Tęskniliście za Elliot ze Scrubs? A za moim zdaniem zupełnie niewykorzystaną Celią z Weeds? To zdecydowanie jest więc serial dla Was, moi drodzy. Polly po rozwodzie wraca w rodzinne pielesze z kilkuletnią, oczywiście należycie pyskatą, córką. Ojczym, Max, prowadzi klub nocny i ogarnia kwestie finansowe, dzięki czemu nie musi ich ogarniać ani Polly, ani jej matka, ezoteryczna trenerka osobista, Elaine. Zasadnicza i zestresowana Polly usiłuje poukładać z właściwym sobie nieogarnięciem własne życie, chodzi na randki, wychowuje dziecko, próbuje zarabiać, ale efekty są uroczo zabawne. Dziadkowie kładą zen na wszystko, lubią siedzieć w jacuzzi, podszczypując się wzajemnie i popijając wino, ale potrafią wprowadzać zamieszanie, dostosowując się do swojej córki. W tle kręci się były mąż i ojciec małej Natalie, jeszcze większy nieudacznik i nerd niż jego eks-żona. Dużo ciepłych kpin z drugiej młodości erotycznej dziadków, z amerykańskiej klasy średniej, która życiową karierę kończy w supermarkecie, z nietypowego konfliktu pokoleń (zasadnicze dziecko, hipisowscy rodzice). Liczę, że nie skończy się na jednym sezonie, bo jest to serial klasy "Cougar Town" czy "The Middle" (o czym niebawem). Mnie się bardzo.
Dodatkowo zupełnym przypadkiem oglądałam "How to Live" chwilę po "Closer" (o czym również niebawem), a WTEM [2019 - link nieaktualny, więc nie wiem, co WTEM].
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 19, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Skomentuj
Na lody trzeba koniecznie iść na Kościelną, tuż przed wiaduktem. Mieści się tam malutkie okienko, w którym przemiłe dziewczęta sprzedają świetne lody. Codziennie świeże (poza poniedziałkiem, bo nikt nie lubi poniedziałków i jest zamknięte), bywają różne smaki; dziś poza zestawem standardowym - czekoladą czy wanilią - był sorbet malinowy z rozmarynem. Bywa kolejka, czasem spora, ale idzie szybko. Nie jestem wielbicielką lodów, ale potwierdzam, że te są smaczne, dobrze zmrożone, chociaż w upalny dzień szybko zaczynają kapać, tak jak lody kapać powinny. Zaraz obok jest mikroskwerek z ławkami, można usiąść (i zobaczyć przedziwnie zachowującego się młodego człowieka, który przed Bamberską Zagrodą ćwiczy backhand i forehand za pomocą błyszczącej, srebrnej patelni, w pełni umundurowany w kucharski strój, uśmiechając się do przejeżdżających samochodów). Wiem, że ludzie narzekają na kolejkę, zajmującą chodnik, ale to jest takie ożywienie Jeżyc, o jakim marzę.
PS Bardzo chciałabym na lody zabrać Maja, ale dziewczę rezolutne za każdym razem odpowiada: "Nie tseba, dziękuję, nie lubię lodów". To sama poszłam.
Strona lodziarni na facebooku.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 17, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto, Projekt Jeżyce
- Komentarzy: 5
Tak, właśnie zamierzam napisać, że film, w którym: pokazują niewyrafinowaną przemoc, używają wulgarnego języka, robią sobie dowcipy rodem ze szkoły podstawowej, gwałcą i uprawiają pożycie tylko z nazwy intymne z profesjonalistkami, piją potworne ilości alkoholu i łamią wszelkie przepisy kodeksu drogowego oraz karnego, jest najlepszym polskim filmem, jaki ostatnio widziałam[1]. Napisałam to. Jak się po tytule łatwo domyślić, jest to film o policji zajmującej się teoretycznie dbaniem o przestrzeganie zasad ruchu drogowego. Tyle że policja u Smarzowskiego raczej dba o własny portfel i przyrodzenie, a nie o prawo; nie dziwi więc, że pojawia się kontrola z wydziału wewnętrznego, przesłuchująca wszystkich pod zarzutem łapówkarstwa. A chwilę potem już jest poważniejsze śledztwo, bo zginął jeden z policjantów. Podejrzany jest Rysiek Król, stosunkowo mało pijący i skorumpowany, ale zadłużony u denata. Szybko się okazuje, że śledztwo nie będzie uczciwe, Król ucieka w półświatek i zaczyna prowadzić własne, z pomocą kolegów. Wynik śledztwa nie zaskakuje nikogo, natomiast - jak to u Smarzowskiego - nie ma happy endu.
W tle brzydka, szara Warszawa. Z małymi, brudnymi mieszkaniami, wąskimi, pełnymi przestępstw ulicami, z prostytucją, z której z uśmiechem korzystają i księża, z agresywnymi kierowcami, z nocnymi pościgami podrasowanymi samochodami. Ładna recenzja Alexa tu [link nieaktualny - 2017]. Ze wszystkim się zgadzam, tyle że mnie naprawdę film bawił do łez - Smarzowski umie świetnie wykorzystać memy i sceny z popkulturowego półświatka, posklejać sceny tak, że widzę przekrój przez standardowego wąsacza-cebulaka (znak szczególny - klapki Kubota). Wszystko się zgadza, śmieję się z wzorzystego sweterka Kononowicza, ale to właśnie tacy Kononowicze i kombinatorzy z Koziej Woli robią wielką politykę i wydają moją emeryturę. I tak jak Alex stwierdził, film zostawia brzydki ślad. Mimo tego, że śmiałam się w trakcie, to przy finale niekoniecznie.
[1] Ostatnio, czyli od "Domu złego". Też Smarzowskiego.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 16, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 3
To chwilowo ostatni tom, jaki mam, przygód Daszy Iwanownej. Wyznam, że boję się następnego, bo poprzeczka idiotyzmów jest postawiona bardzo wysoko. Wątek kryminalny rozpoczyna się, gdy Dasza ratuje samobójczynię spod pociągu, która jednak bynajmniej nie jest jej wdzięczna, na tyle, że po tym, jak ją zwyzywała i została odwieziona do szpitala, poprawia próbę samounicestwienia, tym razem skutecznie wyskakując z otwartego okna. Wątek obyczajowy za to wprowadza nowy gość w willi w Łożkinie - Alisa, prawie była żona byłego męża Daszy, Maksa (tego, co siedział w areszcie za morderstwo poprzedniej żony). Wprowadza się nie dość, że z meblami ("wystaw swoje, a ja wstawię moje, bo to antyki!"), to jeszcze z małpą - Freddym oraz zaczyna rozstawiać wszystkich po kątach: niewybrednie obraża gospodynię i kucharkę, wprowadza do domu wiecznie podpitych gości oraz w roli wisienki na czubku - szamana Filę. Szaman organizuje pochody dookoła domu, obficie kropiąc wszystko płynem do mycia okien, seanse wypędzania złego ducha, przepowiada przyszłość i rozdaje talizmany. Dasza oczywiście na to wszystko pozwala, wszak ruska gościnność zobowiązuje, nawet jak małpa tłucze po głowie psa. Niestety, od poprzedniego tomu autorka zapomniała, że Daszeńka wprowadziła do domu Bonifacego, dziadka-karatekę oraz że pułkownik Diegtiariew sprzedał mieszkanie, żeby również zamieszkać w Łożkinie i kontrolować, czy Dasza nie wdaje się w następne śledztwo. Bonifacy wyparował, los Diegtiariewa był nieco łaskawszy, bo został jawnie wysłany na wycieczkę do Paryża i zwiedzał D'Orsay.
Samozwańcza detektyw szuka więc przyczyn samobójstwa pięknej, anonimowej brunetki, ponieważ lokalna milicja ma to zasadniczo w głębokim poważaniu. Najpierw zostaje wprowadzona w błąd, denatka zostaje skremowana jako ktoś inny, co wychodzi na jaw w okolicznościach niefortunnych, bo na stypie, gdzie rozpoznana przez siostrę Ninel pojawia się, nieco zirytowana. Niechętna lokalna milicja daje się obłaskawić domowym obiadkiem, a Daszka krąży po Moskwie i odkrywa kolejnych samobójców, którzy - tak jak denatka, którą każdy z nich kochał - skakali z okien. Po drodze w Łożkinie wpadają rosyjskie służby san-epid, albowiem wracający z Indii Arkasza dostaje wysypki, którą lekarz bierze za dżumę (ewakuacja, wszyscy - łącznie z szamanem - zamknięci w izolatce, dom i zwierzęta wypryskane czymś śmierdzącym), ale szybko się okazuje, że to uczulenie.
Wracając do wątku kryminalnego, jest sekta gwałcących się pod wpływem narkotyków wychudzonych ludzi, przemoc w rodzinie, charyzmatyczny i zły przywódca, który na samym końcu, mimo wykrycia i aresztowania, hipnotyzuje milicję i znika, zostawiając wszystkich w pół słowa.
Jak zwykle, między wierszami jest sporo obserwacji noworuskich, kilka bezużytecznych obserwacji typu, że uprane ruble przeżywają, a z dolarów schodzi farba, aczkolwiek mniej niż w poprzednich tomach.
Inne tej autorki tu.
#52 (to co, fajrant?)
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 12, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panie
- Komentarzy: 11
To nie jest dobry film, ale za to bardzo śmieszny. Na ciemnej stronie księżyca astronauci odkrywają hitlerowską bazę przemysłową, zostają wykryci i połowicznie zabici. Pech chce, że ten, co przeżył, jest ciemnoskóry i ma pewien problem, jak ukryć się wśród rasowych Aryjczyków. Zostaje wybielony przez szalonego naukowca i razem z resztą zwiadu rusza na Ziemię. Pani prezydent Stanów Zjednoczonych wygląda i zachowuje się jak Sarah Palin i zasadniczo bardzo się cieszy, że Hitlerowcy napadają na Amerykę, bo ma okazję się wykazać i jej wzrosną słupki w sondażach. Zebranie ONZ pokazuje, że wszyscy się zbroją (poza Finlandią), a użycie zeppelinów nawet w próżni jest słabym pomysłem. To jest film tej klasy, że jak młodzieniec z panną wylatują w kosmos, to pannie spada przyodziewa i zostaje w bieliźnie.
Jak wspomniałam, nie jest to film wybitny pod jakimkolwiek względem, ale dodatkowe punkty przyznaję za kreatywne wykorzystanie najbardziej znanej sceny z "Upadku" [1].
[1] Przepraszam z góry, staroć, ale jak nie lubię filmików, tak ten bawi mnie do łez. Bez metafor. Oraz zawiera wulgaryzmy, więc niekoniecznie do oglądania przy dzieciach, które opanowały litery.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 9, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4
Nie pamiętam już „Buszującego w zbożu”, do którego porównywana jest pierwsza książka kanadyjskiego poety i barda, ale jeśli też idea była taka, że młodzieniec nie wie, co zrobić ze swoim życiem i strasznie go męczy, cokolwiek robi, to to jest ten klimat. Breaveman, Żyd z Montrealu dojrzewa z przekonaniem, że jego celem jest miłość fizyczna (i w przeciwieństwie do „Kompleksu Portnoya” nie zamierza brać sprawy we własne ręce). Szuka kobiety idealnej, którą pokocha tak bardzo, jak tylko można ją pokochać. W trakcie więc eksperymentuje z hipnozą, żeby poprawić swoje szanse na konsumpcję, prowokuje bójki, odbywa jakieś przypadkowe związki, ale bez specjalnego zaangażowania. Pisze dziennik, mimochodem zostaje poetą, publikuje jedną książkę, drugą, schodzi do poziomu robotnika, pracując w hucie, jako windziarz czy wreszcie – ze swoim przyjacielem z dzieciństwa – na obozie dla kanadyjskiej młodzieży. Podobno to książka o dojrzewaniu; ja bym raczej nazwała ją przeintelektualizowanymi poszukiwaniami w głębi siebie, tak bardzo lubianymi przez klientów psychiatrów. Tyle że bez lekkości Woody Allena, którego stać na ironię wobec siebie. Braveman owszem, jest cyniczny i próbuje obserwować się z dystansem, ale bardziej jak bohatera czytanej książki, bo niespecjalnie zgodnie z autorefleksją biega po Montrealu jak fretka na sterydach, nie umiejąc sobie znaleźć miejsca. Wszystko jest przeplatane cohenowskim liryzmem, więc jak jak kto lubi, to pewnie - nad warstwą dotyczącą typowo zmysłowego poznania ciała kobiecego – sobie tę poezję wyłuska.
Trafiło mi się tłumaczenie Pawła Lipszyca, możliwe, że lepiej się czyta w innym wydaniu, które tłumaczył Maciej Zembaty.
#51
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 9, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, beletrystyka, panowie
- Skomentuj
[30.06/6.07.2013]
Zasugerowana cykadami, Maj nazywa Cytadelę Cykadelą. Bywamy często, bo nie dość, że zielono, że - jak na przykład w ubiegłą niedzielę - wieje jak diabli i można puszczać latawce[1], to jeszcze są place zabaw oraz - od kwietnia - nowa restauracja. Trafić do niej nietrywialnie, bo nie prowadzą żadne kierunkowskazy, na planach sytuacyjnych jeszcze jej nie ma, ale - jak się łatwo domyślić - musi prowadzić jezdna droga, żeby transport dojeżdżał. Jak się idzie więc od cmentarza Wspólnoty Brytyjskiej, mija "Nierozpoznanych"[2] i podąża w prawo, dochodzi się do dawnego toru saneczkowego, to właśnie tam. Warto iść, bo jest ze wszystkim, czego trzeba do długim spacerze - z leżakami, widokiem na miasto, grillem, barem koktajlowym (można sobie samodzielne wskazać świeże warzywa i owoce), mrożoną herbatą oraz sporymi porcjami obiadowymi. Są i śniadania, ale jeszcze do 12 się na Cytadelę nie udało mi dowlec. Na dania zwykle się trochę (pół godziny?) czeka, na szczęście z dzieckiem w tym czasie można się zorganizować na placu zabaw z namiotem, piłkarzykami i tablicą, zaraz obok woliery z pawiami i bażantem. Do restauracji można po schodach, można też dość stromym podjazdem, ale da się podjechać [2024 - restauracja zamknięta].
[1] O radościach z puszczania w niebo oswojonego rombu czy innego prostopadłościanu nie muszę chyba mówić. Są one, nawet jeśli się tylko leży i patrzy w chmury.
[2] Mam nadzieję, że żaden Kononowicz nie ucierpiał podczas tego happeningu.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 8, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
cytadela
- Komentarzy: 2
[7.07.2013]
Kiedy trzy lata temu byliśmy w Owińskach, parku jeszcze nie było. Bardzo się cieszę, że powstał, bo - zwłaszcza jak się ma w składzie wycieczki nieletnich - to doskonałe uzupełnienie rundki po owińskich zabytkach i okolicznych łąkach. Za Ośrodkiem Szkolno-Wychowawczym dla Dzieci Niewidomych, mieszczącym się w zabudowaniach klasztornych można - jeśli jest otwarte (a kiedy - o tym tu[1]) wejść do parku. Najpierw regularnie zaplanowany[2] ogród z mnóstwem roślin ogrodowych, takich zwykłych, codziennych, podpłotowych, ale pięknych i pachnących (moje ulubione tutaj to floksy i koper; czy są perfumy o zapachu kopru w upalny dzień?), potem plac zabaw. Ale taki plac zabaw, że można mieć z głowy dziecko na pół dnia - zjeżdżalnie, trampoliny, mostki, piaskownice, ścieżki wykładane różnymi materiałami, altanki, pajęczyny, bocianie gniazda i rury przenoszące dźwięk. Wszystko kolorowe, niezniszczone, sprawne i dostępne dla dzieci (są oznaczenia, od jakiego wieku są sprzęty dostępne).
Czego mi zabrakło - ujęć wody pitnej albo chociaż punktu, gdzie można kupić napoje. I w ogrodzie, i w parku jest mnóstwo kranów (z różnymi zwierzątkami na kurkach) z wodą do umycia rąk, ale nie jest to woda pitna. Brakuje też kierunkowskazu, jak do parku trafić. Ograniczony wstęp nie pozwala na oglądanie parku po zmroku, gdy podświetlane są elementy architektury. Poza tym - to świetne miejsce na wypasanie dzieci i dorosłych lubiących rośliny.
[1] Park otwarty jest dla wszystkich, latem codziennie 8:30-15, od września w bardziej ograniczonych godzinach - tu info. Co mnie smuci - wymaga ochrony, co w niczym nie przeszkadza, trzeba się tylko podpisać na liście. Smuci, bo ochrona jest konieczna ze względu na wandalizm i zniszczenia, jakie się zdarzały, kiedy obiekt nie był chroniony. Smuci, bo podobno miejscowi raczej nie bywają
tu ze swoimi dziećmi. A szkoda.
[2] Fantastycznie regularnej konstrukcji nie widać, kiedy się chodzi po ścieżkach. Widać ją na zdjęciach lotniczych, na przykład tu, z okresu budowy.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 7, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ -
Tagi:
owińska, polska
- Skomentuj
Polina, córka przyjaciółki Daszy Wasiljewej, umiera na izbie przyjęć szpitala. Przyjaciółka jest z nowym mężem w Stanach, do tego na urlopie, więc nieresponsywna, Daszutka zamawia trumnę, organizuje pogrzeb, ale kiedy jedzie odebrać zwłoki z kostnicy, okazuje się, że niedoszła 23-letnia nieboszczka ożyła. Pogrzebu nie ma, trumny firma pogrzebowa nie chce odebrać (nawet mimo tego, że Dasza rezygnuje ze zwrotu pieniędzy), potem pali się auto Poliny z jej przyjaciółką w środku, zajmująca jej pokój w szpitalu niespodziewanie umiera (ale nie budzi to podejrzeń, wszak to szpital), ktoś do niej strzela w butiku, a na końcu dziewczyna ginie w wypadku w pożyczonym od Daszy fordzie. Przyjaciel Daszki, pułkownik Diegtiariew, twierdzi, że to wypadek, ale Daszka podgląda milicyjne dokumenty i widzi informację o śladach materiałów wybuchowych (sprawdzić, czy nie trotyl). Po poprzednim tomie (który sobie przez roztargnienie ponownie przeczytałam, ale powiadam Wam - odkryłam w nim nowe pokłady humoru) zupełnie nie dziwi, że cały aparat moskiewskiego milicji zniechęca ją do śledztwa oraz nieco lawiruje w kwestii wydania ciała zabitej. Daria jednak węszy, bo jej się nudzi - nie pracuje, w domu w Łożkinie synowa sprowadziła filmowców, którzy kręcą serial obyczajowy i usilnie chcą również nagrywać Daszę. Zaczyna więc prowadzić śledztwo swoją ulubioną metodą chodzenia od człowieka do człowieka i pytania o denatkę. Wszyscy oczywiście szczerze się zwierzają, nawet obcy - wystarczy, że poda się za dziennikarkę z "Cosmo" czy milicjantkę (ma na tę okazję fałszywą legitymację ze stemplem wyrzezanym z gumki do wycierania), prywatnego detektywa albo znaną w towarzystwie noworuską, żonę kogoś znanego. Najbardziej uroczym momentem jest spotkanie z luksusowym alfonsem, niejakim Obłym, który okazuje się człowiekiem z klasą, niespodziewanie odkrywa, że jego dziadek miał romans z babką Daszy oraz ogólnie wspiera we wszystkim, bo dużo może. Kulminacją jest odpalenie fajerwerków w domu przez Daszę, która zaciekawiła się, czy może materiałów pirotechnicznych użyć do wykurzenia z domu podejrzanego (nie, nie może).
Polina okazuje się zupełnie kimś innym - złodziejką, łowczynią posagów, puszczalską i interesowną dziwką, tyle że pechową. Bo do łóżka ją chętnie panowie wpuszczają, ale żenić się nie chcą (a to dlatego, że rodzice odmawiają, wszak Moskwa to świat aranżowanych małżeństw). Okazuje się, że nawet Arkady, syn Daszy, był przez Polinę napastowany i żeby się od natrętki uwolnić, musiał ją uderzyć (bo są damy i dziwki, dziwkę trzeba mocno walnąć głową o futrynę, żeby zrozumiała), co Daszka oczywiście bez zastrzeżeń akceptuje. Kontynuuje jednak śledztwo, bo nie dość, że się jej nudzi, to jeszcze jest uparta. Jak zawsze, przygarnia kogoś w potrzebie - tym razem znajduje przypadkiem głodującego staruszka Bonifacego, karmiącego kota i psa owsianką na wodzie.
Czytam tę książkę z narastającym zachwytem, bo piękne jest tu wszystko. Na każdym kroku Daszeńka zastrzega się, że mimo fortuny w paryskich bankach nie jest noworuską, tylko skromną lektorką francuskiego, ale śledztwo prowadzi rzucając studolarówkami (300 dolarów dla 10-latka za informację o sąsiedzie), zakłada garsonkę Givenchy oraz okazuje torebkę od Lagerfelda, bo to znacznie ułatwia rozmowy z bogatymi. Sześciomiesięczne dzieci Arkadego noszą czapeczki z futra pieśca (nie sprawdzajcie w googlu, bo będzie Wam smutno), ponieważ rodzice nie mogli się dogadać, czy lis czy baranica. Dodatkowo Dasza udziela czytelniczkom szeregu porad, jak zdobyć męża (chwalić za wszystko, również za pożycie intymne, które kończy się przed zdjęciem bielizny, uwielbiać teściową i śmierdzącego psa, interesować się piłką nożną, nie gadać o sobie, gotować, zmywać i prać i martwić się tylko zmartwieniami przyszłego męża). Potem na szczęście można już zemścić na zaobrączkowanym egzemplarzu. Dyskretnie przeprowadza też indoktrynację w kwestii jakości restauracji, mimo że najbardziej na świecie uwielbia macdonaldowego cheeseburgera - kim jest somellier, że prawdziwe risotto podaje się z prawdziwkami, a nie pieczarkami, a karczochy w całości, a nie kawałkach i koniecznie z sosem, a sezon na homary jest tylko w miesiącach, które w języku francuskim mają "r" w nazwie. Najbardziej ujęła mnie złota myśl babci Daszy: jeśli zaatakował cię gwałciciel i nie możesz się bronić, powinnaś się odprężyć i starać się mieć z tego jakąś przyjemność.
Jest to książka tak cudnej urody, że nie szkoda mi na nią lata. I na następną! A następna jest jeszcze lepsza - na dom Daszy najeżdża żona jej byłego męża (z meblami, małpą i szamanem), jest sekta i tajemnicza podwójna samobójczyni.
Inne tej autorki tu.
#49-50, bo jeszcze raz przeszłam przez "Żonę".
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 6, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panie
- Komentarzy: 6
Zachęcona faktem, że John Knab to pseudonim Ryszarda Bańkowicza, szukałam śladów PRL-u w egzotycznym enturażu Meksyku. Niestety, to typowa książka sensacyjna, z dużą ilością szczegółów pokazującą obeznanie geograficzno-polityczne autora; świetnie, ale jakby nie taki był cel lektury. Dużo ogólników i przesądów na temat poszczególnych narodów – Anglik jest flegmatyczny, Włoszka jest idiotką, Amerykanka – puszczalską blondynką z Kalifornii, Turek – erotomanem pozbawionym zasad, a w Meksyku wszyscy jak jeden mąż są skorumpowani i zasadniczo odwalają manianę.
Przed zbliżającymi się wyborami prezydenckimi do Meksyku zaproszeni zostają redaktorzy z różnych czasopism, mają obserwować nastroje społeczeństwa. W grupie najbardziej znany jest angielski komentator polityczny, Walters, austriacki dziennikarz z tygodnika kulturalnego, Androsch, depeszowiec z Holandii, de Brauwe, paparazzi Sevket z Turcji oraz dwie panie - oczywiście z pism kobiecych - ambitniejsza Amerykanka Wooten oraz płytka Włoszka Gulotti. Wycieczkę psuje aresztowanie Amerykanki, która próbuje sprzedać brylanty. Władze Meksyku szybko puszczają ją wolno (kwestionując jedynie klejnoty), albowiem wysoka blondynka zna szefa ochrony prezydenta (intymnie, co jest dość poręczne), wszyscy jadą więc odpocząć do pięknego Acapulco, którego opisów autor spragnionemu egzotyki polskiemu czytelnikowi AD 1985 nie szczędzi. W Acapulco niespecjalnie odpoczywają, bo nagle ginie Anglik. Szef ochrony prezydenta, ciekawy głównie panny Wooten, zostawia w domu żonę i dzieci i zaczyna własne śledztwo. Niestety, chwilę później ginie i Amerykanka.
Tutaj już zaczyna się typowa Agatha Christie – mimo że miejscowe władze szybko zamykają kelnera, który podał truciznę Amerykaninowi, śledztwo przejmuje szef ochrony, bo domyśla się, że morderca przybył z przeszłości Waltersa i musi być wśród uczestników wycieczki. Chyba żeby nie, bo granicę przekraczają dziwni obywatele Iranu i następuje kolejny zamach, tym razem na Belga, już podczas podwójnego pogrzebu.
Okładka od ulubionego duetu Fleischmannów w tonacji czerwonej - na mokrej srebrnej tacy drink z lodem i pomarańczą oraz róża. Na bogato.
#48
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 5, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panowie
- Skomentuj