3 dni po terminie
A na igoogle'u horoskop:
Możesz w końcu ułożyć puzzle swojego życia, znajdziesz bowiem brakujący element. Skoncentruj się na swojej rodzinie. Masz też szansę założyć rodzinę.No shit.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
A na igoogle'u horoskop:
Możesz w końcu ułożyć puzzle swojego życia, znajdziesz bowiem brakujący element. Skoncentruj się na swojej rodzinie. Masz też szansę założyć rodzinę.No shit.
Mówili, że dobre. Nie kłamali (tylko ja jestem jak zwykle sto lat za wiodącymi krajami świata, nic nowego). Bardzo dobre. Jeśli jest taki gatunek jak informatyczny thriller, to jak na razie jest to najlepsza książka o wirtualnej rzeczywistości, jaką czytałam. W 1992 Stephen wymyślił Second Life, w którym można być tym, kim się chce, mieszkać w dowolnie ekskluzywnym domu, być kimś znaczącym zawodowo i życiowo, mimo że w życiu realnym mieszka się w kontenerze, a je tylko po to, żeby przeżyć do następnego dnia.
Hiro jest jednym z najlepszych hakerów w Metawersie, mimo że w "realu" z różnych powodów zajmuje się pracami dorywczymi, które dają mu trochę satysfakcji i jeszcze mniej pieniędzy. Podczas jednej z akcji jego honor ratuje 15-letnia kurierka, D.U., która razem z nim zaczyna rozwiązywać sprawę kościelnej sekty, która z inteligentnych ludzi związanych z komputerami robi bełkoczące w dziwnym języku zombie.
Stephenson ma to do siebie, że objętościowo dużo pisze, bo w trakcie opowieści rozwija świat w taki sposób, żeby czytelnik uczestniczył w tym, co odkrywa bohater. To trochę taka maniera Zajdla, u którego pojawiał się zwykle jakiś bardziej inteligentny lub bardziej wykształcony człowiek, tłumaczący swojemu rozmówcy istotę problemu, zjawiska czy odkrycia. Tutaj Hiro według wskazówek swojej dawnej dziewczyny-hakerki odkrywa tajemnicę stojącą za wieżą Babel i jej wpływem na współczesny (dla nas - przyszły) świat. Szczęśliwie te elementy są równie wciągające co akcja właściwa, pełna pogoni, pościgów, porwań, szpiegów napakowanych elektroniką, wirusów z Metawersu rozwalających mózg w realu. Mocno dookreślona technika i cyborgizacja, również zwierząt (historia OGON-a bardzo dobra), zgrabnie poukładany świat, teorie spiskowe i klimat postapokaliptyczny to coś, co lubię najbardziej w sf. Kupiłam opowieść, uwierzyłam w bohaterów i do końca czekałam, czy uda się uratować porządek świata. Zależało mi.
PS Uwaga dla e: koderzy to mrówki pracujące w Fedlądzie. Nikt inny.
Inne tego autora tutaj.
#52
A nawet wręcz przeciwnie. Nie mam problemu z tłumami w sklepach, anglojęzycznymi trzema piosenkami świątecznymi na krzyż (chociaż pewnie zapętlonego w kółko "Jingle bells" bym nie przeżyła w zdrowiu psychicznym), choinkami stojącymi od połowy listopada, światełkami, słomianymi szkaradkami, wstążeczkami na literalnie wszystkim, zaczynając od mydła, na kiełbasie kończąc. Bardzo ucieszyły mnie stoiska z grzanym winem na Rynku - ja wiem, że to wino jest podłe i ratuje je tylko to, że jest korzenne i gorące, ale to jeden z tych dobrych pomysłów, które powinny stawać się nową świecką tradycją. "Jak w Pradze" - pomyślałam, czując zapach grzańca, po czym wpadłam na B., z którym byłam w Pradze dwa tygodnie temu.
Dla mnie - osoby bezreligijnej - te kolorowe światła, ubieranie całego miasta w kolorowe bombki, pakowanie sera, pudełek z butami i wina w kolorowy papier to są święta. Zamiast szaroburych ulic, pokrytych błotem i z szybko zapadającym zmierzchem, jest polska fiesta - wprawdzie nie umiemy (my, naród) świętować latem, ale całkiem nieźle idzie nam zimą. Lubię. Czuję przez to mniejszy niedosyt, że prawdziwe święta, rozpoczynające się po zakupach w Wigilię, błyskawicznie kończą się dwa dni później. W zasadzie, patrząc na wszystkie zwyczaje związane ze świętami, to jest tylko Wigilia z całą metafizyczno-pogańsko-gospodarską oprawą - 12 potrawami na następny rok (o których dużo mówi to, że są raz na rok), siankiem, opłatkiem i mówiącymi zwierzętami. Jestem miejska, zwierzęta mówią do mnie codziennie, barszcz, pierogi z kapustą i grzybami i dobrą rybę (która nie jest karpiem) mogę jeść przez cały rok. Prezenty lubię też przez cały rok (czy już kupiłam? No ależ skąd).
Lanczyk w Ptasim Radiu - nie zmieniło się po remoncie. Zdradziłam serowe grzanki z orzechami i winogronami z sałatką brie/camembert/sałata/winogrona/gruszki/pomarańcze. Skończyła im się herbata Paris, na usprawiedliwienie, że "nigdzie nie można jej dostać", odpowiedziałam cynicznie w myślach, że można, przecież stoi u mnie na półce. Na Rynku stragany, tłumy ludzi i Festiwal Rzeźby Lodowej. Cieknącej rzeźby lodowej, bo temperatura kilka stopni powyżej zera.
Z okazji kolejnych zwycięstw na drodze do Dobra w pracy TŻ, spędziliśmy wczoraj wieczór w pubie Brogans. Nie przepadam za pubami - lubię jeść, a nie pić, nie cierpię przekrzykiwać hałasu i śmierdzieć przeraźliwie papierosami, ale pub dostał dodatkowe punkty lansu za podziemia - kilkanaście sal, połączonych labiryntem korytarzyków, po których się idzie, idzie, idzie... i kiełkuje w głowie poczucie, że się jest już w okolicy wschodniej granicy. Bill opowiadał barwną historię o tym, jak usiłował usmażyć pancakes w Polsce i jak przerosły go zakupy składników, mimo że "prosek do pieszenia" i "maslanka" miał wynotowane ze słownika (Amerykanina niesamowicie dziwi, że mamy maślankę w woreczkach, bo przecież jak się chce tylko trochę, to jak to potem postawić w lodówce?!), po czym poprosił o przepis na żurek po wyrażeniu niesamowitej uciechy z faktu, że ta dość cienka - jak dla mnie - zupka to bomba kaloryczna, bo mąka, kiełbasy, jajka (ech, te ichnie fakultety - jakby wychowali się na kuchni z golonką, schabowym, rosole i bigosie, to by żurek oceniali jako potrawę dietetyczną). W życiu nie robiłam, ale że Matkopolkowy przepis [http://mattkapolka.blox.pl - link nieaktywny] brzmi tak, jak trzeba, przetłumaczyłam, opatrzyłam przypisami dla nienatywa, po czym obiektywnie uznałam, że nie wróżę sukcesu procesowi fermentacji w słonecznej Kalifornii. Ale - jak uda mi się kupić mąkę żytnią - ambitnie spróbuję sama.
Bursza całkiem-całkiem, spożywa (a żeby odpowiednie rzeczy dać słowo - żre, więc odejmuję jej od dzioba, żeby się nie przeżarła do wypęku), nie emituje przodem, a dzisiaj rano wdała się z szarszą w ochoczą bójkę, więc sytuację uznaję za stabilną. Dzięki za fluida. To było wyjątkowo paskudne szczepienie.
Czy robi ktoś czas w pigułkach?
Ogólnie znana teoria korporacyjna mówi, że im wyższe piętro, tym wyższe stanowisko. Mimo to przeprowadzka z VI p. na III ma ten zysk, że przed nosem miewam (bo czasem to po prostu jest jasno-szaro-buro, a potem tylko ciemno-szaro-buro) spektakularne zachody słońca. Po dachu parterowego budynku obok czasem ktoś chodzi i mogę patrzeć na niego z góry, bo jednak to trzecie piętro to ciut lepiej niż pierwsze (żartuję, tak naprawdę to na pierwszym jest backoffice banku, noszą garnitury, więc pewnie większy prestiż niż bycie flanelsowatym geekiem).
... zostałaś/eś zwolniony? (zapalnikiem dyskusji było narzekanie D., że nie dostaje maili o tym, że wygrał coś w zakładowym losowaniu goodies).
Zbieżność osób przypadkowa, ale wszystkie sytuacje miały miejsce. Niekoniecznie w kontekście zwolnień, ale.
Bracia Coen ustalili dość wysoko poprzeczkę w kwestii tego, co może się zdarzyć w czarnym kryminale, również w komedii. Nawet udział znańszych gwiazd nie sprawia, że w pewnym momencie się nie okaże, że ktoś skończy w kałuży krwi i mózgiem na całej dostępnej powierzchni. "Tajne przez poufne" to bardziej "Śmiertelnie proste" niż "Fargo", ale przy tym dość komediowe (i z dobrą obsadą - Pitt, Malkovich, Clooney, McDormand).
Analityk służb specjalnych zostaje zwolniony z pracy. Usiłuje pisać książkę o swoich przygodach w tajnych służbach, ale niezbyt mu to wychodzi. Despotyczna żona analityka, romansująca z seksownym, acz nieco neurotycznym mężem pewnej pisarki, wyrzuca go z domu, żeby oddawać się romansowaniu w pełnym zakresie. Tymczasem w pewnej siłowni starzejąca się trenerka szuka pieniędzy na operację plastyczną, bo nie widzi inaczej swoich szans na udany związek. Przypadkiem znajduje płytę z danymi, które wyglądają na tajne i próbuje swoich sił w szantażu.
Przeurocze jest podejście Tajnych Służb do swoich pracowników i tajności tego, co robią, żon do mężów, których można wymienić na lepszy model w każdej chwili, rosyjskich szpiegów do informacji, paranoików do ich fobii i wynalazców do swoich pomysłów. A ponieważ Coenowie nie mają problemu ze stworzeniem niesztampowego zakończenia, do końca nie wiadomo, czego się spodziewać.
Jak już mam wybierać między szaro-burą pluchą a tymczasową bielą, która pewnie we wcześniejsze błocko się szybko zamieni, to jednak przez chwilę wolę śnieg, mróz, kwiatki na szybach, iskrzącą się powłokę i taka archetypową zimę-zimę.
Szarszyk zdrowy, burszyk nie. Tak dla odmiany.
Może i bym przekonała się do "nowego" Bonda (mam trochę opóźnień, bo Bond już się zdążył trochę przybrudzić w Quantum of Solace), gdyby nie to, że obejrzałam dla porównania pierwszą, niekanoniczną wersję Casino z 1967 roku. Współczesny Bond to brawurowe ucieczki, dramaty, spiski, high-tech i człowiek z drewnianą twarzą, który z równym wysiłkiem idzie z panną do łóżka, biega po rusztowaniach, strzela czy demaskuje kolejnego szpiega. Bez uśmiechu, bo przecież życie to jedno pasmo niepowodzeń. Ziew, nie ma co się gromadzić, proszę przechodzić. Do mnie zdecydowanie przemawiają burleskowe lata 60., gdzie Bondem mógł być każdy (dla zmylenia przeciwnika) - od angielskiego lorda po amerykańskiego naukowca. Jeśli ktoś kogoś goni, to rzecz dzieje się na schodach, goniących jest wielu, ktoś kogoś tłucze po głowie czymś dźwięcznym, wszyscy się przewracają, a bohatera ratuje jedna z pięknych skąpo odzianych kobiet.
Częścią wspólną obu filmów jest gra w kasynie, która ma Wszystko Rozstrzygnąć - współcześnie w Texas Holdem, w latach 60. w bakarata (kto teraz gra w bakarata?!). Poza tym widać, czemu Peter Sellers, David Niven czy Woody Allen (tak, to jest ten film, gdzie Allen gra amanta i nieźle mu to wychodzi) nie mogli zostać kanonicznymi Bondami - to zdecydowanie podwaliny pod Różową Panterę, a nie cykl o misjach ratujących świat.
I na śmierć zapomniałam - dla mnie nie ma Bonda bez Q, jego wybuchających butów, sztyletów w zegarku czy spinkach do mankietów z wodotryskiem i cyjankiem. We współczesnych Bondach jest high-tech, ale zabrakło dowcipu i absurdalnych wynalazków.
Nie lubię faz schyłkowych. Jestem hurraoptymistycznie nastawiona na początku. Poznaję, zanurzam się po uszy, myślę, pielęgnuję i układam, najpierw formując brzegi. Daję radę w części stabilizacyjnej - planuję, negocjuję, rozwiązuję problemy, dokładam elementy i popycham, żeby się koła toczyły. Mimo *dziesięciu lat nie nauczyłam się parkować, zawiązywać kokardki i odkładać na półkę.
I chociaż mam świadomość, że po lecie następuje jesień, po nocy przychodzi krab, a po burzy raki, dziwię się, że to już. Znowu zostałam zaskoczona.
Ponieważ muszę podejmować decyzje, których nie lubię, to na razie siedzę i nie myślę.
Za to prasę przejrzałam. W Przekroju ujęła mnie notka, że pomysłowy więzień wysłał się z niemieckiego więzienia za pomocą Fed-exu, pakując się do przesyłki. W Gazecie dla odmiany wzruszyła mnie historyjka o Belgach, którzy wynajęli na Konferencję Klimatyczną willę w Poznaniu i byli przeraźliwie zdziwieni, że mieszkańcy willi wyprowadzili się na ten czas (żeby zrobić im miejsce), bo spodziewali się całodobowej obsługi.
Ponieważ zbliżają się święta, szukam prezentów. Znalazłam mnóstwo. Dla siebie.
EDIT: Na okoliczność prezentów dla siebie polecam chce.to [nieaktualne 2017].