Krawiectwo cd :-/
Kot rozpruł sobie całość. Aktualnie jest ponownie zszywany :-/
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Kot rozpruł sobie całość. Aktualnie jest ponownie zszywany :-/
Zbiór felietonów o tym, że warto być bogatym. Ogólnie wiadomo, że najlepiej być młodym, bogatym i zdrowym, ale tutaj autor skupia się na tym, co fajnego można mieć za ciężko zarobione pieniądze. I nawet nie chodzi o to, żeby pieniądze lokować w biżuterii, obrazach czy funduszach i patrzeć, jak rosną. Najfajniej jest, gdy ma się z tego przyjemność. Dobre wina, szampan, kawior, luksusowe restauracje, letni dom w atrakcyjnej okolicy turystycznej, ekskluzywny hotel, ręcznie szyte koszule, prywatny odrzutowiec - to wszystko się składa na podejście - "warto żyć".
Wyjątkowo się zgodzę - żyje się nie po to, żeby pracować, tylko po to, żeby po pracy mieć kiedy i na co wydawać to, co się zarobiło. Niestety to, co jest najcenniejsze - czas na ogólnie pojęte pożywianie się tym wszystkim, co przyjemne - jest nie do kupienia (chociaż... zapłacenie komuś, żeby pracował, gdy ja w tym czasie piszę i czytam - Albercik, to działa ;-)).
Inne tego autora tu.
#66
Kotek został dzisiaj odszwiony (na żywca, bez problemu, nawet nie pisnął), nie rozpruł się i, pomijając dziurkę po drenie, jest w stanie bardzo dobrym. Dziurka ma okazję się zarosnąć w ciągu następnego tygodnia. Jeśli nie - w razie czego jeszcze jeden szew.
"Biuro" występuje w dwóch wersjach - oryginalnej brytyjskiej i remake'u amerykańskiego. Mnie się podoba amerykański, TŻ - angielski. A serial się spodoba każdemu, kto pracował w jakimkolwiek szeroko pojmowanym biurze. Szef - bucowaty wieśniak (tak typowy, że a), przydupas szefa, ładna sekretarka, w której się kocha naczelny handlowiec (w biurze chwilowo, zamierza wrócić na studia na psychologię), ale nie ma szans, bo sekretarka ma narzeczonego-nagazyniera (też trochę buca). Dodatkowo fajny jest kontrast między wersjami - w angielskiej nie ma problemu z wysyłaniem obrazków z dwoma panami posuwającymi kobietę z doprawioną głową szefa, co jest nie do pomyślenia w amerykańskiej (tam odbywa się szkolenie z koegzystowania z ludźmi innych ras). W angielskiej po pracy cały zespół idzie na wódkę do knajpy (również z szefem), gdzie głuszą panienki. W amerykańskiej - organizują mecz w kosza. W angielskiej przychodzi praktykantka, która się migdali z pracownikiem tymczasowym. A amerykańskiej - przychodzi komiwojażerka i z wielkimi szykanami odwozi ją do domu handlowiec (nawet nie ma czajnika z gotującą się wodą). Do tego uwielbiam formułę tego serialu. Realizowany jest - jak początkowo Sex in the City - w formie dokumentu. Aktorzy mówią tak trochę do kamery, a jak nie mówią, to zerkają oczkiem, czy są kręceni.
No co ja mogę, że lubię historie o babeczkach? L Word to serial o lesbijkach z Los Angeles (to takie ichnie zagłębie z lesbijkami płci obojga). Zgadzam się, że to taka trochę wenezuela, ale bardzo przyjemnie się ogląda. Jest pikatnie, czasem erotycznie, bohaterki są ciekawe i mam trochę takie poczucie, jakbym przez dziurkę od klucza obserwowała trochę inny świat. Po części dostałam odpowiedź na swoje wątpliwości, jak mógłby wyglądać świat bez walki płci (lepiej, choć może nudniej ;-)). Nie czekam na następny sezon jak na Lost czy Prison Break, ale jestem na "tak".
Przez ostatnie 60 lat z Ziemi zniknęło 4400 osób. Dzieci, starszych, kobiet, mężczyzn. I nagle wrócili, tacy sami, jak wtedy, kiedy zniknęli - dla nich czas się zatrzymał. No, niezupełnie tacy sami - niektórzy odkryli u siebie dziwne zdolności. Zajęła się nimi Agencja Bezpieczeństwa Narodowego.
Pozycja obowiązkowa dla tych, co lubią X-files. Ale też i dla tych, co nie lubią. Jest agencja rządowa, spisek, tajemnica, trochę sf-u, ciekawe postaci, błyskotliwa para agentów (agentka znacznie fajniejsza niż Scully), nerd trzymany w piwnicy, który - jakby co - z komputerów wyciągnie to, co można wyciągnąć. Fajne jest to, że sezony kończą się we w miarę spójny sposób.
W pierwszym sezonie (5 odcinków) pokazują się zdolności paru powracających. Ze śpiączki, w którą zapadł w momencie "zniknięcia" kuzyna, budzi się syn agenta Baldwina. Powracający usiłują wrócić do swoich dotychczasowych rodzin i życia, jeśli jeszcze je mają. W drugim (12) okazuje się, że nie wszystkie zdolności są dobre, nie wiadomo, komu wierzyć. Sezon trzeci - pewnie się dowiem za jakieś dwa tygodnie ;-)
Dla odmiany (po wszystkich ogólnozwierzęcych historiach) ten zbiorek opowiadań jest o ludziach. O znajomych i rodzinie z czasów mieszkania na wyspie Korfu, sklepiku zoologicznym w Londynie i ulicy sklepów, gdzie nigdy nikt nic nie sprzedawał oraz starym wojskowym, który staczał bitwy miniaturowymi żołnierzykami, brytyjskiej służbie zdrowia, przyjęciu wśród dzikiej Afryki i dziewczynie, która była tak ładna jak głupiutka.
Lubię Durrella za jego umiejętność pisania, którą ma niewielu autorów. Sprawia, że po przeczytaniu historii chce się być tam, gdzie ona się dzieje. Może to zasługa sielskości opisów, dającej się odczuć fascynacji tym, co opisuje czy tej odwiecznej tęsknocie, że lepiej jest tam, gdzie nas nie ma.
Inne tego autora tu.
#65
Jimmy w wieku 13 lat pisał pewnego lata listy do siebie, kiedy już będzie dorosły - zrobi karierę, będzie sławny i bogaty. Listy z dobrymi radami, jak postępować z kobietami, na co wydawać zarobioną fortunę i jak spędzać czas. Po ponad 20 latach, na 35. urodziny, dorosły James przeczytał te listy (no, najpierw usłyszał najlepsze fragmenty, czytanie publicznie przez brata, który w przeciwieństwie do niego jakiś sukces odniósł). I zupełnie przypadkowo nauczyciel angielskiego w szkole dla obcokrajowców w podlondyńskiej miejscowości otarł się o wielki świat. Podczas spaceru z psem spotkał jednego z bardziej znanych komików, powiedzieli sobie "Cześć, ładna pogoda" i poszli każdy w swoją stronę. Po czym następnego dnia komik umarł. James udzielił wywiadu dziennikarzom, filmującym karetkę i dom wdowy. I nagle się okazało, że wystarczyły trzy słowa o tym, że również jest komikiem, żeby cały medialny światek to łyknął. Nie trzeba było pojawiać się na żadnym występie, żeby w prasie pojawił się pochlebny artykuł o jego karierze za granicą - wystarczyło kilka sfabrykowanych zdjęć i tekstów o tym, że jego występy były sukcesem, bo dziennikarka również na występ nie dotarła...
Bardzo przyjemna lekka książka o tym, jak łatwo jest zmanipulować media tak naprawdę niewiele robiąc. Wystarczy, że ktoś pojawi się z ważnymi osobami w prasie czy telewizji, żeby został uznany również za kogoś ważnego. Autor chyba wie, o czym mówi, bo jest felietonistą i pisuje do angielskiej prasy.
Inne tego autora:
#64
Zbiór felietonów o tym, jak to średnio fajnie być rodzicem. Miałam kiedyś zaskakująco adekwatną sygnaturkę: "Problemy są jak dzieci: jak sie nimi zajmujesz, rosną". Dopóki dziecko jest małe, problem polega tylko na tym, żeby podawać z przodu, wygarniać z tyłu i spróbować się w międzyczasie przespać. Potem się okazuje, że w domu jest mały negocjator, który wymaga czystej koszulki, na śniadanie jajeczniczki z cebulą i kiełbasą i parówek z ketchupem.
Książka nie nadaje się dla ludzi z misją, który fakt spłodzenia potomka uważają za swoje życiowe osiągnięcie. Ciężko jest im też wytłumaczyć, że autor tak naprawdę NIE opisuje codziennego zachowania swoich dzieci i nie jest rozciapcianym marudą, którego fakt założenia dziecku kiedyś pieluchy (teraz butów i wyprowadzenia na spacer) przerasta i staje się tragedią narodową. To są żartobliwe (i śmieszne) felietony.
Oprócz tej książki są jeszcze dwa wcześniejsze tomiki ("Dla początkujących" i "Dla średnio zaawansowanych"). Inne tego autora tu.
#63
... ten coś popsuje. W ramach wywalania śmieci z Thunderbirdowego kosza usunęłam sam kosz. Nie można go zrobić od nowa, bo "jest" (mimo że go nie ma). Nie można nic skasować (chyba że z pominięciem kosza). Fear my hacker skillz. Naaa, za proste. Okazało się, że wystarczy wyjść i wejść (nie żebym sama na to wpadła).
Miałam się wyspać. Kot przyszedł i był namolny o 8 rano. Na tyle namolny, że TŻ obudził się, powiedział "Dałaś mu już jeść?", po czym poszedł spać. TŻ, nie kot. Kota musiałam wstać i nakarmić.