Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Czytam

Barbara Kosmowska - Gorzko

Mówiłam, że "Ukrainka" daje zakończeniem po nerkach? To w "Gorzko" zakończenie jest takie, że nic tylko sięgnąć po żyletkę i drut kolczasty. Teresa, z małego Miasteczka, traci dziewictwo w letnią noc balu maturalnego, z zemsty na sobie za to, że się zakochała bez wzajemności w lirycznym Adamie. Traci cnotę z synem rzeźnika, przypadkowym nastoletnim bucem, bez przyjemności. I tak znika z Miasteczka, idzie na studia do Miasta, zostawiając dom rodzinny trochę jak z "Szopki"[1] - wiecznie narzekającą matkę, cichego ojca reperującego motorower i babcię-szlachciankę, pełną klasy i opowieści o tym, co kiedyś. I właśnie dla tej babci wraca od studiów, pierwszego kochanka, przyjaciółek z akademika, wraca z Miasta. Ale na trochę, bo szanuje Miasto i chce być jego częścią. Tyle że Miasto tego uczucia nie odwzajemnia - może to przez gorący okres w historii Polski (stan wojenny, konspiracja, bibuły), może przez to, że Miasto daje do zrozumienia Teresie, że powinna wrócić tam, skąd przyszła. Zaakceptowałam taką linię fabuły, ale nie sprawia to, że się łatwo zamyka ostatnią stronę. Powtarzam się od paru tomów - zabrakło mi zbilansowania fabularnego, elementów kpiarsko-komicznych; owszem, Teresa i jej babka są dość autoironiczne i z dystansem, ale to ostatecznie nie łagodzi fatalnego.

[1] Z całym szacunkiem do autorki, mam poczucie posklejania różnych autorek - Papużanki z jej toksycznym domem, Plebanek z dorastaniem w "Portofino", Bator z historią rodzinną i powtarzalnością przez pokolenia tych samych wzorców.

Inne tej autorki tu.

#107

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 16, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, beletrystyka, panie - Komentarzy: 2


Sue Townsend - Kobieta, która przez rok nie wstawała z łóżka

Eva zamknęła drzwi za mężem, który pojechał odwieźć ich dzieci do akademika, rozejrzała się po domu, zobaczyła brudną łyżkę po zupie na podłokietniku jej ukochanego, pieczołowicie przez dwa lata odrestaurowywanego zabytkowego fotela i doznała silnej irytacji. Na tyle silnej, że wylała resztę pomidorowej na fotel i poszła do łóżka, tak jak stała, w butach i ubraniu. Stwierdziła, że już z tego łóżka nie wyjdzie. Mimo niechęci męża-palanta, któremu pasowało, że w domu wszystko się jakoś samo robi (posiadajacego dodatkowo od 8-miu lat kochankę), mimo prób matki i teściowej do zdiagnozowania jej najpierw jako chorej na depresję, a potem chorej psychicznie, mimo pretensji dzieci - bliźniąt-geniuszów z Aspergerem, leży w łóżku, wychodząc tylko do toalety po rozłożonych prześcieradłach. Jedyną osobą, która zdaje się w jakimś stopniu Evę rozumieć, jest Alex - ciemnoskóry wdowiec z dreadami, tzw. złota rączka albo człowiek z vanem, drobne remonty, przeprowadzki i pomoc w domu, malarz-amator i człowiek renesansu.

Satyra na współczesną Brytanię - odhumanizowana, ale sproceduralizowana opieka zdrowotna, prasa i paparazzi, twitter używany jako narzędzie do ruszania mas, każdy zapatrzony w czubek swojego nosa poza nielicznymi outsiderami. Jest typowa dla Townsend łagodna ironia codziennego życia, przeholowanie podczas przygotowań świątecznych, kolejne kataklizmy spadające na rodzinę; ciężko jest lubić bohaterów jej książek, nawet tych w miarę pozytywnych i ogarniających. Niestety, miałam wrażenie pewnego niedopracowania niektórych wątków - szalona i zdegenerowana Poppy wpada jak granat, nie wprowadzając nic poza zamieszaniem, podobnie stalkerka-psychopatka koczująca pod domem Evy, kiedy przypadkiem zostaje okrzyknięta świętą pustelniczką. Zakończenia nie nazwałabym rozczarowującym, ale i nie satysfakcjonującym - jest dość nijakie, nie przynosi ani katharsis, ani poczucia sensu.

Inne tej autorki tu.

#106

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 12, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, beletrystyka, panie - Skomentuj


Kurt Vonnegut - Kocia kołyska

Z przykrością po raz kolejny odkryłam, że jestem impregnowana na metafory, a co za tym idzie słabo doceniam dzieła kultowe. "Kocia kołyska" spłynęła po mnie jak woda po deszczu. Jestem całkiem nieźle przygotowana od strony teoretycznej - wiem, co to antyutopia, umiem pod warstwą satyry znaleźć głębsze myśli filozoficzne, doceniam kompozycję, dygresyjność i wymowę antywojenną. Nie zmienia to faktu, że nie czuję przyjemności (a nawet wręcz zmęczenie), czytając tego typu książki; gdzieś przyświeca mi myśl "a teraz przygotuj się, bo będzie zachwycać". Niestety, nie. Mam też wrażenie, że już kiedyś próbowałam tę książkę czytać, co wiele mówi o tym, że mnie nie kupiła.

John (albo Jonasz) jest dziennikarzem, który usiłuje napisać książkę o dniu, w którym zrzucono bombę atomową na Hiroszimę, zahaczając o jednego z twórców bomby - fizyka Hoenikera i jego dzieci. Drugim dnem jest to, że Hoeniker wynalazł kolejne narzędzie ludobójstwa - tzw. lód 9 - substancję, która w temperaturze pokojowej zamraża wodę i dziennikarz podejrzewa, że dzieci coś o tym wiedzą. Poszukiwania rzucają go na wyspę San Lorenzo, gdzie panuje dyktatura oraz zakazana jest religia proroka Bokonona, a wszyscy - łącznie z rządzącym Papą Manzano, który wydał nakaz zabicia proroka - są jej wyznawcami. Jak się łatwo domyślić, lód 9 wymyka się spod kontroli.

Nieodmiennie pytam - czy po fiasku tego tomu brać się za inne Vonneguta?

Inne tego autora:

#105

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek października 10, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, panowie, sf-f - Komentarzy: 7


Alistair MacLean - Przełęcz złamanego serca

Na stacyjce na zapyziałym Zachodzie do wojskowego pociągu wsiadają żołnierze, oficerowie, lekarz, pastor, córka komendanta fortu na jeszcze bardziej zapyziałym Zachodzie, poszukiwany wieloma listami gończymi przestępca i szeryf. Wytrzymałym parowozem mają dotrzeć do wspomnianego fortu, w którym podobno panuje epidemia cholery (stąd w jednym z wagonów trumny). Szybko się okazuje, że - jak w "10 małych Murzynkach" - pasażerowie po kolei znikają bądź są mordowani, telegraf (jedyne połączenie ze światem) nie odpowiada, a niewinny jest tylko związany przestępca. Chyba że nie. Zgrabny, chociaż jak na współczesne sposoby prowadzenia narracji, dość klasyczny i przewidywalny kryminał. Zwały śniegu, opary burbona i whisky, atakujący Indianie i zdradliwe przełęcze i mosty, z których łatwo spaść w zabójczą otchłań. Na wieczór z kubkiem gorącej herbaty.

Inne tego autora tu.

#104 / #9

Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 8, 2014

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2014, kryminal, panowie - Komentarzy: 2


Marek Niedźwiecki - Radiota

Został mi z czasów podstawówki/liceum sentyment do głosu pana Marka i do cotygodniowej Listy Przebojów, wtedy jednego z niewielu źródeł pozyskiwania aktualnej muzyki na wielokrotnie nagrywane kasety; niewielki, bo niewielki, ale zawsze. Mimo to za mało chyba tego sentymentu było, żeby ucieszyć się z treści "Radioty" - zasmuciła mnie raczej. Poczułam, że dostałam zbyt dużo - czasem za szczerze, czasem zbyt deprecjonująco dla siebie - trochę to mi odarło "Niedźwiedzia" z prywatności. Spodobał mi się początek - o małym Szadku pod Zduńską Wolą w latach 60., o zdobywaniu pierwszych płyt, o uporze w docieraniu do muzyki i radia; z punktu widzenia dawnego słuchacza Trójki - o kulisach pracy w radiu, ciężarze tworzenia audycji i odpowiedzialności za słuchaczy. I do tego momentu to była ta zawartość, jakiej oczekiwałam. Potem właśnie się nieco zagubiłam, przy wyborach, wpasowywaniu w realia czasów i polityki, tej mniejszej, zatrudnieniowej. Cześć o podróżach (Australia) wydaje mi się doklejona nieco na siłę, nie jest nieciekawa, ale niespecjalnie pasuje do reszty. Zostałam z poczuciem mydła-powidła, szybkiego czytadełka, owszem sympatycznie napisanego, ale poskładanego paczłorkowo z kawałków.

Abstrahując od treści, redakcyjnie to dość słaba książka, zbiór luźnych opowieści na różne tematy - od polityki, dzieciństwa przez podróże do życia osobistego. Zabrakło mi struktury (chyba +/- chronologiczna jest utrzymana, ale nienachalnie). Czasem w jednym akapicie zdarza się topornie szkolne przejście od słonia do dżdżownicy, o której uczeń coś wie - pisze pan Marek o tym, że w mieszkaniu miał kilka kwiatków, że zakwitły i że podobno dobrze na kwiatki działa muzyka, a moje trzy płyty wszech czasów to... Uwiera mnie to w literackie wyczucie, brak niezbędnego dla mnie cyzelowania frazy, starczy na blog-notkę, ale nie na rozdział książki.

#103

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 6, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, biografia, felietony, panowie - Skomentuj


Urszula Milc-Ziembińska - Śmierć wśród chryzantem

Awansem na zbliżające się Wszystkich Świętych (bo to już za chwilę, jak w tym roku czas pędzi) kryminał z morderstwem na Powązkach. Niedaleko grobu swojej narzeczonej, zabitej w 1943 roku przez Gestapo, ginie Ludwik Zarzecki, majętny prawnik z Francji, który do Polski wrócił po latach w celu ożenku z Polką. Opuszczona jeszcze przed ślubem piękna Joanna jest cała roztrzęsiona, ale milicja nie wierzy, że miała z zabójstwem coś wspólnego mimo licznych sugestii ze strony przesłuchiwanych świadków. Podejrzanych w najbliższym otoczeniu jest wystarczająco - choćby wychowanek ciotki Joanny, zwany "Sierotką" czy opuszczony dla naturalizowanego Francuza poprzedni narzeczony-lekarz.

Autorka niespecjalnie lubi tzw. prywatną inicjatywę - kapitan Czerwiński, który wszak rozumiał, że lokalni złodziejaszkowie okradli zwłoki na Powązkach, kompletnie nie mógł darować sprytu państwu Majcherkom, którzy wynajęli Zarzeckiemu luksusowy pokój w zamian za obietnicę noclegu i goszczenia w Paryżu (według przelicznika: 2 dni w Polsce - 1 dzień we Francji). Uważał to za przeraźliwy dowód na matactwa prywatnej inicjatywy. Znacznie mniej zirytował go fakt, że gospodyni denata bez żadnego skrępowania okazywała przywiezioną przez niego dla swej wybranki ślubną suknię i dawała do przymierzenia córce sąsiadów, którą stręczyła Zarzeckiemu. Setnie też ubawił mnie fragment, w którym wywiadowca żali się, że w celu pozyskania informacji musiał postawić "butelkę ryzlinga i dwa żywce. - Co? - Dwa piwa". Dzisiaj trzeba by tłumaczyć, co to riesling, bo żywca zna nawet przedszkolak.

Atmosfera na komisariacie jest wyjątkowo frywolna - funkcjonariusze żartują z siebie wzajemnie, oczywiście nie przekraczając dobrego smaku ("- Zadajesz pytania mniej niż mądre. - Szefie. Pan Bóg[1] w momencie stworzenia Wojtka musiał mieć okropną migrenę"). Nieustająco wzrusza mnie, zwłaszcza po moich doświadczeniach z aktualnie działającą policją, że umawiają się - dla wygody świadka - zwłaszcza z paniami[2] w kawiarniach (tym razem modna "Telimena").

[1] Ateizm ateizmem, materializm dialektyczny materializmem, ale Pan Bóg to Pan Bóg.

[2] Niestety, nie zawsze trafiały się ładne:


Tak na oko: podlotek z lat pięćdziesiątych, uformowany przez naturę w kształcie gruszki, czyli niżej dookoła szeroko i okrągło, a im bardziej w górę, tym mniej, ale również okrągło. I wszystko to w postaci płynnej - dodał z niesmakiem. - A szyja jak pacha słonia. Zielone kropki na powiekach i ciut, ciut rozmazana pomadka w kolorze jasny cyklamen[3].
- Co ty znowu trujesz, stary?
- Nie truję, tylko zdaję rzeczową relację. Nie jest jeszcze ona nawet pełna, bo nie uwzględniłem ciuchów. Jeśli ci powiem, że wyplamioną spódnicę w kolorze brudnobrązowym z zepsutym suwakiem oraz szałowy sweterek w kolorze lila z dziurą pod prawą pachą uzupełniał naszyjnik - a jakże złoty - i rajstopy, w których puściły oczka, tworząc mało oryginalny wzór, będziesz miał pełny obraz owej osoby.
(...) Mógł tylko żywić nadzieję, że że nikt ze znajomych go w tym towarzystwie nie zobaczy i tym samym uniknie złośliwych dowcipów.

[3] Uhm, prawdziwy mężczyzna rozpoznaje trzy kolory: fajny, ciulowy i pedalski.

#102

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 5, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, kryminal, panie, prl - Skomentuj