Czemu jest tak, że fajna rzecz automatycznie oznacza, że potem będzie cała seria rzeczy niefajnych? Czemu po kolorowej, pachnącej śliwkami, jabłkami i suchymi liśćmi jesieni jest ta jesień niewłaściwa, podczas której jest szaro, buro i ponuro? A potem ta niewłaściwa zima, z błotem, zimnem i brudnoszarym światem? A potem znowu ta niewłaściwa wiosna, kiedy jeszcze nie jest zielono, a szaro i smętnie?
Wcale nie muszę mieć tych syfiastych pór roku, żeby docenić to, że teraz jest tak, jak powinno. Nie muszę mieć coraz krótszego dnia, bo i tak nie oznacza to, że mogę dłużej spać, więcej jeść i mniej wychodzić z domu. Po co mam kupować nowe pantofelki z jagodowego zamszu, skoro niedługo każde wyjście będzie oznaczać ubłocenie się po kolana? Argh. Jesienio-zimo-wiosną powinna być przerwa kondycyjna dla słabszych na umyśle i bez ambicji. Takich jak ja.
Czytam. Zapominam, co czytam. Oglądam. Zapominam, co oglądam. Słucham. Piosenka chodzi za mną cały dzień. W weekend robię zdjęcia kotom, żeby starczyły mi na cały tydzień. Piekę chleb, ale na tyle duży, żeby zostało coś do następnego weekendu. Byłoby łatwiej, jakby w środku tygodnia był obowiązkowy dzień wolny. Co tydzień.
I chryzantemy dla każdego. Kolejny kwiat po kaliach, który dostał etykietkę cmentarnego.
Kończy się piosenka / śniegu nie ma prawie / Pisać głupie teksty / nawet ja potrafię! (Władek Sikora)