Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Czasem słońce, czasem hardcore (5 marca)

[Przyznam, że miałam w głowie inną wersję rzeczywistości, taką jak lubię – mglistą, oniryczną i nieco bezosobową, ale jestem zbyt zmęczona, więc będzie literalnie, dosłownie i z osobami.]

Poznań – Gran Canaria

Najdzielniejszym podróżnikiem jest moja córka. Mogliśmy sobie porozumiewawczo hmkać, kiedy gdzieś obok rozlegał się płacz i krzyk, że „we have a screamer”, bo nasza córka była i owszem, tajfunem energii, jak już się uczciwie przespała w tatowych ramionach na lotnisku, a potem w mamowych w samolocie, ale tajfunem pokrzykującym, śmiejącym się i gadającym, a nie wrzeszczącym. I lot z tych całkowicie spokojnych, a podczas międzylądowania stewardesa pozwoliła nam zajrzeć do kabiny pilotów (ciasno, ale mnóstwo guziczków). Tyle z zalet. Za nami siedział Major Sucharski w stopniu majora, który czytał na głos przewodnik, objaśniał hiszpański dla początkujących, rzucał czerstwe komplementy stewardesie („pociągająco pani wyglądała, jak pani tak machała rączkami”), a zaraz obok Naczelny Kaowiec, tłumaczący siedzącej pomiędzy nimi pani, o co chodzi ze strefami czasowymi czy wyjaśniający międzylądowanie na Gran Canarii. Bo jednak z samolotu wyszłam zmęczona jak po robotach przymusowych i z połamanym w wielu (zbyt wielu) miejscach kręgosłupem.

I tylko żal, że byłam zbyt zmęczona startem o 5:30 z pobudką o 2:30 (nawet udało mi się iść spać, zanim) i wschód słońca oglądałam poklatkowo, kiedy co kilka minut otwierałam oczy. Głęboki granat, na którym pojawiają się jaśniejsze pasma, które z kolei przekształcają się w pastelową tęczę, z najdelikatniejszym fioletem, jaki w naturze widziałam.

Gran Canaria – Fuerteventura

Najkrótszy lot jak dotychczas, polegał na tym, żeby wystartować, a potem po przeleceniu 100 km, wylądować. Bardzo urocze i zabawne.

I tylko żal, że brakuje trzeciej ręki na aparat, bo zejście w pełnym słońcu od strony oceanu – jedno z najładniejszych w życiu. Obie wyspy – Gran Canaria i Fuerte – wulkaniczne, czarno-szare na środku, a szaro-zielone na obrzeżach, ze stożkami gór/pozostałości po wulkanach malowniczo spowitymi pasemkami chmur.

Fuerteventura

Najgorszą możliwą rzeczą jest jechanie 80 km z nadaktywnie marudzącą grupą turystów z Polski, którym WTEM zmieniono hotel i całą drogę umawiali się, za co będą żądać od biura podróży odszkodowania (zaczęli od pogody, bo padało, przeszli przez latynoski repertuar brawurowo jadącego kierowcy i w ogóle skandal), po czym równie wesołe jest stanie za nimi w hotelowej recepcji i słuchanie, czego oni nie chcą. Ja skromnie nie chciałam tylko pokoju za godzinę, tylko TERAZ, bo TERAZ mi dziecko chce jeść i spać. Oczywiście zamontowane w pokoju wzmiankowane dziecko, zwijające się w kłębek na autobusowym siedzeniu, dostało nagle mega przyspieszenia i spacyfikowanie do spania trochę zajęło. Przyspieszenie między innymi zawdzięczam błyskotliwemu pomysłowi architekta, który zbudował apartamenty z dwoma schodkami pomiędzy kuchenką a pokojem dziennym, żeby go osrały lokalne gołębie. W każdym razie donoszę, że umiejętności schodzenia ze schodów znacznie się poprawiły i nawet zarejestrowano pierwsze nieśmiałe próby trzymania się ściany (uprzedzając pytanie, nie ma podobno apartamentów bez schodów, a nawet jeśli by były, to i tak by były zajęte).

Mimo że padało, a po moich kolanach skakało stworzenie roboczo ochrzczone w samolocie „szczypiorkiem” (zapewne ze względu na walory fryzury), i mimo że niespecjalnie lubię góry, to wybrzeże Fuerteventury jest niesamowite. Piekielne i ponure osypiska, porośnięte szarymi, zielonkawymi i rdzawymi porostami, obłupane kamienie, kaktusy i pękate palmy, a na tym wszystkim pasie się mnóstwo kóz w kolorach dowolnych.

I tylko żal, że zza szyby autobusu wszystko jest rozmyte i mdłe.

A lotnisko na Fuerte wielkie i piękne; spodziewałam się takiej budy jak Ławica, a zastałam nieco mniejszy Franfurt czy inne Monachium.

Cat-spotting: 1, ale za to szylkret z kremowo-rudą tylną łapą. Bardzo przyjazny.

Kelner w restauracji, próbujący po niemiecku-hiszpańsku wyjaśnić mi, gdzie są foteliki dla dzieci, wreszcie rzuca: „Następnym razem proszę powiedzieć, że pani mówi po polsku, będzie łatwiej”. Nie żebym nie dawała hintów koszulką treści „Jestem super mamą”.

I widok z okna:



PS Tylko nie lubię tego poczucia, co mi narasta wieczorem. Że czemu nie ma mnie w domu, z kotami opodal, przy małym pasiastym komputerze. Lubię być poza domem w dzień, nie lubię wieczorem i w nocy.

Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday March 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 10


Świat z góry

Przed każdą podróżą samolotem staram się o miejsce przy oknie. 75% przyjemności z lotu mam z patrzenia na świat z góry (pozostałe 25% to czekanie na turbulencje, taki ekwiwalent rollercostera, na który już chyba jestem trochę za stara, bo jednak się trochę boję, w przeciwieństwie do latania samolotem). Najpierw pozioma linia pasa nagle odrobinę odchyla się w dół i już. Powietrze i chmury, które muszą być zrobione z waty albo bitej śmietany. Czasem to pofałdowana przestrzeń aż po horyzont, rozświetlana na różowo-złoto słońcem, czasem pomiędzy obłokami widać świat, który wygląda jak makieta kolejki PIKO. Szczególnie lubię miasta. Każde jest inne - Amsterdam to ściśle poukładane układy scalone na wielkiej zielonej płycie głównej, Buenos Aires nocą to regularna, gęsta, iskrząca się siatka świateł, w Morzu Irlandzkim jak falochrony ustawione są małe elektrownie wiatrowe. Do Rzymu wlatuje się od strony morza, prawie że z szumem fal uderzających w piasek plaży, z zachodem słońca za plecami, do San Francisco od strony Zatoki. A Poznań nocą to rozrzucona mała garstka świateł, za to w ciągu dnia dzięki błyskotliwemu pomysłowi projektantów lotniska leci się nad Rynkiem i wzdłuż Świętego Marcina, szlakiem poznańskich zabytków. Skutkiem ubocznym tego pomysłu jest też fakt, że z i do Poznania niewiele lata. Coś za coś.

[Tekst "Przyjemność latania" dla Magazynu Business&Beauty, luty 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu Thursday December 16, 2010

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Przeczytali mnie, Listy spod róży - Skomentuj - Poziom: 3


W śniegu

Tegoroczna zima jest łaskawą panią. Są miejsca, w których jest głęboki, nietknięty ludzką stopą śnieg, gładko układający się i lśniący mroźnymi drobinkami w słońcu. Jakoś tak wychodzi, że do B. i G. jeździmy w okresach klęsk żywiołowych - w maju oglądaliśmy u nich powódź podchodzącą pod próg pracowni, teraz jechaliśmy przez odśnieżane przez nich 80 metrów stromej drogi, żeby patrzeć na poldery Warty pokryte lodem i śniegiem (ale tym razem nie wleciałam w nic malowniczo, jak poprzednio, to na plus). Uwielbiam ich oszklony dom z ciepłą białą podłogą, białą kuchnią i widokiem na świat.

I to są te rzadkie chwile, kiedy chciałabym mieć dom pośrodku niczego. Jeść szarlotkę z lodami i pić kawę w wygodnym fotelu z książką na kolanach, obok trzaskającego ognia w kominku, z kotami owiniętymi w różnych okolicach, oczywiście pod warunkiem, że nie musiałabym zimą wychodzić z domu, ewentualnie na krótki spacer połączony z rzucaniem śnieżkami czy cotygodniową wycieczkę do miasta na zakupy. Niestety, zapomniałam wczoraj kupić kupon na 25 milionów, więc opcja spędzenia reszty życia pod kocykiem bądź na słoneczku niebezpiecznie się oddala.

GALERIA ZDJĘĆ.

PS Sanek dalej nie ma. Kolejny sprzedawca objaśnił (nie że sam, musiałam zapytać), że kurierzy nie dochodzą. Do niego. I może dojdą w poniedziałek.

Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday December 5, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: radzewice, polska - Komentarzy: 4



Wielkopolska w weekend: (6b) Czerniejewo

Czerniejewa w planach[1] nie miałam, po czym nagle się okazało, że to miejsce z gatunku bardziej zapierających dech w piersiach. Poniżej pałac en face w pełnej[2], już częściowo jesiennej, krasie.

(kliknij, żeby zobaczyć większą panoramkę, którą też skleił mi ^Valwit)

Tu wszystko jest jak trzeba. W pałacu hotel z pięknymi wnętrzami (nie jestem daleka od myśli, żeby w piękny wiosenny weekend wybrać się tam, bo noclegi nie są okrutnie drogie), lokalny leniwy kot grzał się w popołudniowych promieniach słońca, a z okolic przypływał jesienny zapach dymu. Trochę smutne jest puste podwórze przed pałacem, sam piach i nic więcej. Brakuje takiej wisienki na czubku tortu, małego ogrodu, fontanny, wysypanych żwirem ścieżek, czegokolwiek. Dookoła spory park, który odłożyliśmy na następny raz, bo wieczór powoli się zbliżał, a lokalna komarra się właśnie zaczęła bezczelnie uaktywniać. Za pałacową bramą stajnie i wozownie. W wozowni mieści się niezła restauracja z kuchnią staropolską (kaczka z jabłkiem bardzo dobra, smażone buraczki wyśmienite, kapusta zasmażana mocno taka sobie, a na kawę-plujkę jednak spuszczę zasłonę milczenia, nie jestem przyzwyczajona do cedzenia fusów między zębami). Ze stajni przez okno wyglądał smutny koń[3] i wylatywało stado much (co poniekąd wyjaśnia smutek konia).

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Kończy się pora ciepła, tak mi się na podsumowanie zebrało. Skąd Wielkopolska w weekend? Kiedy chodziłam jeszcze do pracy z brzuchem pod brodę, byłam pełna planów na ten czas, który spędzać będę z moją latoroślą. Podzieliłam się pomysłem na małe, niekłopotliwe, bliskie wyjazdy w ładne okolice i zostałam przez Z. ofukana, że urodzę i zakopię się w pieluchy, a nie że będę jeździć, robić zdjęcia i relaksować się nad kawą, patrząc na słodko uśpione świeżym powietrzem niemowlę. Owszem, nie ruszyłam w szeroką Wielkopolskę jesienią 2009, ale głównie dlatego, że pogoda niespecjalnie pozwalała na cokolwiek, a i ja rzeczywiście potrzebowałam chwili na nabranie macierzyńskiej pewności. Tak czy tak, wolę podejście, że świat jest moją ostrygą, drogi Z. I nie tylko moją...

[2] Lubię bardzo mój obiektyw Nikkor 50mm, żadna tajemnica. Od kiedy go dostałam, w zasadzie przestałam używać jakichkolwiek obiektywów z zoomem (50mm też ma zoom, tylko trzeba czasem się trochę nachodzić), czasem tylko robiąc wyjątek dla fish eye'a, bo śmieszny i pokazuje szeroki świat, a nie urocze detale z ładnym bokeh. Teraz dodatkowo obiektyw dostał kilka punktów wow-factoru, bo wychodzą z niego przeurocze panoramy. Robienie szerokiego ujęcia to był jedyny powód, dla którego gotowa byłam zdradzać wąski kadr 50-tki. Ale nie muszę, bo najpierw z pomocą przyjaciół, teraz samodzielnie za pomocą małego zgrabnego darmowego programiku mogę pokazywać to, co widzę, trochę bardziej bogato. Poniżej pałac w Czerniejewie na tle Katedry na Ostrowie Tumskim.

[3] Nie będzie tak, że moje dziecko będzie chodzić do zoo, żeby oglądać konika, no przecież. Aczkolwiek większy entuzjazm wzbudził piękny kudłaty pies marki owczarek collie, zdecydowanie.

Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday September 26, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: polska, czerniejewo - Komentarzy: 2