Urodzinowa dziewczyna
Baloniki, prezenty, kwiatki i tort. Tort freestyle, w przyszłym roku zrobię lepszy. Albo kupię.

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Baloniki, prezenty, kwiatki i tort. Tort freestyle, w przyszłym roku zrobię lepszy. Albo kupię.
W pewnym wieku człowiek zaczyna eskalować. Rocznicę ślubu dwa lata temu spędziłam na korytarzu oddziału patologii ciąży[1], popijając mineralną z plastikowego kubeczka. Rok temu - babysitterzy i kolacja w "Pod pretekstem". Tym razem wybraliśmy się do zamku w Rydzynie, zabierając młodzież, ponieważ zaraz po naszej rocznicy młodzież ma urodziny. Trochę się boję, co będzie za rok.
Rydzyna to trochę odległa Wielkopolska, bo 95 km od Poznania i to drogą z wiecznymi korkami, ale jednak Wielkopolska. Przemiła pani Janina wyjaśniła, że najpierw był zamek gotycki z XIV wieku, ale potem metodą chałupniczą nadbudowano na nim nowy, renesansowy. Duży, symboliczny, z czterema - jak cztery pory roku - wieżami i 365 oknami. Wnętrza są zabytkami w polskim stylu - dzięki wyzwalającej Polskę w '45 bratniej Armii, która pobaraszkowała nieco i wyszła z Rydzyny, zostawiając gołe mury i zgliszcza (i zapewne trochę genów) - wszystko w środku było odtwarzane. Ale jest odtworzone ładnie i naprawdę szczerze zazdroszczę uczestnikom kilkudziesięciu osobowej polsko-francuskiej imprezy urodzinowej, odbywającej się w ukwieconej sali balowej, z malunkiem na suficie i rzeźbami pod.
Zamek jest całkiem imponujący. A dookoła jest park ze stawami, a w stawach kaczki. I komary. Trawa wprawdzie nie wygląda jak na Wyspach, ale jest jej dużo, jest przycięta i można biegać, trzeba tylko uważać na kacze kupy i kretowiska. W samym zamku hotel (na trzecim piętrze) i restauracja (na pierwszym), a jak się nocuje, to ma się zwiedzanie (na drugim piętrze) gratis (wiem, żaden interes, zważywszy na cenę noclegu). Restauracja typowo "polska" (w karcie nazywa się to "dworska"), ale niewyrafinowanie droga i dobrej jakości. Wzruszyłam się, kiedy barman poprosił o 4 zł za dzbanek z wrzątkiem, herbatę i filiżanki do pokoju. I zaraz pod zamkiem przemyślnie umieszczony plac zabaw, na którym można zdeponować nieletnią latorośl, która zamiast oglądać z nawet nie z nabożnym szacunkiem, a chociaż bez zniechęcenia, ma za złe i jako jedyną aktywność akceptuje rzucanie żołędzi do fosy (bo jest fosa).
Szanowni państwo Leszczyńscy i Sułkowscy nie poprzestali na pałacu i zafundowali miasteczku kościół, pomnik i urokliwy ryneczek. W wikipedii można przeczytać o takich egzotycznych pojęciach jak "rozplanowanie urbanistyczne" czy "zamykanie perspektywy południkowej osi miasta", które w epoce budowania jak popadnie i za tyle, ile deweloper dostanie kredytu, brzmią nieco idealistycznie.
[1] Wyjaśniając, patologia ciąży tylko dlatego, że akurat tam było wolne łóżko. Nie że coś się działo nie tak. Wszystko było tak, tylko ciut po terminie.
Dziecko moje mówi językami. Chrumka, muczy, beczy, meczy, miauczy, frywolnie rży i gdacze. Szkoda by było nie zaprowadzić dziecka tam, gdzie zwierząt jest dużo, różnej wielkości i większość można pogłaskać i przytulić (a także zaproponować garść świeżego siana, mówiąc "maś"). Newbridge to dla mnie ideał skansenu, do którego powinna dążyć Szreniawa - wielki zielony park z placem zabaw i terenem piknikowym, posiadłość, herbaciarnia i duża farma ze zwierzętami. Owszem, od świni z przeproszeniem jechało jak należy, ale większość zwierząt na dużych pastwiskach była czysta i przyjemna w dotyku. W klatkach prześliczne, egzotyczne kurki - jedna wyglądała jak Tina Turner, inne jak Elvisy Presleye, a jeszcze inny kogut przypominał Freddy'ego Mercurego w najbardziej scenicznie wyrafinowanym okresie. Małe kózki biegały po terenie, dając się głaskać, poszarpywać i nawet podnosić (budząc u ^V. skrytą nadzieję, że przy którymś podniesieniu koziołek nie wytrzyma i którąś stroną pozbędzie się zawartość żołądka bądź pęcherza na podnoszące dziecko, ale - umówmy się - V. ma czarne serduszko), a ja sobie wreszcie uświadomiłam, że nawet mała kózka wygląda jak sam szatan. I to takie bardzo dobre, że wszystkie dzieci - i ciemnoskóre, i te blond, z loczkami czy hinduskie i azjatyckie - z równą radością czczą kozę. I mówią "chrrrum", którego pewnie egalitarnie się nauczyły podczas oglądania świnki Peppy.
Wstęp na farmę - od dorosłego 4 euro od łebka, od seniorów i dzieci mniej (Maj jeszcze nie płacił). Bardzo mnie ujęły liczne znaki sugerujące, że po macankach ze zwierzyną warto umyć ręce i wystawiony w paru miejscach żel antybakteryjny.
PS A do poprzednich notek - więcej zdjęć z Dun Laoghaire.
Dość szybko nauczyłam się zwracać uwagę na samochody jadące z niespodziewanej strony (no dobrze, zwyczajnie kręcę głową w obie i to szybko), ale i tak podróż dwupoziomowym autobusem jest fascynująca. Jak już przestałam wpadać w paniczkę, że kierowca autobusu umieści nas na słupie czy na samochodzie jadącym z przeciwka albo malowniczo przewróci się na bok i będzie przebierał kołami jak żuczek, to byłabym skłonna uznać, że to jedna z lepszych form transportu. Na górnym pokładzie z przodu akwarium, można robić zdjęcia i siedzieć z zachwyconym Majem, który nareszcie wszystko widzi. Z góry widać też więcej, nawet to, co znajduje się na podwórkach domków, domów i rezydencji, również tych, które od ulicy dzieli 2-metrowy mur. Między dachem autobusu a sznurami chorągiewek, zawieszonymi w niektórych miasteczkach między latarniami jest kilka centymetrów i jakby nie szyba, można by ich dotknąć. Po drodze chińska restauracyjka (sieć?) o złowieszczej nazwie "Fatt Soon", a chwilę później frywolna hinduska "Yuhu masala", starszy pan na skwerku w Blackrock, malujący akwarelę (i trzymający pędzle w gustownym porcelanowym kubeczku), kamienne kościoły z obowiązkowymi rozetkami i wieżami i liczne posesje, otoczone murami i starodrzewem, koniecznie z wypielęgnowanymi trawnikami. Mogłabym w takiej rezydencji mieszkać latem. Bo czemu nie.
A wszystko za jakieś 2 euro od łebka, dwulatki nie płacą. Trzeba tylko pamiętać, żeby czekać po właściwej (niewłaściwej) stronie drogi i zamachać na nadjeżdżający autobus. A, i mieć odliczone w monetach, bo się wrzuca w dziurkę. Nie wiem, czy wpuszczą, jak się zamacha banknotem.
PS Nie ułatwiacie, drodzy państwo. Już po długim weekendzie przecież. Jakbym była attencyjną wiadomo-co, to bym napisała, że jak nie ma komentarzy, to nie będzie pożywki. Ale nie jestem, więc.
W zasadzie to obiecałam sobie, że więcej w żadne wysokie i przysparzające o herzklekoty miejsca wchodzić nie będę. I żeby nie było, że słowa nie dotrzymuję, to owszem - nie weszłam. Tylko wjechałam. Tak, wiem, skądś mam te geny leminga i jeśli zobaczę diabelski młyn, to muszę na niego wejść. I ściera się we mnie wiara w to, że ktoś o inżynieryjnym zapleczu dobrze taką konstrukcję zaprojektował oraz obawa, że jednak niekoniecznie i najpierw rozlegnie się złowieszczy zgrzyt, potem poleci na ziemię mój aparat, a potem ja. O Bray pisałam rok temu, dziś rzut oka z góry. Więcej zdjęć będzie później, bo jednak nie chce mi się udawać, że coś widzę na ekranie laptopa.
PS Na pytanie, czy się bałam, nie bez kozery odpowiem, że jak jasna cholera. Zwłaszcza jak się karuzela zatrzymała z moim wagonikiem na samej górze. A jak nie zjedzie?
PPS Nie, Maj nie jechał. Ja jednak mam trochę rozsądku. Maj jest Majem przygruntowym i na razie nawet karuzelka z wagonikami, jeżdżąca w nieśpiesznym tempie w kółko, budzi niechęć do podporządkowania się i przypięcia pasami. Więc.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
Restauracyjka ma jedną wadę. Jest ciemna i robienie zdjęć (zwłaszcza jak jednocześnie się chodzi po schodach w tę i z powrotem z bardzo aktywną dwulatką) nie daje założonego efektu "wow". W zasadzie to ma dwie wady - ciemno i są schody. A w zasadzie to trzy - ciemno, schody i jest malutka - cztery stoliki na ulicy, trzy w środku na parterze i chyba cztery na dole. I wąziutkie przejścia, co - w przypadku aktywnej dwulatki - oznacza, że trzeba przepraszać wszystkich, którzy akurat chcą przejść do kasy albo z kuchni, bo się właśnie podskakuje. A poza tym - bardzo tanio, szeroki wybór dobrego i świeżego, sporo sezonowych potraw, penne z czterema serami obłędne, dla dzieci kredki, dużo kredek i miła pani za ladą, angażująca się w aktywności wspomnianej dwulatki. Jak tam wyglądają Włochy, to chcę tam zaraz[1] (oczywiście nie jak ciemno, bo ciemno nie lubię).
Jak jeszcze się łudziłam, że ta czerwona jarzębina to w tym roku nieco przedwcześnie się pojawiła, to jednak nagła obecność dyń (i tych spożywczych, pokrojonych na poręczne ćwiartki, i tych wyrafinowanie kostropatych ozdobnych) nie daje już żadnej nadziei na to, że jeszcze nie ma jesieni. Jest.
Mam też trochę przemyśleń o anonimowości i takichż komentarzach w Internecie, ale to może innym razem.
Wracam się pakować[2], co - dzisiaj mam wrażenie, że przypominam katarynkę - jest nietrywialne z aktywną dwulatką, która ochoczo się angażuje w proces walizkowy, zasilając zawartość klockami, kompletem mojej bielizny nocnej, swoimi spodniami, w tym zimowymi i kotem. Konkretnie Burszykiem.
[1] No, zaraz po [2] Irlandii, do której dzisiaj. Podobno pada.