Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Krótkometrażowe

Turn Up Charlie

DJ Charlie (Idris Elba, *drool*), tzw. “one-hit-wonder” z lat 90., jest znanym menadżerem w wielkiej wytwórni płytowej i ma uroczą narzeczoną. Tyle że to wersja dla jego rodziców z Afryki, kolportowana na Skype. Tak naprawdę pomieszkuje u swojej ciotki na krzywy ryj, narzeczona wychodzi za mąż za kogoś innego, rozczarowana brakiem sukcesów Charliego, który chwyta się dorywczych prac, ale ciągle marzy o byciu znanym DJ-em. Po latach powraca jego kolega ze szkoły, David, znany aktor z jeszcze bardziej znaną żoną, Sarą, DJ-ką. Charlie pełen nadziei odnawia przyjaźń, ale jedyną pracę, jaką mu proponują, jest bycie opiekunem ich 10-letniej trudnej i elokwentnej córki, Gabrielle. Rozczarowanie zarówno dla Charliego, który spodziewał się współpracy muzycznej i dla Gabrielle, która spodziewała się, że rodzice w nowym mieście będą mieli dla niej czas.

Czytałam narzekania, że fabuła jest niewiarygodna, że wszyscy bohaterowie irytujący oraz że nie wiadomo, po co ten serial jest. Mnie bawił swoim kontrastem między sukcesem Davida i Sary, który może kosztować ich utratę rodziny a nieudacznikiem Charliem, aspirującym do bycia takim jak oni. Gabrielle jest maksymalnie wkurzająca, ale jednocześnie uroczo dziecięca, Charlie - kiedy nie nadużywa środków psychoaktywnych - jest zaskakująco wrażliwy i refleksyjny. Humor brytyjski, w tle śliczny Londyn i nieco Ibizy. Jest też pewne dawka scen zawierających second hand embarrassment, ale całościowo serial znajduję zabawnym (choć raczej nie must-have).

Kominsky method

Sandy Kominsky, zapomniany 70-letni aktor po przejściach, prowadzi szkołę aktorską. Jego przyjaciel i jednocześnie agent, cyniczny Norman Freelander, ma śmiertelnie chorą żonę, która chwilę przed odejściem prosi Kominsky’ego o opiekę nad mężem. Jakkolwiek by to nie brzmiało, to uroczy i zabawny serial o żałobie i radzeniu (lub nie) sobie z nią, o starości, również tej fizjologicznej i o przyjaźni. Świetni aktorzy - Michael Douglas i Alan Arkin, epizodycznie Danny de Vito czy Lisa Edelstein; każdy z nich nie tylko odgrywa scenki, ale sprawia, że absolutnie można uwierzyć w ich postaci. Wzruszające, zabawne, zdecydowanie do obejrzenia (oraz ogromnie mnie cieszy, że będzie sezon 2).

Hello ladies

Stephen Merchant, współscenarzysta “Statystów”, grający tam agenta-nieudacznika, niejako kontynuuje wątek, wprowadzając postać Stuarta, głównego bohatera “Hello, ladies”. Stuart jest Brytyjczykiem, niezbyt wziętym “developerem webowym”, a do LA trafił w poszukiwaniu łatwego życia erotycznego. Niestety, jego główne atuty - wysoki wzrost i sarkazm (przy czym dla mnie język i poglądy bohatera ocierają się już o seksizm z naleciałościami incelizmu[1], a nie “zdrowy dystans”) - nie są kartą przetargową w bogatym i pełnym blichtru świecie aspirujących aktorek i modelek. Drinki w lokalach są absurdalnie drogie, łatwo odpaść na selekcji przy wejściu, znajomości są raczej powierzchowne, a te atrakcyjne dziewczęta (bo tylko takich szuka Stuart) wolą ludzi z kontaktami w branży. Na drugim planie są - mam wrażenie - znacznie ciekawsze postaci: atrakcyjna aktorka Jessica, bez powodzenia szukająca roli, a w międzyczasie pracująca bez sukcesów nad własnym web-serialem; Wade, życiowy nieudacznik, którego właśnie rzuciła żona czy Kives, człowiek o nieznanym źródle dochodów, jeżdżący na wózku inwalidzkim, ale z ogromnym powodzeniem u płci przeciwnej. Gdzieś przeczytałam określenie “anty-seks w wielkim mieście” i to chyba dobrze oddaje sens serialu. Da się obejrzeć, ale czasem przez palce facepalma.

[1] Jest w ogóle takie słowo?!

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 29, 2019

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 2


State of the Union

Ona (Rosamund Pyke) zdradziła. On (Chris O'Dowd) ma poczucie krzywdy i bywa przykry. Próbują jednak walczyć o swój wieloletni związek i raz w tygodniu spotykają się u terapeutki małżeńskiej. Krótkie (10-minutowe) etiudki, dziejące się zwykle w pubie opodal gabinetu terapeuty, to urywki ich życia i rozmowy (od flirtu po kłótnie), powoli wyjaśniające, czemu ze sobą byli i czemu i im się posypało (oraz że jego terapia strasznie irytuje, a ona uważa ją za cenną). Cały czas czują coś do siebie, ale nie jest łatwo przejść do porządku nad tym, co się między nimi stało. W tle przewijają się czasem inne pary tej samej terapeutki, zwykle z efektem komicznym. Serial współtworzył Nick Hornby, który doskonale rozumie pokręcone damsko-męskie sytuacje i umie w dialogi.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 5, 2019

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Extras / Statyści

Andy (Gervais) i Maggie (Jensen) są statystami, częścią tego bezimiennego tłumu, który jest gdzieś w kadrze za głównymi bohaterami filmu, serialu czy sztuki. Nie traktowani jako pełnowartościowi aktorzy, mają poczucie bycia tymi gorszymi mimo (a może z powodu) ocierania się o wielkie nazwiska. Andy, ambitny i inteligentny, usiłuje użebrać jakąkolwiek rolę mówioną, w czym wybitnie nie pomaga mu jego agent (Merchant), mający problemy z odbieraniem telefonu np. z powodu zafascynowania długopisem z gołą kobietą. Maggie, jak to oględnie mówią Brytyjczycy, nie jest the sharpest knife in the drawer, wystarcza jej, że zarabia na czynsz i że Andy się z nią przyjaźni. Wielki przełom w życiu Andy’ego następuje, kiedy jego scenariusz sitcomu dzięki Patrickowi Stewartowi trafia do BBC; niestety w wyniku kompromisów nie tworzy tego, co chciał, tylko nędzną parodię. Gra, ale w głupiej peruce i nieustająco powtarza tę samą kwestię (zdobywając popularność ludzi o niezbyt wyrafinowanym guście i dzieci; nie cieszy go 6-milionowa widownia co tydzień). Jednocześnie rozsypuje się “kariera” Maggie, która mimo swojej niebłyskotliwości ma ogromną wrażliwość i kolejna obelga i zepchnięcie jej do jeszcze bardziej podrzędnej roli (“a może obrzucimy ją łajnem? Idźcie po łajno!”), rzuca statystowanie, bo już lepiej czyścić toalety. Rozsypuje się także jej przyjaźń z Andym, który przedkłada sławę nad wszystko i udaje się do Domu Wielkiego Brata dla Celebrytów.

Co mnie bawi do łez, to że właśnie wielkie nazwiska (m.in. Patrick Stewart, Kate Winslet, Orlando Bloom, Clive Owen, David Bowie, Daniel Radcliffe czy George Michael, jak jeszcze żył) są statystami w serialu, czasem w doskonałych rolach samych siebie, tylko przejaskrawionych (uwielbiam odcinek z Orlando i z nastoletnim Radcliffem). Gervais, który jest współautorem (wraz z Merchantem) scenariusza, doskonale parodiuje manieryzm i klasizm środowiska aktorskiego, nie wahając się szydzić również z siebie. Całość, włącznie z pełnometrażowym odcinkiem specjalnym zamiast sezonu 3, bawiła mnie do łez.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 2, 2019

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Catch 22

Jeden z komentujących pod notką o książce Hellera narzekał na brak spójnej fabuły. Serial daje na to rozwiązanie złe i dobre. Złe dla fanów, bo usuwa zabawę z czasem i perspektywą na korzyść rozwiązania dobrego, czyli linearnej opowieści o przypadkach Johna Yossariana, żołnierza z przypadku, którego na każdym kroku ktoś chce zabić. Każda akcja, podejmowana przez Yossariana, żeby wydostać się z wojska i żeby wreszcie wszyscy przestali do niego strzelać, skutkuje tragedią - zwiększeniem liczby misji, utratą samolotów (i załóg) czy śmiercią jego przyjaciół (w tym dość komiczną, acz tragiczną wizytą majora de Coverley w Bolonii). 6 odcinków pokazuje fabułę znacznie okrojoną w stosunku do książkowego pierwowzoru, ale wystarcza to do pokazania idiotyzmu wojska, brutalności wojny i bezsensu akcji militarnych, prowadzonych - jak w dobrze naoliwionej korporacji - żeby dać ludziom pracę, a nie z realnej potrzeby.

Bardzo dobra obsada - doskonały Clooney w roli Scheisskopfa, epizodycznie Hugh Laurie (de Coverley) i mnóstwo młodych, nieopatrzonych aktorów w rolach żołnierzy, co dodawało dodatkowego smaczku, przenosząc wiek głównych bohaterów raczej w okolice wczesnej 20. niż książkowej 30. (niewinność, naiwność). Niektóre wątki zniknęły z serialu (Joe Głodomór), niektóre zostały znacznie złagodzone (np. machinacje finansowe Milo są raczej slapstikowe, a zbombardowanie bazy ma wymiar tylko materialny), niektóre - jak śmierć kolejnych żołnierzy - są pokazane z nasyceniem fizjologicznością. To serial wizualnych kontrastów - amerykańskie uśmiechy zwierzchników, rozpryskująca się krew, sielska Pianosa z turkusowym morzem i wakacyjnym słońcem, groza ludzi stłoczonych w małych śmierdzących samolotach, z których mogą już nie wyjść. W zestawieniu z książką serial jest uboższy, ale nie uznałabym go za bezwartościowy, chociaż raczej nie do oglądania wielokrotnie (a książkę to bym i owszem, bo czytałam dość dawno).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 30, 2019

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Han Solo

Młody Han, podczas próby wyrwania się z dziewczyną Qi'Rą z planety Corelia, zyskuje ksywkę Solo, bo jemu się udaje, a dziewczynie nie. Zaciąga się do armii Imperium, ale nie jest zachwycony byciem mięsem armatnim (zamiast prestiżowym pilotem), usiłuje więc przyłączyć się do grupki przemytników. Zamiast tego trafia do więzienia, poznaje Chewbackę, przyjaźń na całe życie, chociaż ten drugi jest mocno niedomyty, po błyskotliwej - w stylu ToT - ucieczce, inni przemytnicy pozwalają im dołączyć do bandy. Jest brawurowa akcja napadu na pociąg (w stylu “Train Job” Firefly’a) we współpracy ze starszym, doświadczonym i należycie cynicznym wyrzutkiem społecznym Beckettem (świetna rola Harrelsona), w której uczestniczy także Qi’Ra, dziwnie związana z lokalnym mafiozo. A, i pojawia się fantastyczny, dandysowaty, nieco przerysowany Lando (Donald Glover). Jest trochę dramatu, trochę slapstikowych scen, moment wzruszający, zaskoczka co do jednego z bohaterów i misja inna niż wszystkie do tej pory (i też z kimś w rodzaju księżniczki).

To nie tak, że to zły film, bo spełniał wszystkie założenia serii i gatunku. Problemem dla mnie było to (poza tym, oczywiście, że #jestemstaraimamzazłe), że tak do połowy filmu nie byłam w stanie się zaangażować, mimo że bohaterowie nie papierowi, a tło społeczne było dość wnikliwie odrobione (bieda na zarządzanych przez Imperium i lokalnych możnych planetach, służących jako źródło taniego wojska). Na szczęście w drugiej połowie było już znacznie dynamiczniej, emocje się pojawiły, więc nie uznaję oglądania za stracony czas. Może nie ma takich wzruszeń jak 30 lat temu, ale umiarkowany fan się nie rozczaruje (aż tak).

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 27, 2019

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Broad City

Gdyby scenarzyści “Two Broke Girls” zeszli z wysokiego konia oglądalności, politycznej poprawności i śmiechów z puszki, mogłoby powstać właśnie “Broad City”. Albo i nie, bo urodą serialu jest nieprzewidywalność i świeżość, a to nie pochodzi z analizy trendów, a z życia. Abbi Jacobson i Ilana Glazer przez kilka lat publikowały krótkie historyjki o dwóch nowojorskich millenials(k)ach na Youtube, co zaowocowało 5 sezonami absolutnie zabawnego, choć często dość ryzykowego serialu; nawet mi trochę zajęło, żeby oswoić się do końca z niektórymi rozwiązaniami fabularnymi.

Dwie przyjaciółki - Abbi i Ilana (zbieżność imion i aktorek nieprzypadkowa) - mieszkają w Nowym Jorku, serial pokazuje wyrywkowo przypadkowe dni z ich życia, kiedy któraś z nich (zwykle Ilana) ma świetny plan, ale wszystko wychodzi jak zwykle. Abbi aspiruje do bycia ilustratorką, ale żeby mieć na mieszkanie i chleb (oraz alkohol i miękkie narkotyki), pracuje jako sprzątaczka w prestiżowej siłowni (gdzie wolałaby być trenerką i trenować Shanię Twain). Wynajmuje pokój ze współlokatorką Melody, której przez cały serial nie ma, zamiast tego na sępa pomieszkuje Bevers, chłopak Melody. Ilana jest, oględnie mówiąc, hedonistką i junkie, pracuje w agencjo mediowej, ale dzięki temu, że sterroryzowała szefa i współpracowników, nie ma zbytniego obłożenia pracą. Abbi jest osobą raczej spokojną i pracowitą, ale przy Ilanie - feministycznej królowej przyjemności[1] - budzi się w niej imprezowe zwierzę. Żadna z nich nie uczestniczy w wyścigu szczurów, obie są przekonane, że - owszem - fajnie mieć pieniądze, ale znacznie fajniej mieć możliwość spędzania czasu z przyjaciółką i zapalenia z nią jointa.

Nie jest to absolutnie serial gładki i elegancki, więc jeśli jesteście wrażliwi na punkcie fizjologii, ostrożnie sugeruję poszukać czegoś innego; jeśli z kolei pragniecie obejrzeć serial, w którym mowa jest o miesiączce, skrobaniu pięt, chorobach skórnych czy defekacji, to jest to TEN serial. Jest za to w nim fantastycznie sportretowany Nowy Jork - miasto freaków, żyjące, szalone (sceny z metra!), z wyraźnym podziałem między elitami a plebsem. Millenialsi nie mają etosu pracy, za to mają Skype’a i znajomego dealera, a jeśli potrzebują pieniędzy, mogą wyprowadzać psy, sprzątać w bieliźnie albo pracować w biurze poselskim Hilary Clinton (chociaż to ślepy zaułek, bo biuro to wolontariat). Niektóre odcinki bawiły mnie do łez, przy niektórych odczuwałam coś, co nazywa się second hand embarrassment, ale żaden z nich nie był nudny czy powtarzalny (black-out Abby, podczas którego stawała się Val, ratowanie kanapy ze śmieciarki, elektroniczny odwyk i jego konsekwencje, odbieranie paczki z przedmieść, designerskie dildo sąsiada Abby, związek Ilany z stabilnym dentystą Lincolnem).

[1] W jednym z odcinków wyjaśnia się tajemnica braku orgazmu z powodu prezydentury Trumpa.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 21, 2019

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1