Starołęka
Pojechaliśmy, bo dziecko spało i nie chcieliśmy budzić.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Pojechaliśmy, bo dziecko spało i nie chcieliśmy budzić.
Tak zupełnie znienacka znalazłam się przy rondzie Starołęka, pod szkieletem starej hali fabrycznej. Nie wlazłam w krzaki głębiej tylko dlatego, że byłam tam w innym celu, w eleganckich pantofelkach, a krze świeżo namokły po rzęsistym deszczu. Podobno zaraz obok jest obleśna stacja transformatorowa, co brzmi jak muzyka dla mojego obiektywu. Może jestem bardziej romantyczna niż myślałam, bo widzę urocze wieżyczki Eiffla zamiast.
Jestem Poznanianką napływową, ale miasto mi się udziela. Zupełnie niechcący, bo szkoda mi było kasować kolejnego półgodzinnego biletu, żeby przejechać jeden przystanek (a bilet mi się skończył nagle, bo tramwaj zdradziecko stał 8 minut przed wjazdem na most Teatralny i nawet nie wiedziałam, jak dziecku to wytłumaczyć, że miało być szybko, a tu stoimy jak te wazony), zrobiłam sobie krótki spacer przez Jeżyce i wylądowałam w samym środku obłędnie pięknych kamienic, które aż prosiły się o obiektyw z zoomem bądź szeroki kąt, żeby pokazać, jakie są ładne. Marzy mi się też możliwość robienia zdjęć z poziomu dachu albo najwyższej kondygnacji domu z przeciwka, ale na to chyba za mało mam tupetu.
(A co to za brama, to można przeczytać TU [musierowicz.blox.pl - link nieaktywny]).
Weszłam przez uchyloną bramę na podwórko między Reja a Kochanowskiego (od frontu na Słowackiego wchodzi się do kina Amarant) i zobaczyłam piękne podwórze między czterema kamienicami. Zielone, z kwiatami, rabatami i trzepakiem i ze skarpetkami rozwieszonymi na sznurku.
I już po 15 latach mieszkania w Poznaniu poszłam do Starego Zoo. Małe, kameralne, bardziej park niż ogród zoologiczny. Nieliczne wybiegi zasiedlają głównie żółwie, które albo wcale nie mozolnie pomykają w stronę lepszego jutra bądź zawieszone w niebycie, z wyciągniętą do ruchu tylną łapą patrzą gdzieś w przestrzeń. Ale są i wesołe kózki (wesołe jak diabli stały sobie nieruchomo w stadku, wgapione w kolorowe sylwetki naklejone na płocie, a nad głowami miały nieledwie dymek "kto się pierwszy ruszy, ten baran"), lemury na wyspie, czy zebu, zabawiające gawiedź za pomocą wonnego wydalania przy samej ścieżce dla zwiedzających. W sam raz na ciepłe letnie popołudnie.

Zatęskniłam do "Ptasiego radia", bo jakoś się nie składało ostatnio. Tam, mimo ulewy za oknem, ciepło i złoto-beżowo. Uspokaja mnie ciągle to samo, piaskowo-brązowe menu, czasem z sezonową wkładką (TŻ i tak zawsze zamawia to samo, a mnie cieszy, że mam do wyboru sporo tego, co lubię).


A po krótkim deszczu zostało zalane miasto, woda tryskająca ze studzienek na półtora metra, brązowe liście kasztanowca i ciepło parujące ze schnącego asfaltu.

... wszystko się zdarzyć może.
Same zmyślają się historie,
sam się rozgryza orzech.
Nie jestem wielbicielką domków jednorodzinnych, nawet z ogródkiem, bo mają za wiele "a to". A to trzeba dojechać, bo domek zwykle za miastem. A to trzeba pilnować szamba, bo nie ma kanalizacji. A to internet jest dowożony gołębiami, bo nikt nie pociągnie światłowodu. A to dach przecieka. A to ogród oblazło nieproszone robactwo i się panoszy. I tak dalej. Dlatego w ramach eskapizmu wymyśliłam sobie apartament w centrum miasta (ale nie aż tak w centrum-centrum, tylko ciut na uboczu, żeby było ciszej). Wysoki, w starym a wyremontowanym budownictwie, z tarasem, z którego widać świat z góry, z wielkimi oknami i miejscem na bibliotekę. I tylko kiedy przechodzę przez Sołacz, łamię i się wracam do myśli, że chciałabym domek z ogrodem (i panem Józefem do opieki nad ogrodem). Na Sołaczu.
Tytuł pierwotnie miał brzmieć "Zemsta za surówkę z wiadra". Bo nic tak mnie nie irytuje w gastronomii, jak psucie niezłego nawet kawałka potrawy dodatkiem łychy standardowej surówy od Ogórkiewicza czy innego Grześkowiaka[1]. Standardowa surówa nie jest sama w sobie niczym złym, ale wolę kupić ją w sklepie w momencie zapaści kulinarnej, a nie oglądać ją przyniesioną przez kelnera. Szczególnie tą przypadłością były dotknięte poznańskie kebabiarnie, dlatego zwykle nie bywałam. Tym większym zdziwieniem były dla mnie niemieckie kebaby, gdzie wśród dodatków bywały i dolmadakia, i nadziewane papryczki, i świeże warzywa. I pac, taki sympatyczny kebab wyrósł sobie na środku ulicy Półwiejskiej. Świetny ziołowy twarożek, niezła sałatka ze świeżych warzyw[2], ostra pasta paprykowa, bardzo przyzwoite sosy. Oprócz tradycyjnych farfocli mięsnych nadziewane fetą paluszki z ciasta francuskiego, zapiekanki i tureckie słodkości. I ayran. Stoliki folklorystycznie stoją sobie na chodniku na Półwiejskiej, jak to w klasycznych berlińskich lokalach otwartych na świat. Lokal współdzieli też kuchnia azjatycka. Czy dobra - nie wiem. Na kebab w każdym razie, jak to mówi mój idol, Andrzej Wajda, "nie bój, nie bój, szkoły przyjdą".

[1] Spodziewalibyście się, że producenci surówek procesują się [2019 - link nieaktualny] o szpiegostwo przemysłowe?
[2] Pomidorki sobie pieczołowicie wyskubałam, oczywiście.