Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o panowie

Artur Conan Doyle - Sherlock Holmes, opowiadania, cz. 3

W tle pobrzmiewają echa kolonizacji - mniej lub bardziej bohaterscy wojacy wracają z Indii, gdzie walczyli z buntującymi się “dzikusami”, wojna burska. Pierwszymi podejrzanymi są zwykle “Cyganie”, chociaż - jak na razie - nigdzie nie zawinili. Nie czytam opowiadań chronologicznie, więc Watson raz jest już po ślubie i nie mieszka na Baker Street 221B, a Sherlocka odwiedza towarzysko, raz w dalszym ciągu służy za tło i opowiadacza historii. Chyba tylko w jednej sam Sherlock relacjonuje swoją przygodę.

Spanikowany bankier przybiega do detektywa, bo ktoś nadłamał cenny ”Diadem z berylami”, który dostał w zastaw pod pożyczkę od pewnej znanej osobistości. Bankier oskarża syna-lekkoducha, którego zdybał nad uszkodzonym diademem, tymczasem Holmes odnajduje oderwany kawałek i wyjaśnia klientowi, w jakim błędzie był.

”Plany Bruce-Partington” to ściśle strzeżona dokumentacja łodzi podwodnej, więc kiedy te dokumenty znaleziono w kieszeni zamordowanego pracownika ministerstwa, wiadomo, że chodzi o szpiegostwo. Holmes odpytuje brata, Mycrofta, o aktywnych szpiegów w Londynie, sprawdza ich adresy domowe (informacja publiczna) i odkrywa, jak ciało dzielnego młodego człowieka znalazło się przy torach metra. Się pije: curacao.

Tytułowy ”Garbus” okazuje się cennym świadkiem tragicznych wydarzeń - mąż pewnej damy zostaje znaleziony martwy po kłótni z nią. Dama zapada na ostre zapalenie opon mózgowych po szoku (sic!), śledztwo idzie jak po sznurku, wystarcza odpytać znajomą wdowy, potwierdzić, że spotkała “garbusa” oraz odpytać wspomnianego mężczyznę, co się stało. Po sekcji wychodzi, że denat padł na apopleksję na widok człowieka z garbem, którego haniebnie oszukał w Indiach.

”Greckiego tłumacza” przyprowadza do Sherlocka Mycroft, jeszcze bardziej spostrzegawczy niż brat, tylko znacznie bardziej leniwy. Tłumaczowi kazano w nieznanym miejscu skomunikować się z nieznanym mężczyzną, Grekiem; mimo kontroli udało mu się dostać odpowiedzi na różne pytania. Detektyw odpytuje w ambasadzie oraz daje ogłoszenie do prasy, uzyskując lokalizację tajemniczego dworu. Chodzi o wiano pewnej greckiej panny, tłumacza finalnie udaje się uratować.

”Nakrapiana przepaska niesie śmierć” to historia tajemniczej śmierci siostry bliźniaczki klientki detektywa. Dziewczyna umarła sama w swoim zamkniętym pokoju tuż przed planowanym zamążpójściem, które pozbawiłoby ojczyma sporej części odziedziczonego majątku. Nieudane tłumaczenie sugeruje udział Cyganów, którzy noszą “przepaski”, a ja chyba z jakiegoś serialu pamiętam nietypowe narzędzie zbrodni.

”Złote binokle” zostają znalezione na miejscu zbrodni - w bibliotece pewnego starego profesora ginie jego asystent, zaprawiony nożem w tętnicę szyjną. Holmes sporządza portret pamięciowy na podstawie binokli, a potem reszta już wyjaśnia się sama podczas wizji lokalnej, przy okazji której detektyw wypala mnóstwo świetnego tytoniu oraz analizuje dietę profesora.

”Żołnierz o bladym obliczu” jedna z nielicznych historii bez zbrodni, za to z happy-endem. Wojak odznaczony w wojnach burskich znika, jego przyjaciel chce go odnaleźć. Sherlock rozgląda się w posiadłości rodziców zaginionego, nie daje się zbyć bajeczką o samotnej spontanicznej podróży dookoła świata i wyjaśnia dziwną bladość na twarzy zaginionego.

”Przedsiębiorca budowlany z Norwood” niespodziewanie ginie w pożarze tuż po tym, jak spisał testament na korzyść młodego prawnika. Prawnik oczywiście jest poszukiwany, a detektyw jest jego jedyną szansą na udowodnienie, że jest niewinny. Sherlock robi wizję lokalną i sięga w przeszłość denata, żeby odkryć, że zamiłowanie do kiepskich żartów nigdy go nie opuściło.

”Skandal w Bohemii” jest o tyle nietypowy, że Sherlock przegrywa pojedynek. Jego przeciwniczką jest Irena Adler, śpiewaczka Filharmonii Warszawskiej o wątpliwej przeszłości, znana awanturnica. Posiada ona zdjęcie kompromitujące przyszłego króla Czech (sic!), swojego byłego kochanka. Detektyw zgadza się zdjęcie odzyskać, ale mimo różnych forteli dama robi go w konia, a na pocieszenie dostaje jej portretowe zdjęcie, do którego może wzdychać. Żadnych momentów.

Inne z tego autora.

#76/#12

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 1, 2024

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2024, kryminal, opowiadania, panowie - Skomentuj


Mateusz Pakuła - Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję

Autobiograficzny zapis ostatnich miesięcy ojca autora, u którego w wieku 60 lat został zdiagnozowany rak trzustki. Syn, dramaturg, wykorzystuje przerwy w pracy, żeby jak najwięcej czasu spędzić z ojcem; poza tym pracuje - pisze i planuje wystawić sztukę o Philipie K. Dicku i Lemie (załączona, zabawna). Sztuka jest psychodeliczna i miejscami obrzydliwa i taki też jest koniec życia jego ojca, o którego godność usiłuje zadbać syn w starciu ze służbą zdrowia. Budzi w nim ogromny gniew znieczulica, traktowanie chwilę temu aktywnego i znanego w mieście człowieka jak worka kości. Bezduszne procedury, brak informacji, infantylizacja, umywanie rąk w sytuacji, kiedy rodzina wymaga wsparcia, na to nakłada się covid i zakaz odwiedzin w szpitalu, a nawet i bez tego sytuacja, kiedy przyjęty w stanie ciężkim mężczyzna zostaje bez słowa przerzucony jak bagaż do hospicjum, bo jest już w takim stadium choroby, że nie ma protokołu na leczenie, jest dramatyczna dla wszystkich. Mateusz ratuje ojca ze szpitala, ale staje przed niemożliwą do spełnienia prośbą o eutanazję. Niemożliwą, bo to nie fikcja, a współczesna Polska - trzeba do samego końca nieść swój krzyż, nawet jeżeli jelita przestają pracować, a każda minuta życia jest okupiona bólem, nieredukowalnym przez leki.

To wzruszająca książka o miłości syna do ojca, zmianie roli z dziecka w opiekuna, przekraczaniu kolejnych granic intymności i trudnej roli obserwatora końca. Jednocześnie to próba debaty z tym, co mówi kościół katolicki i jak wpływa na prawo (oraz jak bardzo “wsparcie” jest iluzoryczne, czy wręcz nieistniejące) oraz kontestacja nieludzkich procedur szpitalnych. Nie jest tak, że zawsze jest minorowo, dramat przeplatany jest humorem i ciepłem, z finalną sceną pogrzebu.

#74

Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 25, 2024

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2024, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Artur Conan Doyle - Sherlock Holmes, opowiadania, cz. 2

Sherlocka wzywa stroskany mąż, którego piękna żona (częsty motyw) zaczęła dostawać dziwne listy, zawierające rysuneczki ludzików, tytułowe ”Tańczące sylwetki”. Detektyw odkrywa, że to prosty alfabet, odszyfrowuje wiadomości od przemocowego partnera sprzed lat, ale spóźnia się i mąż ginie w ramionach kochającej żony, która próbuje się zabić, ale nie udaje się jej.

W ”Zniknięciu młodego lorda” ze szkoły dla chłopców znika nastolatek i jeden z nauczycieli. Na prośbę dyrektora szkoły detektyw szuka po śladach zaginionych, znajduje nauczyciela zamordowanego, wbrew woli samego lorda odkrywa też, gdzie jest chłopiec. Intryga zawiera syna z nieprawego łoża, udatne szukanie śladów na bagnach i konia przebranego za krowę.

”Charles Augustus Milverton” to podły szantażysta, którego Sherlock nienawidzi. Przychodzi do niego młoda dama z prośbą o negocjowanie, bo Milverton ma jej krępujące listy miłosne. Oczywiście cwaniak wyśmiewa detektywa, ale ten zaręcza się incognito z jego służącą (cóż, cel uświęca środki, biedna dziewczyna, trudno) i odkrywa, gdzie są dokumenty. Tyle że kto inny wymierza sprawiedliwość, a Sherlock odwraca wzrok i nie donosi policji.

Lokaj ukradkiem czyta ”Rytuał Musgrave’ów”, rodzinną pamiątkę; lord się wścieka i go zwalnia, ale zanim kończy się czas wymówienia, lokaj znika. Znika też jedna z pokojówek, była kochanka lokaja. Sherlock odkrywa, że wiersz w dokumencie był wskazówką do odnalezienia skarbu, co pozwala znaleźć i lokaja.

W historii ”O trzech panach Garrideb” do Holmesa zgłasza się naukowiec o tym nazwisku, który otrzymał propozycję znalezienia jeszcze jednej osoby tak samo się nazywającej, żeby we trzech odebrać spadek od tajemniczego krewnego z Ameryki. Spadku oczywiście nie ma, a chodzi o włam do domu delikwenta.

W historii ”Srebrnego Płomienia” Sherlock używa Watsona jako gumowej kaczuszki - opowiada mu historię zaginięcia konia i zabicia jego trenera. Po analizie śladów doprowadza zaginionego konia na wyścigi oraz wskazuje winnego, nieco tylko obrażając właściciela konia.

W ”Domu pod trzema daszkami” mieszka szacowna wdowa, której syn niedawno umarł. Prosi Holmesa o radę w sprawie oferty sprzedaży domu - ktoś zaoferował dużo pieniędzy nie tylko za dom, ale i za wszystkie rzeczy w nim, również osobiste. Detektyw odkrywa w kufrze po zmarłym synu ostatnią stronę rękopisu powieści, oczerniającego pewną wpływową damę.

W “Abbey Grange” dochodzi do tajemniczego napadu - lord zostaje zabity, lady odnaleziono przywiązaną do krzesła i pobitą, zaś z kredensu zniknęły srebra. Holmes bynajmniej nie wierzy w zeznania lady i służby, że to trójka znanych złoczyńców, a gdy odkrywa szczegóły związku państwa lordostwa (patrz: przemoc małżeńska, alkoholizm), wielkodusznie wybacza zabójcy lorda.

W miejscowości uniwersyteckiej, gdzie akurat nasza para bohaterów przebywa, dochodzi do próby oszustwa - ktoś korzysta z okazji i podgląda treść egzaminu do prestiżowego stypendium. Podejrzani są ”Trzej studenci” mieszkający w tym skrzydle. Detektyw bada wnikliwie ślady i na podstawie rękawiczek wskazuje potencjalnego oszusta. Tu obstawiałam na bardziej pokrętną aferę.

Inne z tego autora.

#73/#11

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek września 20, 2024

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2024, kryminal, opowiadania, panowie - Skomentuj


Artur Conan Doyle - Sherlock Holmes, opowiadania, cz. 1

Opowiadania są z różnych zbiorów, wspólny mianownik to dostępność w formie audiobooka (lub słuchowiska). W większości geniusz Sherlocka objawia się przy obserwacji, a sprawa wyjaśnia się sama. Watson jest raczej takim kwiatkiem przy kożuchu, testerem teorii Holmesa i dowodem na to, że nawet wyrabiająca się pod wpływem kontaktu z detektywem spostrzegawczość nie wystarcza.

W Kciuku inżyniera młody inżynier przyjeżdża do Eyford, żeby za sowitym wynagrodzeniem zdiagnozować problem z prasą hydrauliczną, używaną podobno do prasowania ziemi foluszniczej w cegły. Na miejscu okazuje się, że niekoniecznie chodzi o cegły, a podczas ucieczki traci tytułowy kciuk. Watson opatruje mu rękę, najpierw oczywiście prowadząc długą i bezładną rozmowę, mimo że pacjent ledwo trzyma się na nogach, a Sherlock odkrywa, gdzie mieścił się budynek z prasą.

Przygoda w Copper Beeches spotkała młodą guwernantkę, która znęcona 120 funtami rocznie, zgodziła się na dziwne warunki - ubieranie w suknie wybrane przez pracodawcę, siedzenie w wybranym miejscu przy oknie i ścięcie pięknych, długich włosów. Sherlock przybywa do Copper Beeches, kiedy dziewczyna odkrywa zamknięty pokój, w którym - co oczywiste - była trzymana osoba, którą nieświadoma guwernantka miała udawać i jego chyba jedynym odkryciem jest zrozumienie, czemu 6-letni podopieczny dziewczyny ma podły charakter.

Gloria Scott była okrętem, na którym w przeszłości znalazł się ojciec przyjaciela Sherlocka. Starszego już mężczyznę odwiedził pewnego dnia zniszczony życiem marynarz i ewidentnie go czymś szantażował, po czym wyjechał do ich wspólnego znajomego. Gdy senior otrzymał tajemniczy list, umarł ze strachu, a w pożegnalnym liście wyjaśnia synowi tajemnicę sprzed lat. Sherlock dzieli się z Watsonem swoimi obserwacjami na temat przeszłości gospodarza - tatuaż, ręce, ciężka laska.

W Przypadku szalonego profesora ponad 60-letni profesor zakochuje się z wzajemnością w młodej dziewczynie, czego jednak nie popiera syn amanta, bo panna jest “zbyt gwałtowna i bezpośrednia” (sic!). Profesor wyjeżdża do Pragi, skąd wraca zmieniony - bardziej gwałtowny, czasem chodzący na czterech kończynach i nagle znienawidzony przez własnego psa. Sherlock dodaje dwa do dwóch i znajduje tajemniczy lek odmładzający, który spowodował przemianę.

Młody nauczyciel ginie na plaży, jego plecy są poznaczone krwawymi szramami. Podejrzany jest jego konkurent do ręki pięknej panny oraz rodzina panny, zirytowania przedłużającym się brakiem oświadczyn. Gdy kolejny nauczyciel po wizycie w zatoczce doznaje takich samych obrażeń i powtarza słowa ”Lwia Grzywa”, Sherlock już wie, co spowodowało śmierć.

Tytułowy Klejnot Mazarina został skradziony Koronie Angielskiej, Sherlock wie, kim jest złodziej, ale nie ma dowodów, więc za pomocą przebieranek zwabia przestępców do swojego gabinetu, daje im ultimatum - więzienie albo zwrot kamienia i pozwala im się bezpiecznie naradzić. Sam oddala do sypialni, gdzie gra na skrzypcach. Tyle że muzyka pochodzi z adaptera, a Holmes sprytnie udaje własną woskową figurę, więc wszystko słyszy.

Praktyka doktora Trevelyana została dofinansowana przez tajemniczego mężczyznę, który został jego Stałym pacjentem. Po odwiedzinach dziwnego duetu - rosyjskiego hrabiego i jego syna, siłacza - pacjent popełnia samobójstwo, ale Sherlock w to nie wierzy i z dowodów dedukuje, że pacjent został zamordowany, a potem okazuje się, że był przestępcą.

Emerytowany kapitan zwany Czarnym Piotrem zostaje zamordowany - ktoś przybił go harpunem do ściany jego męskiej szopy (patrz: mancave). Podejrzany jest młodzieniec, którego ojciec prawdopodobnie został okradziony przez kapitana, ale czujny detektyw odkrywa, że inicjały na kapciuchu z tytoniem pasują nie tylko do zamordowanego.

Traktat Morski został skradziony z Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie przepisywał go zaufany siostrzeniec jednego z ministrów. Trochę tajemnica zamkniętego pokoju, trochę trust no-one.

Tajemnicza lokatorka ma straszliwie pokaleczoną twarz i przed nadchodzącą śmiercią wyznaje Sherlockowi swoją tajemnicę: pracowała z mężem w cyrku, mąż zginął w wyniku ataku lwa, a ona została z uszkodzeniami. Okazuje się, że był jeszcze trzeci świadek tego dramatu. Sherlock jest orędownikiem myśli, że pokora w cierpieniu najważniejszą wartością.

Inne z tego autora.

#72/#10

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 17, 2024

Link permanentny - Kategorie: Słucham (literatury), Czytam - Tagi: 2024, kryminal, opowiadania, panowie - Skomentuj


James Joyce - Ulisses

Przeczytałam “Ulissesa”, możecie mnie dotknąć.

Czy było warto? TL;DR: nie. Honorowo przyznaję nieprzechodni tytuł Najgorszej Książki Dekady.

Książka zasadniczo nie ma fabuły. O poranku 16 czerwca 1904 roku, dwóch Dublińczyków - Leopold Bloom (Odyseusz) i Stefan Dedalus (Telemach) - rozpoczynają swój dzień, ich trasy się kilkakrotnie przetną. Bloom, akwizytor pochodzenia żydowskiego, prywatnie erotoman, idzie po zakupy, robi sobie i żonie śniadanie, robi kupę (nie żartuję), w drodze na pogrzeb znajomego odwiedza kościół i łaźnię, kupuje mydło, zagląda do redakcji, w której publikuje zakupione u niego ogłoszenia, je obiad ze znajomymi, idzie do biblioteki podyskutować o literaturze, snuje się po mieście, załatwiając w międzyczasie nowe ogłoszenia u zleceniodawców, masturbuje się na plaży, patrząc na ładną dziewczynę (nie żartuję ponownie), pije ze studentami medycyny w szpitalu, w teorii odwiedzając rodzącą znajomą (nawet jej nie widzi), dyskutuje przy piwie o polityce, udaje się do burdelu, gdzie wszyscy - w tym Stefan - mają straszliwe schizy, zabiera pijanego Stefana na wytrzeźwienie do baru dla woźniców, a potem do domu, wreszcie idzie spać, a wtedy jego żona Molly (niezbyt wierna Penelopa) snuje monolog o seksie, zirytowana na męża, który podpity chce ją całować po tyłku i miło wspominająca Jurnego Boylana, z którym uprawiała pozamałżeński seks wcześniej tego dnia. Dedalus junior, student i nauczyciel, idzie do szkoły, w której pracuje, ale rezygnuje, kręci się po plaży, dyskutuje o literaturze, snuje się po mieście, wkurzając na ojca, który nie łoży na matkę i inne dzieci, żeby w finale spotkać się z Bloomem na popijawie w szpitalu i afterku w burdelu, wreszcie wraca do wieży w Martello, gdzie sypia.

Ale to nie szczątkowa fabuła stanowi o tym, że to dramatycznie zła pozycja. Naczytałam się o geniuszu kompozycji, co to naśladował strukturą Odyseję, dzieląc opowieść na 18 części; problem w tym, że nie. Książka ma trzy losowe “rozdziały”, o tym, że przeszło się z jednej części do drugiej świadczy zmiana stylu, nie ma, że łatwo. Zorientowałam się w tym dopiero czytając jednocześnie wspomniany już niegdyś Przewodnik po Dublinie, bo autor ma czytelnika głęboko gdzieś. Nie musicie mnie przekonywać, że jest to świetna pozycja dla językoznawców czy historyków sztuki, wierzę, natomiast nie umiem wyjaśnić, skąd wysoka pozycja tej książki w rankingach (naprawdę ciekawa jestem, ilu z polecających przeczytało “U” w całości). Żeby jako przykładowy czytelnik z ulicy mieć jakąkolwiek przyjemność z czytania, należy: znać biegle XIX-wieczną historię Irlandii, żeby wyłapać odwołania do postaci historycznych, rozumieć liczne obce języki - włoski, hiszpański, łacinę, francuski, bo w treści jest mnóstwo nieprzetłumaczonych wtrętów czy wreszcie odczuwać radość z czytania kilkustronicowych wyliczeń absurdalnych rzeczy czy dygresji bez związku z treścią książki. Mnie przede wszystkim absolutnie odrzucił sam język, zawikłany, kryptyczny (patrz tłumaczenie), czasem ze skrótami. Doceniam umiejętność autora w kwestii zmiany formy, ale przeskakiwanie między monologiem wewnętrznym, sztuką teatralną, nagłówkami gazet, strumieniem świadomości itp. niewiele wnosi, a męczy. Jeśli książka wymaga do zrozumienia opracowań literaturoznawców, przewodnika, opisów, to nie jest to książka do czytania.

Samo czytanie zajęło mi ponad pół roku, ponad 900 stron z posłowiami. Założyłam na wejściu, że dam radę 10 stron dziennie, chociażby najgorszej prozy i udawało mi się przez pierwsze dwa miesiące. Potem, im dalej w las, tym gorzej. Czasem wytrzymałam 5 stron, czasem nie zaglądałam przez dwa tygodnie, a ostatni rozdział czytałam dwa miesiące. I serio, jeśli przebijanie się przez książkę to krew, pot i łzy, to jest to kiepska książka, a nie coś elitarnego, wymagającego lat przygotować, żeby odpowiednio docenić. Były kawałki strawniejsze i nawet ocierające się o interesujące, np. scenki z dublińskich ulic, gdzie znane postaci szły zajęte swoimi sprawami, były kawałki straszliwe, np. delirka w burdelu. Wiecie, ile bym w tym czasie przyjemniejszych książek przeczytała?!

Na tłumaczenie Słomczyńskiego spuszczę zasłonę milczenia, bo kwiatków - nawet bez śledzenia oryginału - znalazłam wiele. "Zamknąłem całą sprawę w łupinie orzecha" to nie jest dobrze przełożona fraza, podobnie jak “- (...) Czy żyje? - I wierzga.”. Można się czepiać, czy takie kiksy mają wpływ na całokształt - nie wiem, ale czytało się na tyle paskudnie - zdania czasem nie miały sensu, były skrótowcami lub zwyczajnie toporne i niegramatyczne - że albo tłumacz zrobił dobrą robotę, tłumacząc kiepskie zdania, albo dołożył kolejną zaciemniającą warstwę do i tak zagmatwanej książki.

#50-51

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 21, 2024

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2024, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Jerzy Edigey - Szklanka czystej wody

W ciągu doby od rutynowej operacji umiera niespodziewanie dyrektor Maliszewski, z zawodu dyrektor. Zygmunt Niekwasz, chirurg z doskonałą praktyką, zostaje w kuluarach posądzony przez dyrektora szpitala o błąd w sztuce, ale oficjalnie nie ma nagany ani śledztwa. Mimo szykan zaczyna prowadzić prywatne śledztwo, mimo że prokurator odmawia. Szybko dochodzi do wniosku, że ktoś musiał podać rekonwalescentowi szklankę wody, co spowodowało ruchy jelit i krwotok. Problem w tym, że pielęgniarka, która pilnowała chorego, uległa tajemniczemu wypadkowi i zmarła. Niekwasz trafia do majora Kaczanowskiego[2], który mimo braku dowodów, decyduje się współpracować - chirurg nieoficjalnie prowadzi śledztwo w szpitalu, a major w kręgach przedsiębiorstwa, w którym pracował denat. Dochodzenie komplikuje człowiek z brodą, a wyjaśnia się dzięki obowiązkowo pięknym kobietom - wywiadowczyni Basi, dwóm ślicznym pielęgniarkom (na jedną zasadza się Kaczanowski) i stalkowanej przez donżuana Maliszewskiego mężatce - oraz ekskluzywnemu futerałowi z czerwonego safianu[1].

Się całuje: panie w rękę, obowiązkowo. Również milicja.

Się pali: “giewonty” (również personel medyczny), “zefiry”,

Się wspomina: historię z “Tajemnicy starego kościółka”.

Się pije: kawę i winiak, wermut z kostką lodu

Się je: lody w kawiarni, również podczas przesłuchania.

Się załatwia: najmodniejszą kremplinę z Francji

Się używa: najnowszych zdobyczy techniki - magnetofonów kasetowych.

Się (nie) jeździ: brudnym samochodem. Ale można od biedy pojechać nad rzekę i umyć w rzece.

Się łowi: na groch, na rosówkę albo na żywca.

Się narzeka: na kumoterstwo, nawet w milicji.

Się wyjaśnia: odpowiedzialność lekarską i milicyjną:

— Sądzę, że my, milicjanci, także nie jesteśmy lepsi od lekarzy. Ile razy ktoś z nas nie chce uznać własnego błędu i upiera się przy fałszywej koncepcji prowadzenia dochodzenia? Często dlatego, że fałszywa ambicja nie pozwala przyznać się do niedopatrzeń lub zaniedbań.
— Bo my również — odpowiedział pułkownik — mamy wielką władzę nad ludźmi. Wprawdzie nie nad ich życiem, ale mamy w rękach ich wolność. Na szczęście, ludzie są tylko ludźmi, istnieje u nas bardzo surowa kontrola merytoryczna każdego naszego kroku. I to kontrola aż trzech niezależnych od siebie ogniw. Bezpośrednich zwierzchników z naszego aparatu. Prokuratora który z racji piastowanego urzędu nie tylko poluje na głowę podejrzanego, jak to się laikom wydaje, ale także czuwa, aby niewinnemu nie stała się krzywda. Wreszcie jest jeszcze i sąd, ostatecznie wszystko wyważający. Lekarze tej kontroli merytorycznej właśnie nie mają. Błąd sztuki lekarskiej jest trudniejszy do zauważenia i skorygowania, niż błąd dochodzenia milicyjnego. Stąd przekonanie lekarzy o ich nieomylności i żądanie nie wtrącania się do ich spraw. Nawet prokuratora i sądu.

Się (nie) buduje: hoteli i szpitali, chyba że ze wsparciem Szwedów.

Się jest koneserem: kobiecego piękna - ogólnie znane i akceptowane męskie hobby. Lekarz w szpitalu wybiera tylko ładne pielęgniarki, z prawa pierwszej nocy się kpinkuje, że się panom na stanowiskach należy, podrywanie mężatek nie jest tematem drażliwym, najwyżej zdradzany mąż obije twarz żonie lub fatygantowi. Oraz oczywiście wszyscy mają coś do powiedzenia na temat kobiecych gabarytów:

– To ładna babka, nosi się na rudo, chociaż niepotrzebnie każe sobie tapirować włosy. To już dawno wyszło z mody. Może robi to dlatego, że jak na swoją wagę jest ciut przymała. W ten sposób dodaje sobie z pięć centymetrów wzrostu — funkcjonariuszka milicji nie byłaby kobietą, gdyby nie zajęła się przede wszystkim takimi detalami osoby inwigilowanej.
— Jest tęga?
— To może za mocno powiedziane. Chuda nie jest. Nazwałabym ją pulchną. Moim zdaniem powinna schudnąć ze trzy kilogramy.
(...) Przyglądał się idącej przed nim kobiecie. Noga w porządku. Może zbyt krótka, co u Polek często się zdarza. Figura niezgorsza, ale rzeczywiście przydałoby się zrzucić nie trzy a cztery kilogramy.

Się nosi: Tradycyjnym zwyczajem panującym w Polsce mężczyźni mieli w rękach teczki. Przeważnie puste. Ale urzędnik bez teczki to jak koń bez ogona.

[1] Konia z rzędem, kto bez sprawdzania wie, co to safian.

[2] Major Kaczanowski oczywiście jest najprzystojniejszy, nie dziwne, że ma powodzenie u płci przeciwnej.

Na powitanie chirurga podniósł się zza biurka wysoki, szczupły mężczyzna w jasnym ubraniu. Ciemne, lekko siwiejące na skroniach włosy miał gładko zaczesane do tyłu. Twarz pociągła, mocno opalona. Nos był zbyt duży. Gdyby ten nos był innego kształtu, Kaczanowski mógłby zrobić karierę nie w milicji, lecz jako amant filmowy. Oczywiście przed dwudziestu laty, kiedy jeszcze nie dociągał trzydziestki. Oczy jasno niebieskie o zimnym, czujnym spojrzeniu.

Inne tego autora, inne z tej serii.

#49

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 17, 2024

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2024, kryminal, panowie, prl, z-jamnikiem - Komentarzy: 2