Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Maja

Cykadela

[30.06/6.07.2013]

Zasugerowana cykadami, Maj nazywa Cytadelę Cykadelą. Bywamy często, bo nie dość, że zielono, że - jak na przykład w ubiegłą niedzielę - wieje jak diabli i można puszczać latawce[1], to jeszcze są place zabaw oraz - od kwietnia - nowa restauracja. Trafić do niej nietrywialnie, bo nie prowadzą żadne kierunkowskazy, na planach sytuacyjnych jeszcze jej nie ma, ale - jak się łatwo domyślić - musi prowadzić jezdna droga, żeby transport dojeżdżał. Jak się idzie więc od cmentarza Wspólnoty Brytyjskiej, mija "Nierozpoznanych"[2] i podąża w prawo, dochodzi się do dawnego toru saneczkowego, to właśnie tam. Warto iść, bo jest ze wszystkim, czego trzeba do długim spacerze - z leżakami, widokiem na miasto, grillem, barem koktajlowym (można sobie samodzielne wskazać świeże warzywa i owoce), mrożoną herbatą oraz sporymi porcjami obiadowymi. Są i śniadania, ale jeszcze do 12 się na Cytadelę nie udało mi dowlec. Na dania zwykle się trochę (pół godziny?) czeka, na szczęście z dzieckiem w tym czasie można się zorganizować na placu zabaw z namiotem, piłkarzykami i tablicą, zaraz obok woliery z pawiami i bażantem. Do restauracji można po schodach, można też dość stromym podjazdem, ale da się podjechać. Strona restauracji tu.

[1] O radościach z puszczania w niebo oswojonego rombu czy innego prostopadłościanu nie muszę chyba mówić. Są one, nawet jeśli się tylko leży i patrzy w chmury.

[2] Mam nadzieję, że żaden Kononowicz nie ucierpiał podczas tego happeningu.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 8, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: cytadela - Komentarzy: 2


Szpital pod wezwaniem

Maj ostatnio drąży temat, skąd się wzięła. Mamusiu, opowiadaj teraz, jak pan doktor mówił, że będziecie mieli z tatusiem córeczkę, te sprawy. Kąpiel wieczorna, w wannie cały pierdolnik - kubeczki, łyżki, kaczki i pieski. Mama dalmatyńczyk i dwa szczeniaki. Maj prowadzi z nimi dialogi, animując i podkładając kwestie za wszystkie. Mamusiu, mamusiu, - piszczy jeden ze szczeniaków. - Opowiedz, jak się ulodziliśmy!. Mamusia snuje więc historię. Że miała szczeniaczki w brzuszku i pojechała z nimi do śpitala. Do śpitala świętego dalmatańcika!.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 4, 2013

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 4


Wielkopolska w weekend - Biedrusko

[29.06.2013]

Wprawdzie mieliśmy jechać do Owińsk, ale kiedy dotarliśmy do Parku Orientacji Przestrzennej, okazało się, że jest w nim impreza zamknięta akurat wtedy, kiedy jest otwarty dla ludności. Smuteczek, zwłaszcza że otwarty jest dwie godziny w dni robocze, a 4 - w sobotę. Nie wyszło źle, bo po drodze zareklamował się świeżo odremontowany Zamek w Biedrusku. Od 2009 aktualni właściciele doprowadzili budynek do stanu prawie że idealnego - meble z epoki, malowane ściany, złocenia i żyrandole. W parku jeszcze trwają prace, jest rokujące gazebo ("ŚMIERĆ myślał, że gazebo to rodzaj antylopy"), fontanna i schodki do ogrodów poniżej. Wszędzie pachną róże, kawę można wypić na werandzie, a w sali balowej stanąć pomiędzy lustrami i zobaczyć przejście do innego świata dla wróżek (albo - jak słusznie zauważyła kizia - miejsce do powstawania Wicewersów). Zdecydowanie Biedrusko zaczęło rokować.


(jeszcze jakby autostitch nie usiłował sklejać panoramki na podstawie rysunku chmur, byłoby lepiej)

Wprawdzie Maj zeznał, że nie zamierza się od nas wyprowadzać, ale to silna opcja na ślub za 20 lat.

GALERIA ZDJĘĆ.

Strona www: Zamek Biedrusko.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 29, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: biedrusko, polska - Komentarzy: 1


Momo, patrz Szewska

Szewska jest króciutką ulicą, równoległą do Wrocławskiej i Żydowskiej, pełną przepięknej secesyjnej architektury, restauracji (co nas skusiło, żeby iść tam w sobotni poranek) oraz zaparkowanych samochodów. Drogie miasto Poznań, które teoretycznie know-how, bardzo proszę - zróbcie z okolic Starego Rynku strefę bezsamochodową. Niech rozwiną się ogródki, stragany, niech będzie można wejść w podwórka, niech ruch turystyczny wyjdzie z samej tylko, zatłoczonej płyty rynku. Chcę mieć możliwość stawania na chodniku, żeby zadzierać brodę w górę i patrzeć na dachy. I pokazywać córce, co fajnego przyniosła Poznaniowi secesja.

GALERIA ZDJĘĆ Szewskiej, niekoniecznie w pseudoinstagramowej zabawie.

Momo (love at first bite) wpisuje się w nurt nowoczesnych restauracji, które - przede wszystkim - nie mają w menu kebabu i pizzy, ale bazują na świeżych, sezonowych składnikach, codziennie pojawia się w menu jakieś nowe danie dnia, a wszystko na talerzu jest urocze, przemyślane i zaaranżowane tak, jak trzeba. Są śniadania (przez dzień cały), sporo ryb - zwłaszcza świeże i żywe przywożone w środę, kilka smaków robionych na miejscu lemoniad i świetna mrożona kawa (w słoiku!). Maj zachwycił się tablicą z menu i mimo wstępnej irytacji, że nie wolno jej po majowemu ozdobić kredą, dał się udobruchać kącikiem dla dzieci z malowankami, własną tablicą, klockami i pluszakami (wadą kącika jest to, że jest tam ciemno - może po południu da się zapalić lampę, rano jednak to smutne miejsce i daleko od okna). W otwartej kuchni za barem widać, jak się przygotowuje lancz, lubię to bardzo. Na facebookowym profilu restauracji pojawia się zmieniające się często menu, a dla tych, którzy raczej przechodzą obok niż siedzą przed komputerem, menu jest wymalowane na szybie i wystawione na tablicy. Może jeszcze to nie miłość, ale przyjemne zauroczenie.

Przed wejściem jest kilka schodów, można też zjeść przy malutkich stolikach na ulicy - niestety, jak już narzekałam wyżej, obstawionej co do centymetra samochodami.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 25, 2013

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 4


Pierwszy dzień lata

[21.07.2013]

Ale gdzie zrobimy próbę? Schowamy się za autokarem. Przecież to nie jest żadna filozofia, narrator czyta, reszta powtarza za kurką. Czy ktoś ma tekst? A ktoś w ogóle czytał poza kurką? Znacie zasady występowania na scenie? Nie wchodzić w światło rzutnika - rzucił kogutek szałaputek.

Panna primo z wieńcem szybko zrezygnowała z pomysłu, żeby panny swoją rolę wykonywały ze śpiewem na ustach; niebagatelny udział w tym zapewne miało to, że panna bis (yours truly) odmówiła śpiewu publicznie. Najwięcej entuzjazmu miała kurka, która przez całą próbę dzielnie przechodziła przez cały dialog, wyjaśniając statycznym aktorom, czemu chłop chce zboża, baba mąki, kosiarz chleba, krowa siana, lipa mleka (dlaczego lipa mleka?!), dąb łyka, panny żołądź, a morze wieniec. Niestety, ze względu na czas trwania próby kogucik, który od samego wstępu leżał zadławiony, choć odmówił trzymania nóżek w powietrzu przez cały czas próby, nie miał szans na odzyskanie czynności życiowych po uzyskaniu od morza wody. Krzepki, choć nieco militarny z wyglądu dąbczak, sugerował, żeby dzwonić na 112, ale tego nie było w scenariuszu.

Na premierze setki szeroko otwartych oczu patrzyły z zachwytem. Największy entuzjazm wywołała kura, która publicznie wykonała jajko słusznych rozmiarów oraz krówka, emitująca spod symulującego sierść giezła kankę na mleko ("skąd my mamy kankę?!"). Po tym, jak resuscytacja krążeniowo-oddechowa kogucika się powiodła i wydał z siebie dziarskie "kukuryku" (huragan oklasków), nastąpiła sytuacja niespodziewana, albowiem widownia wydała z siebie zgodny wrzask: "Jeszcze raz!".

Oprócz tego był piknik (czy ktoś wziął talerzyki i widelce?!), chłodnik nabierany plastikowym kubkiem, strzelanie z czereśniowych pestek, zabłąkany rozkoszny biało-czarny kotek płci męskiej ("to dobze, ze to chłopcyk, bo ja się nie dogaduję z dziewcynkami" - wyjaśnił dziarski 4-latek), dwa konie z blond grzywami i strumyk, w którym okazjonalnie moczyła się połowa biegającej progenitury, również powodując dramy na tle zmoczenia wyjściowej sukni. Suknia madame była w miarę sucha, choć brudna; wianek został ciśnięty w strumyk, a madame zapytana o to, czy wyjdzie w tym roku za mąż, odpowiedziała "na pewno".

Dlatego po powrocie do domu poczułam przemożną chęć wprowadzenia do organizmu napojów wyskokowych.

PS Przyznaję sobie order nawigatora - trafiam bez pudła na krańce świata. Bez elektronicznej nawigacji. I, oraz wpadłam w pokrzywy. Ale to już bez samochodu.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 22, 2013

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tag: polska - Komentarzy: 1