To bardzo przeraźliwy film i raczej nie zasługuje na to, żeby wydać ciężko zarobione dinero na bilety do kina. Nie ukrywam, że jestem fanką komedii koledżowych, ale zdecydowanie nie jestem fanką komedii o palaczach marihuany (jeden Kevin Smith wiosny nie czyni). Żeby nie było - film jest śmieszny, zabawny, czasem z przymrużeniem oka (fajna scena w laboratorium US Army w 1937 roku), ale naprawdę nie rewelacyjny. I nudny. Nie interesowało mnie za bardzo, co jeszcze idiotycznego zrobią główni bohaterowie, którzy niestety potwierdzali tezę o sporych spustoszeniach, jakie w mózgach czyni używka, bo cała akcja sprowadzała się do tego, że biegali, krzyczeli, robili absurdalne rzeczy, obrywali od bed gajów, ale nie traktowali tego śmiertelnie poważnie, bo byli cały czas nawaleni. Nadspodziewanie dobrzy aktorzy drugoplanowi, sporo fajnych widoczków amerykańskich suburbii - mam wrażenie, że rzecz się działa w dzielnicy, gdzie mieszkał twórca, bo pokazywał ją ładnie i z uczuciem. Strata czasu to za duże słowo, ale raczej trzecia liga.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 14, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Od jesiennej mgły, przez którą widać na kilkanaście metrów, znacznie lepsza jest mgła lokalna. Taka snująca się na wysokości kilku metrów, wyglądająca jak rozsnuta wata cukrowa. Oczywiście, jak już zwróciła uwagę Hanka, albo takie rzeczy widzi się z pędzącego samochodu, albo - jak dziś - bez aparatu (a mówili, że noś i przy pogodzie) i do tego wczesnym jesiennym wieczorem, więc nawet i sam aparat bez statywu (a mówili, że woź w bagażniku i przy pogodzie) by nie uciągnął. Dlatego wcale nie jest mi przykro, do wyboru pozostają zdjęcia młodych futerkowych bądź kwiatków ogrodowych.
Na froncie kocim pozytywnie. Kot szarsza jest pierwsza do zwiewania przez otwarte drzwi, ale grzecznie przychodzi pomruczeć na kolana. Kot bursza jest konsekwentna i po ukradkowym przytuleniu się do śpiącej Koki udało się jej podejść na tyle delikatnie, że kot Koka liznęła ją parę razy na zachętę. Nawet jeśli kot czarno-biały nie pokocha małych gnomów miłością wielką, to sytuacja jest pokojowa, a wszystkie futerkowe zadowolone.
W zasadzie to bardzo się cieszę, że nie bardzo mam o czym pisać. Przecież nie mam się co ekscytować panią kelnerką, która nie przynosi części zamówienia, twierdząc, że oni tego nie prowadzą, a po delikatnej sugestii, że przy kasie mieli w ofercie, bo zapłaciłam, rejteruje, że ona to w ogóle jest z innej restauracji. Albo kolejnymi spotkaniami, na które zakładam czerwoną koszulę, a nie brązowe spodnie. Ani tym, że prawdziwą klasę poznaje się nie po tym, jak ktoś zaczyna, a jak kończy (i nie, nie będę się na tym elemencie skupiać, wyjaśnię tylko, że nie chodzi o osobistego TŻ). Jeśli ktoś się spodziewał flaków, krwi i narzekania na recesję i kryzys światowy, to mogę podać parę adresów alternatywnych.
Nb., czy też Was drażni, jak ktoś kończy notkę pytaniem "A co Wy o tym myślicie"?
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 13, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Koty
- Komentarzy: 4
... and Dust to Dust. Nie lubię mieć za wysokich oczekiwań co lektury i filmów. Po doskonałym "Life on Mars" bardzo chciałam więcej, ale sequel już nie był taki dobry. Alex, psycholożka policyjna, która pomagała (avrmolg fxhgrpmavr) Samowi Tylerowi cb jlwśpvh mr ścvąpmxv v cbjebpvr qb jfcółpmrfabśpv, zostaje postrzelona i... tak, budzi się tym razem w 1981. Kiedy widzi Gene'a Hunta i jego wesołą gromadkę, wie, że prawdopodobnie wszystko dzieje się w jej głowie na kilka sekund przed śmiercią. Mimo że minęło kilka lat od pojawienia się na komisariacie Tylera, procedury policyjne niewiele się zmieniły, dalej jest to dziki i niecywilizowany Manchester. Alex szybko się zaprzyjaźnia, ale najbardziej ją interesuje śmiertelny wypadek rodziców, który miał miejsce właśnie w 1981. Wyższością Life on Mars było to, że Sam nie wiedział, co się z nim dzieje, mógł tylko zgadywać. Alex wie i jej zachowanie w niektórych sytuacjach pozbawia serial tej magii i niesamowitości. Smaczku dodają jej stosunki z Genem Huntem, który skrywa swoją sympatię do wysokich bezczelnych kobiet z duzym biustem.
Nie powiem, jak się kończy pierwszy sezon, ale zastosowano ten sam chwyt co w LoM. W planach drugi sezon AtA, a w piątek zaczęła się amerykańska wersja Life on Mars z Harveyem Keitelem w robi Gene'a Hunta. Mimo mojej słabości do idiotycznie uczesanego Sama, to jednak komisarz Hunt "robi" ten serial.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 12, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 4
Bursza.
Szarsza.
Obawiałam się, że będzie znacznie gorzej. A tutaj nieledwie sielanka. Kot czarno-biały nie jest specjalnie obrażony, mimo że pręgacze wyżerają jej z miski, zajmują legowiska (aktualnie umościły się na JEJ parapecie i śpią) i są przeraźliwie aktywne. Ba, nawet zaczęła uczestniczyć w ich życiu, nawet jeśli ogranicza się do trącenia myszy[1] czy ostrożnego powąchania tałatajstwa z własnej woli.
Fajnie mieć małe koty. Nawet jeśli mają niepofałdowany jeszcze mózg (duże słowo), są ciągle pod nogami i co chwila trzeba je zdejmować z kolejnego Miejsca, W Którym Nie Powinny Być (krzesło - checked, zasłonka - checked, zmywarka - checked, kolumny - checked, parapet - checked, garderoba - checked, suszarka do bielizny - checked, brodzik - checked). Pewnie jakby nie były takie śliczne, to bym wywiesiła za futrzane ogonki na balkonie (C Hanka). Ale nic nie poradzę na to, że mam takie miękkie miejsce w serduszku dla kocich łapek, brzuszków i ogromnych różowych uszek. I bardzo się cieszę, widząc Szarszą wtuloną w Burszą i vice versa. Chciałabym kiedyś zobaczyć obie wtulone w kota czarno-białego.
[1] Okazało się, że mamy zachomikowany cały zapas futrzanych myszy (pewnie przy okazji jakiegoś sprzątania) na dolnej półce regału. Burasy znalazły i roznoszą po całej kuchni, siejąc zniszczenie. Głównie myszom siejąc. Wazon z różami żyje, ale wyemigrował na balkon, bo jak obgryzanie połowy płatków im nie szkodzi, tak wsadzanie najpierw małej łapy, potem całego kociego ryja do wazonu oraz robienie z łodygi katapulty - i owszem.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 11, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Komentarzy: 9
Jesień pachnie wilgotną ziemią i dymem, pochodzącym z pierwszych nieśmiałych prób palenia w piecach i znacznie śmielszych ognisk z suchych liści. I światło jest najładniejsze na świecie. I liście mogłyby przez cały rok tak wyglądać, bo wystarczy, żeby trawa była zielona. Tylko czemu jest na tyle zimno, że marzną mi paluszki, kiedy mam otwarty[1] balkon? Czemu dni są coraz krótsze, a po powrocie z pracy jest za ciemno, żeby nowym ogonkom robić zdjęcia?
Tak, nowym ogonkom. Gdyby były samczykami, miałyby na imię Piotr i Paweł, bo urodziły się 29 czerwca. Ale są suczkami, więc wstępnie nazywamy[2] je Jasna i Ciemna, Szarsza i Bursza, Głupia i Głupsza (imię przyznawane rotacyjnie). Kot czarno-biały mówi na nie "Ssss" i patrzy na nas z wyrazem wyczekiwania i dymkiem na głową "Nie widzicie, że szkodniki są w domu, zabierzcie je stąd". Niestety, paragon wyrzuciliśmy, pręgacze zostają.
GALERIA ZDJĘĆ.
A poza mam zaawansowane jesienne lenistwo, napoczęte notki na paru blogach kwitną. Nie żebym się domagała uznania, oklasków, braw i bukietów kwiatów (oczywiście, zawsze mile widziane), ale jakoś nie mam zapału. Pan w garniturze na jednym ze spotkań służbowych (no dobra, to był nieledwie mój benefis ze względu na specyfikę) skomplementował mnie, że jestem bardzo dynamiczna i tak się tylko kryguję, że najchętniej bym poszła na emeryturę tak za trzy lata. Mam sobie na czole wytatuować, że nie jestem stworzona do zarabiania pieniędzy, tylko do leniwego zastanawiania się, co bym też mogła robić z tak pięknie zaczętym popołudniem?
[1] No, nie mam. Przychówek na razie ma szlaban na wychodzenie na balkon, bo dziczeje, a ja nie mam ochoty biegać piętro niżej i szukać w krzakach posiadaczek pręgatych ogonków.
[2] W domu rodzinnym mówili na nie Srebrna i Złota.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 8, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Koty, Fotografia+
- Komentarzy: 10
W samochodzie wymieniliśmy kilka błyskotliwych zdań, ale zapomniałam. Jakoś nie mogę się przemóc, żeby sięgać za każdym razem po notesik w kotki i notować, w końcu smutne by było, gdyby się okazało po jakimś czasie, że zdania nie były aż tak błyskotliwe. A tak zostały mi w pamięci jako coś wartościowego. Może na tym polega wspominanie tego, co było dobre, ale się szybko skończyło? Ot, w radiu leciała piosenka Devendry Banharta, który swego czasu kręcił z Natalie Portman. I co z tego, że już nie kręci, jak przez chwilę zdobył tyle punktów lansu, że większość facetów na świecie mu tego zazdrości. Rispekt.
Jutro wielki dzień. I do tego zobaczę Hankę. Ale o tym później.
PS Mało piszę, bo służbowo piszę dużo. Mam wrażenie, że limit liter wystukanych dziennie jest stały.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 4, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Komentarzy: 9
Podróże komunikacją miejską się nieustająco pouczające. Dzisiaj poznałam urocze rymowane określenie, którym jeden ze współpasażerów opisał swojej koleżance wspólnego znajomego. Znajomy ów ubrał się szczególnie elegancko i jego widok to "szał pał i świst pizd". Ujęło mnie, bo nie dość, że się rymuje (a jak rymuje, to prawda), to jeszcze obrazowe.
Nie ukrywam specjalnie, że jestem na krawędzi. Z jednej strony mam doskonałą pamięć, zwłaszcza w kwestii zupełnie bezużytecznych drobiazgów, z drugiej potrafię być doskonale roztargniona i zapominać o spotkaniach, terminach i wizytach (rekordem chyba było przyjście do fryzjera na 11:30 i zaanonsowanie się, że ja byłam umówiona na 10, w której to chwili dotarło do mnie, że chyba coś zrobiłam nie tak). Nie dziwi mnie więc specjalnie zniknięcie figi. Figę kupiłam, zapłaciłam za nią, po czym wypakowując zakupy zorientowałam się, że figi nie ma. Poczułam się srodze rozczarowana, albowiem figa była dojrzała i planowałam ją zjeść z doskonałym serkiem pleśniowym, tanim, ale posiadającym AOC. Teraz czuję się srodze zaniepokojona (rozczarowanie minęło, bo serek zjadłam z konfiturami morelowymi), bo jeśli jednak figę z zakupami przyniosłam, to boję się momentu, kiedy ją znajdę uroczo przyklejoną do jakiejś powierzchni z wyklutym życiem, które właśnie wynalazło koło i hulajnogę. To już jednak wolę tę wersję, że została w sklepie. Ale na wszelki wypadek patrzę, gdzie stawiam nogi i gdzie siadam.
Ostatnie kilkadziesiąt spojrzeń w lustro każe mi poważnie rozważyć kwestię zmiany koloru skóry. I nie, nie chodzi mi o zamianę mojego łóżka na solarium, ale o korzyści wynikające z bycia osobą ciemnoskórą. Kiedy biała kobieta pyta się, czy jej tyłek jest duży, mężczyźni kurtuazyjnie odpowiadają "Nie, skąd, oczywiście, że nie". W przypadku ciemnoskórej odpowiedź na pytanie "Czy mam duży tyłek" powinna brzmieć: "Oczywiście! Największy tyłek na świecie!". I tego zamierzam się trzymać.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek października 2, 2008
Link permanentny -
- Komentarzy: 10
Pojechaliśmy na zakupy. TŻ szukał kurtki, ja w zasadzie niczego nie szukałam, ale jakby coś powiedziało "kup mnie", to ewentualnie bym. Ale że w zasadzie nic[1] nie powiedziało, to dla uratowania honoru zakupów kupiłam sobie chociaż łyżkę do butów za 2,40 zł.
[1] No niby były ładne skechersy, ale nie mój numer. Czerwone clarksy, ale z brzydką podeszwą. Zielony sweter w Solarze, ale za sztywny. Coś tam szeptało po kątach, a jak potrzebuję głosu pełnym gardłem, co będzie za mną chodził i kazał mi wracać do sklepu[2].
[2] W wersji rozbuchanej doszło do tego, że na delegacji w Warszawie znalazłam w sklepie sukienkę. Nie umiałam się zdecydować, wróciłam do domu, po czym poprosiłam znajomego (tak, N.-san, to o Tobie), żeby pojechał, kupił i przywiózł mi za pomocą swojego taty.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa października 1, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Skomentuj
Wielki jest. Q. pokazał mi plik leżący w katalogu jednego z kołorkerów, w którym ów kołorker notuje, ile kto razy kichnął danego dnia. Od połowy sierpnia.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 29, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
SOA#1
- Komentarzy: 9
Hellboya kochamy za czerwoną prawą rękę. Za koty. Za cięty dowcip i błyskotliwość w każdej sytuacji, nawet w takiej, kiedy jakiś bydlak z piekła rodem odrywa mu ogon lub masakruje czymś ciężkim. To się w drugiej części nie zmieniło. Został też set postaci drugoplanowych - neurotyczny agent Manning, frustrujący się, że podopieczni robią złą prasę (" I suppress each photo, cell phone videos, each one costs me a fortune, and then they show up on Youtube... God, I hate Youtube!"), ognista Liz, która trochę się nie odnajduje, ale jak trzeba, to wie, co spalić czy człowiek-ryba Abe ze swoją delikatnością i romatycznym zacięciem. Jest i trochę świeżego powiewu - błyskotliwy ekspert ze starej pruskiej szkoły i z kiepskim akcentem.
Zarzutem TŻ było to, że zmieniła się postmodernistyczna formuła z pogrobowcami KGB i innymi Rasputinami na korzyść wejścia w świat fantasy. Mnie to nie przeszkadza, bo umieszczenie akcji w Nowym Jorku wraz ze wszystkimi konsekwencjami tego jest wystarczająco zabawne (a dodatkowo bardzo lubię most Brooklyński). Zetknięcie wyspecjalizowanych high-tech agentów Biura z mitycznymi stworami, które potrafią za pomocą miecza i własnej zręczności[1] prowadzić równą walkę jest ożywcze. Jasne, scenariusz odjechał od komiksu, ale to nie wada. A obejrzenie, w jaki sposób Guillermo del Toro buduje obraz i napięcie jest warte wszystkich pieniędzy.
[1] Wiem, powtarzam to drugi raz w krótkim czasie, ale Hellboy II powinien być obowiązkową pozycją dla polskich charakteryzatorów i osób odpowiadających za efekty specjalne. Wiedźmin powinien wyglądać i ruszać się tak jak elficki królewicz, a nie jak karateka z mieczem (o scenariuszu przez litość i wzgląd na to, że mogą mnie czytać nieletni, nie wspomnę).
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 28, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj