Czemu jest tak, że fajna rzecz automatycznie oznacza, że potem będzie cała seria rzeczy niefajnych? Czemu po kolorowej, pachnącej śliwkami, jabłkami i suchymi liśćmi jesieni jest ta jesień niewłaściwa, podczas której jest szaro, buro i ponuro? A potem ta niewłaściwa zima, z błotem, zimnem i brudnoszarym światem? A potem znowu ta niewłaściwa wiosna, kiedy jeszcze nie jest zielono, a szaro i smętnie?
Wcale nie muszę mieć tych syfiastych pór roku, żeby docenić to, że teraz jest tak, jak powinno. Nie muszę mieć coraz krótszego dnia, bo i tak nie oznacza to, że mogę dłużej spać, więcej jeść i mniej wychodzić z domu. Po co mam kupować nowe pantofelki z jagodowego zamszu, skoro niedługo każde wyjście będzie oznaczać ubłocenie się po kolana? Argh. Jesienio-zimo-wiosną powinna być przerwa kondycyjna dla słabszych na umyśle i bez ambicji. Takich jak ja.
Czytam. Zapominam, co czytam. Oglądam. Zapominam, co oglądam. Słucham. Piosenka chodzi za mną cały dzień. W weekend robię zdjęcia kotom, żeby starczyły mi na cały tydzień. Piekę chleb, ale na tyle duży, żeby zostało coś do następnego weekendu. Byłoby łatwiej, jakby w środku tygodnia był obowiązkowy dzień wolny. Co tydzień.
I chryzantemy dla każdego. Kolejny kwiat po kaliach, który dostał etykietkę cmentarnego.
Kończy się piosenka / śniegu nie ma prawie / Pisać głupie teksty / nawet ja potrafię! (Władek Sikora)
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 20, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Komentarzy: 10
Wprawdzie w menu jest boczek, a zupa czosnkowa miała w środku szynkę (nie upieram się, że nie drobiową, ale...), "Cymes" na Woźnej to bardzo dobra restauracja. Może i maca z tzatzikami czy hiszpańskie różowe wino to nie jest bardzo żydowskie, ale patrz poprzednie zdanie. Knajpka malutka, na kilka stolików, bardzo dobra obsługa i ciekawy wystrój. Ceny okołorynkowe.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 19, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 2
Z Austerem mam problem. Z jednej strony lubię historie miejskie i historie o tym, jak się przeplatają losy ludzi, których styka przypadek i wydawałoby się, że Auster właśnie mi to da. Z drugiej - irytuje mnie u Austera dużo. Erudycja doklejana na siłę do fabuły - bohaterowie czytają książki, co samo w sobie nie jest naganne, ale czytają przenudną klasykę literatury amerykańskiej i prowadzą albo wewnętrzne monologi o tym, co przeczytali albo dyskutują ze sobą. Nuuuda. Jeśli łapię się na tym, że zaczynam czytać powierzchownie, bo omijam kawałki, w których snują się jakieś rozważania okołoliteraturowe, to jednak uważam lekturę za nieudaną. Mniej mi przeszkadza, że nie lubię bohaterów albo uważam, że postępują nielogicznie, absurdalnie i bezsensownie.
Trzy nowojorskie epizody opowiadają o samotności wśród ludzi. Obudzony przypadkowym telefonem pisarz udaje prywatnego detektywa. Ponieważ pisze pod pseudonimem i uważa postać swojego bohatera za realną, przybiera trzecie nazwisko - swoje własne, którego nie używa. Zaczyna śledzić psychicznie chorego ojca swojego klienta. W kolejnym epizodzie prywatny detektyw zgadza się na porzucenie całego swojego życia, żeby zacząć śledzić samotnego mężczyznę. W trzecim epizodzie wraca historia dziecka, odizolowanego w ramach eksperymentu przez ojca od świata, żeby sprawdzić, czy wytworzy własny język. W tle jest Nowy Jork - ale taki martwy, zbiór domów, szachownica ulic, czasem spotkani ludzie, którzy najczęściej siebie nie widzą.
Będę pewnie brnęła w tego Austera z masochistycznym zaparciem, bo dużo mi obiecał w "Dymie" i "Brooklyn Boogie".
Inne tego autora:
#44
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 19, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, beletrystyka, panowie
- Komentarzy: 2
Bursza płacze, kiedy nie widzi innych kotów - rozpaczliwie i przeraźliwie. Mały kotek zagubiony w wielkim świecie. Wystarczy ją pogłaskać, żeby zaczęła mruczeć jak traktor. Szarsza jest bardziej samodzielna i niezależna, przychodzi na kolana i zasypia błyskawicznie.
Robią mi porządek na balkonie. Wypatroszyły doniczkę z kaktusem. Wypatroszyły doniczkę z trawą. Przewróciły korytko z astrem. Motywują mnie do porządków na biurku i w bibliotece. Zasypiają na kołdrze po stronie TŻ i spią do siódmej (niestety, również w weekend).
Kot czarno-biały patrzy z politowaniem. Nie chce. Nie lubi. Unika. Nasyczy. Ale czasem poliże. Skubnie z tej samej miski. Wskoczy na parapet, na którym śpią małe gnomy.
Zdjęcie - eloy.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 18, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Komentarzy: 8
Jest kilka takich samograjów blogowych, których można użyć w razie zaniku weny. Nie ukrywam, że poza coraz skąpszymi recenzjami filmowo-książkowymi zapadam w sen zimowy, przerywany weekendami, kiedy jak wolny człowiek widzę słońce. O tych nudnych już kiedyś pisałam, do tych mniej nudnych zaliczam przeglądanie logów wyszukiwarki. Powiedzcie, że ktoś się tymi ludźmi opiekuje, bo sądząc z tego, co wpisują, dzień w dzień musi ich zdumiewać obsługa spłuczki klozetowej i to, że sufit przyciąga ciepłe powietrze...
- cipki ze szczebrzeszyna [a myślałam, że tam są chrząszcze tylko]
- piulsucki na koniu [aaa!]
- pod zdrapką zobaczyć bez zdrapania [retgen?]
- uwielbiam lizac brudne stopy mojej kuzynce [nie ma bieżącej wody?]
- śnił mi się pasożyt ludzki
- ukladanie fliz wzory [pozdrawiamy Kraków]
- do czego służy nasadka na penisa [wiem, do czego służy nasadka na długopis]
- calujacy sie milicjanci [może ordery dostali]
- cycki z bnina joanny [!]
- normalna nazwa miechunki rozdętej [ale ona tak się normalnie nazywa]
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 16, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Śmieszne
- Komentarzy: 8
Próbowałam z tym walczyć, ale po lekturze każdej (no, poza "Widmowymi dziećmi") książki Sue Townsend nasuwa mi się sformułowanie "typowo brytyjska zjadliwa ironia". Jakby ktoś się zastanawiał, co by było, gdyby upadła angielska monarchia, a rodzina królewska zostałaby odarta z przywilejów, majątku, a do tego uznana za wrogów narodu i osadzona w strefie szczególnego nadzoru, to autorka odpowiada na to pytanie. Rok 1984 w schludnym współczesnym wydaniu, oblany dodatkowo sosikiem absurdu.
Królowa Elżbieta II cierpi na ból zęba, bo nie ma opieki dentystycznej (uspokajam, że w końcu lituje się nad nią lokalna specjalistka i wyrywa ząb obcęgami), małżonek królewski umiera w bardzo kiepskich warunkach w domu opieki, Karol i Camilla żyją z psami i kurami (kury, dodam, nie chcą się nieść, mimo że Karol dba o nie bardziej niż o Camillę), a cały świat jest uczony nienawiści do nich. To dość kiepski moment na odkrycie, że jest się nieślubnym dzieckiem Karola i Camilli, jednak dla Grahama to zdecydowana zmiana w jego życiu. Ku rozczarowaniu rodziców, Graham ma w sobie najgorsze możliwe angielskie cechy (mam wrażenie, że dużo z jego postaci zbudowane zostało na podstawie wyrobionego przez kilka tomów Adriana Mole'a) i nie nadaje się na osobę, której można przekazać tron (zakładając, że ekscentryczny polityk wygra wybory i przywróci prawa rodziny królewskiej). W tle występuje sporo drugoplanowych psów, które komentują wydarzenia życia codziennego i politycznego.
Czy tylko mi się wydaje, że Sue Townsend nie lubi klasy rządzącej?
Inne tej autorki tu.
#43
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 14, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, beletrystyka, panie
- Komentarzy: 3
To bardzo przeraźliwy film i raczej nie zasługuje na to, żeby wydać ciężko zarobione dinero na bilety do kina. Nie ukrywam, że jestem fanką komedii koledżowych, ale zdecydowanie nie jestem fanką komedii o palaczach marihuany (jeden Kevin Smith wiosny nie czyni). Żeby nie było - film jest śmieszny, zabawny, czasem z przymrużeniem oka (fajna scena w laboratorium US Army w 1937 roku), ale naprawdę nie rewelacyjny. I nudny. Nie interesowało mnie za bardzo, co jeszcze idiotycznego zrobią główni bohaterowie, którzy niestety potwierdzali tezę o sporych spustoszeniach, jakie w mózgach czyni używka, bo cała akcja sprowadzała się do tego, że biegali, krzyczeli, robili absurdalne rzeczy, obrywali od bed gajów, ale nie traktowali tego śmiertelnie poważnie, bo byli cały czas nawaleni. Nadspodziewanie dobrzy aktorzy drugoplanowi, sporo fajnych widoczków amerykańskich suburbii - mam wrażenie, że rzecz się działa w dzielnicy, gdzie mieszkał twórca, bo pokazywał ją ładnie i z uczuciem. Strata czasu to za duże słowo, ale raczej trzecia liga.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 14, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Od jesiennej mgły, przez którą widać na kilkanaście metrów, znacznie lepsza jest mgła lokalna. Taka snująca się na wysokości kilku metrów, wyglądająca jak rozsnuta wata cukrowa. Oczywiście, jak już zwróciła uwagę Hanka, albo takie rzeczy widzi się z pędzącego samochodu, albo - jak dziś - bez aparatu (a mówili, że noś i przy pogodzie) i do tego wczesnym jesiennym wieczorem, więc nawet i sam aparat bez statywu (a mówili, że woź w bagażniku i przy pogodzie) by nie uciągnął. Dlatego wcale nie jest mi przykro, do wyboru pozostają zdjęcia młodych futerkowych bądź kwiatków ogrodowych.
Na froncie kocim pozytywnie. Kot szarsza jest pierwsza do zwiewania przez otwarte drzwi, ale grzecznie przychodzi pomruczeć na kolana. Kot bursza jest konsekwentna i po ukradkowym przytuleniu się do śpiącej Koki udało się jej podejść na tyle delikatnie, że kot Koka liznęła ją parę razy na zachętę. Nawet jeśli kot czarno-biały nie pokocha małych gnomów miłością wielką, to sytuacja jest pokojowa, a wszystkie futerkowe zadowolone.
W zasadzie to bardzo się cieszę, że nie bardzo mam o czym pisać. Przecież nie mam się co ekscytować panią kelnerką, która nie przynosi części zamówienia, twierdząc, że oni tego nie prowadzą, a po delikatnej sugestii, że przy kasie mieli w ofercie, bo zapłaciłam, rejteruje, że ona to w ogóle jest z innej restauracji. Albo kolejnymi spotkaniami, na które zakładam czerwoną koszulę, a nie brązowe spodnie. Ani tym, że prawdziwą klasę poznaje się nie po tym, jak ktoś zaczyna, a jak kończy (i nie, nie będę się na tym elemencie skupiać, wyjaśnię tylko, że nie chodzi o osobistego TŻ). Jeśli ktoś się spodziewał flaków, krwi i narzekania na recesję i kryzys światowy, to mogę podać parę adresów alternatywnych.
Nb., czy też Was drażni, jak ktoś kończy notkę pytaniem "A co Wy o tym myślicie"?
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 13, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Koty
- Komentarzy: 4
... and Dust to Dust. Nie lubię mieć za wysokich oczekiwań co lektury i filmów. Po doskonałym "Life on Mars" bardzo chciałam więcej, ale sequel już nie był taki dobry. Alex, psycholożka policyjna, która pomagała (avrmolg fxhgrpmavr) Samowi Tylerowi cb jlwśpvh mr ścvąpmxv v cbjebpvr qb jfcółpmrfabśpv, zostaje postrzelona i... tak, budzi się tym razem w 1981. Kiedy widzi Gene'a Hunta i jego wesołą gromadkę, wie, że prawdopodobnie wszystko dzieje się w jej głowie na kilka sekund przed śmiercią. Mimo że minęło kilka lat od pojawienia się na komisariacie Tylera, procedury policyjne niewiele się zmieniły, dalej jest to dziki i niecywilizowany Manchester. Alex szybko się zaprzyjaźnia, ale najbardziej ją interesuje śmiertelny wypadek rodziców, który miał miejsce właśnie w 1981. Wyższością Life on Mars było to, że Sam nie wiedział, co się z nim dzieje, mógł tylko zgadywać. Alex wie i jej zachowanie w niektórych sytuacjach pozbawia serial tej magii i niesamowitości. Smaczku dodają jej stosunki z Genem Huntem, który skrywa swoją sympatię do wysokich bezczelnych kobiet z duzym biustem.
Nie powiem, jak się kończy pierwszy sezon, ale zastosowano ten sam chwyt co w LoM. W planach drugi sezon AtA, a w piątek zaczęła się amerykańska wersja Life on Mars z Harveyem Keitelem w robi Gene'a Hunta. Mimo mojej słabości do idiotycznie uczesanego Sama, to jednak komisarz Hunt "robi" ten serial.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 12, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 4
Bursza.
Szarsza.
Obawiałam się, że będzie znacznie gorzej. A tutaj nieledwie sielanka. Kot czarno-biały nie jest specjalnie obrażony, mimo że pręgacze wyżerają jej z miski, zajmują legowiska (aktualnie umościły się na JEJ parapecie i śpią) i są przeraźliwie aktywne. Ba, nawet zaczęła uczestniczyć w ich życiu, nawet jeśli ogranicza się do trącenia myszy[1] czy ostrożnego powąchania tałatajstwa z własnej woli.
Fajnie mieć małe koty. Nawet jeśli mają niepofałdowany jeszcze mózg (duże słowo), są ciągle pod nogami i co chwila trzeba je zdejmować z kolejnego Miejsca, W Którym Nie Powinny Być (krzesło - checked, zasłonka - checked, zmywarka - checked, kolumny - checked, parapet - checked, garderoba - checked, suszarka do bielizny - checked, brodzik - checked). Pewnie jakby nie były takie śliczne, to bym wywiesiła za futrzane ogonki na balkonie (C Hanka). Ale nic nie poradzę na to, że mam takie miękkie miejsce w serduszku dla kocich łapek, brzuszków i ogromnych różowych uszek. I bardzo się cieszę, widząc Szarszą wtuloną w Burszą i vice versa. Chciałabym kiedyś zobaczyć obie wtulone w kota czarno-białego.
[1] Okazało się, że mamy zachomikowany cały zapas futrzanych myszy (pewnie przy okazji jakiegoś sprzątania) na dolnej półce regału. Burasy znalazły i roznoszą po całej kuchni, siejąc zniszczenie. Głównie myszom siejąc. Wazon z różami żyje, ale wyemigrował na balkon, bo jak obgryzanie połowy płatków im nie szkodzi, tak wsadzanie najpierw małej łapy, potem całego kociego ryja do wazonu oraz robienie z łodygi katapulty - i owszem.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 11, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Komentarzy: 9