Narażę się, wiem. Ale co ja poradzę, że za każdym razem, jak jadę na wschód, wszystko mnie niezmiernie bawi. Czuję, jakbym pojechała za granicę i bardzo dziwi mnie, że wszyscy wokół mówią po polsku i można płacić złotówkami. Na jednej i tej samej ulicy numery rosną do momentu, kiedy to Etiudy Rewolucyjnej przechodzi zupełnie znienacka w Miłobędzką i zaczyna numerację od 1 (za to zaraz obok jest Maklakiewicza, co znajduję zabawnym). I myjnie bezdotykowe mają (wprawdzie poowijane taśmą, więc chyba nieczynne, ale u nas to przynajmniej guzik włączający trzeba dotknąć, wot technika).
Z okazji imprezy, która wczoraj miała miejsce, nieodmiennie mnie zastanawia, czemu na każdym koncercie albo staje przede mną najwyższy człowiek w okolicy, albo ktoś z nadczynnością ruchową, który kiwa się i zasłania mi wszystko raz z jednej strony, raz z drugiej. Odpowiedź, że to konsekwencja mojego mizernego wzrostu, odrzucam jako niezorganizowaną. Podbudowałam się nieco, bo okolica wyjąca refreny fałszowała bardziej niż ja (nie żeby to komuś przeszkadzało). A widok 30-tysięcznego tłumu na stadionie jest wart wszystkich pieniędzy, zapewne dlatego nie wpuszczali z aparatami fotograficznymi.
Czy o jakości restauracji świadczy to, że zapamiętałam głównie łazienkę? Jedzenie w Bar a Boo nie było powalające, ale przyzwoite, natomiast łazienka wyłożona czarną mozaiką, lustro w suficie, umywalka składająca się z płaskiej płyty i kurs włoskiego lecący z taśmy to jest rzecz warta zobaczenia/usłyszenia. W moim rankingu knajpianych łazienek ląduje na miejscu drugim (po całkowicie wyłożonej lustrami łazience w jednej z restauracji w Taipei).
A dzisiaj przejeżdżaliśmy pod drutem prądowym, na którym ktoś zawiesił gałąź jemioły. Ciekawe, kto z kim chciał się pod tym całować.
EDIT: W zasadzie to zapomniałam, że miałam do tytułu nawiązać. Bestie mieszkają w Amsterdamie i to całkiem zamożnie: