Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Ależ oczywiście, że nie będzie przepisów kulinarnych, bo dynię to ja bym najchętniej opanierowała, podsmażyła i zapiekła z jakimś pikantnym serem i boczkiem, a nie powinnam. Utknęłam wczoraj podczas spaceru w maleńkim, umieszczonym w suterenie willi, sklepiku spożywczo-przemysłowym, bo zwabiły mnie śliwki, z których miałam wczoraj zrobić placek ze śliwkami, ale mi nie wyszło z przyczyn niezależnych. I wtedy zauważyłam dwie skrzynki z dyniami - jedną z małymi, wyglądającymi jak kostropate gruszki, drugą z wielkimi w kształcie żołędzi w pomarańczowo-zielone paski. Dałam się odciągnąć mimo wielkiej chęci zabrania ze sobą wszystkich do domu i porozstawiania ich w strategicznych miejscach. Przyniosłam tylko dwie:
Niestety, cierpię na brak miejsca do robienia zdjęć. W domu jest ciemnawo - nawet tam, gdzie pada niezłe światło, brakuje miejsca, w którym da się robić przyzwoite zdjęcia. Kuchnia miałaby potencjał, ale jedno okno zaczyna się prawie 1,5 metra od podłogi, drugie wprawdzie przyzwoicie, ale ma wąski parapet i współdzielę je z kotami. Ma to zalety, ale wolałabym coś szerszego, z lepszym światłem (bo kuchenne światło zaczyna się po po południu, czytaj: jesienią w zasadzie się nie zaczyna) i możliwością robienia zdjęć ze światłem. Ale to chyba w nowym domu. Kiedyś. Na razie pozostaje mi zazdrościć takich zdjęć.