Zupełnie nie rozumiem, czemu nikt w tzw. aparacie władzy nie przeczytał ze zrozumieniem książek Edigeya, który rozwiązał problem z wizerunkiem służb mundurowych w społeczeństwie. Wystarczyło zatrudniać do milicji mężczyzn przystojnych i z charyzmą, żeby połowa społeczeństwa szła na rękę, nie popełniała przestępstw i chętnie donosiła, jeśli coś wie. Specjalnie do tego celu został zatrudniony major Kaczanowski: Ten dobiegający pięćdziesiątki, wysoki i smukły mężczyzna o pociągłej twarzy, włosach ciemnych, krótko przystrzyżonych, aby ukryć srebrne nitki zjawiające się na skroniach, i jasnoniebieskich oczach, w których zapalały się czasami figlarne ogniki, ale które umiały również zamieniać się w dwa sztylety, mógł niejednej zawrócić w głowie. Miał opinię zaprzysięgłego kawalera, o jego flirtach chodziły w Pałacu Mostowskich całe legendy, ale nigdy nie zwracał najmniejszej uwagi na wszystkie przesyłane mu tu uśmiechy i spojrzenia. Widocznie przyjął zasadę, że nie poluje się we własnym rewirze. Od razu więc wiadomo, że jeśli jakaś pani coś wie, to do majora się zgłosi nader chętnie.
W milicji zawrzało, bo okradziono samochód wiozący do podwarszawskiej fabryki 7 milionów na wypłaty, a bezczelnej kradzieży dokonał ktoś przebrany za milicjanta (że przebrany to było wiadomo bardzo szybko, bo miał nowy mundur, a "teraz przecież nie wydawano »sortów« "). I sprawa by się wlokła, bo kradzież była wyjątkowo sprytna i bezczelna, a długie śledztwo tradycyjnymi metodami (kto się nagle wzbogacił, kto ma przestępczą przeszłość) nie dawało efektu, gdyby nie fakt, że - jak to Edigey błyskotliwie zauważył - za mundurem panny sznurem. A to major Kaczanowski poznał "na fabryce" uroczą pannę Elżbietę, a to na pogrzebie jednego z podejrzanych wywiadowca zaprzyjaźnił się z również uroczą panną Wisią i dzięki temu udało się wykryć złoczyńców, bo obie panny dzielnie kolportowały usłyszane informacje (a przy okazji przygotowywały smaczne obiadki, robiły porządki i bynajmniej nie dopraszały się o ślub).
Akcenty lokalne: podejrzany, aby ukryć zmianę statusu majątkowego, przeprowadza się do Poznania, gdzie leniwie studiuje na Politechnice, a pozyskane drogą grabieży walory wydaje na wynajem eleganckiej willi w jednej z bocznych ulic od Grunwaldzkiej (oraz niebieskie BMW).
Akcenty statusowe: major Kaczanowski spotyka się przy okazji śledztwa z bogatym biznesmenem, który w tzw. martwym sezonie wyjeżdża na wakacje i sugeruje majorowi, że nie ma to jak Cypr. Major w głowie przelicza, jak daleko poleciałby za oficjalnie dostępne do zakupu 130 dolarów i nie cieszy go ta myśl jakoś specjalnie.
Akcenty idylliczne: okradzione Zakłady Aparatury Precyzyjnej w Nadarzynie to raj. Pracownicy dostają mieszkania dla siebie i rodzin, żeby nie musieli dojeżdżać z Warszawy, samochód służbowy jest dostępny chociażby do odwiezienia chorej żony do szpitala, a dobry dyrektor na własny koszt sprowadza zwłoki syna zasłużonej pracowniczki, żeby zrobić starej sprzątaczce przyjemność.
Inne tego autora, inne z tej serii.
#47
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 26, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2010, kryminal, panowie, prl, z-jamnikiem
- Komentarzy: 2
Niewolnicy krainy szczęśliwości (i jaki wielki rozczar, że w komentarzach idiotyczna wypowiedź tuza blogosfery).
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 25, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 7
... nie jem karpia, bo jest tyle innych dobrych ryb...
... nie piekę, nie lepię, nie smażę, nie przestrzegam, nie łamię się...
... nie mam choinki...
.. nie mam umytych okien, mam za to dziurę w podłodze (ale są widoki na naprawę)...
... nie wysyłam życzeń mailem ani sms-em...
... ale mogę życzyć wszystkiego, co najlepsze.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 24, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Komentarzy: 11
Przeczytałam kilka światłych interpretacji, że tytułowy kolor to oznaka depresji, że film jest w takiej palecie barw, ale dla mnie tytuł opisuje garnitur, o którym marzył Jorge. I marzenia ludzi dookoła niego. Jorge przechodził co jakiś czas przed wystawą salonu, patrzył na kolejne promocje i obniżki ceny, ale ciągle garnitur pozostawał poza jego zasięgiem. A miał być przepustką do lepszego świata - z prestiżową pracą i niezłymi zarobkami, bo to coś więcej niż praca dozorcy w bloku i opieka nad niesprawnym po wylewie ojcem. Antonio, brat Jorge, odsiaduje wyrok w więzieniu i marzy, żeby udało mu się zapłodnić poznaną tam Paulę (i o wolności). O czym marzy Paula - wiadomo. Natalia, dawna dziewczyna Jorge, marzy o związku. Israel, jego przyjaciel, chciałby dowiedzieć się, czemu jego ojciec chodzi do erotycznego masażysty i czy to awansem czyni z niego homoseksualistę.
To film o tym, że marzy się o rzeczach niedostępnych. O tym, że czasem spełnienie marzenia okazuje się być tylko pustym gestem i nie rozwiązuje żadnych problemów. O tym, że czasem wręcz przeciwnie, mimo że nikt się tego nie spodziewał. Ładny, ciepły, hiszpańsko melancholijny. Dość zaskakujący wizualnie, bo Hiszpania nie jest krajem sjesty i słonecznej plaży, ale cienistych uliczek w blokowiskach, wielkiej płyty, balkonów, graffiti i takiego specyficznego klimatu zmierzchu.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 23, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 5
Jakby Kevin Smith usiadł nad talerzem zupy w przytulnej restauracyjce z Anthonym Bourdainem, to mógłby powstać właśnie taki film. Robota w restauracji jest ciężka, powtarzalna, miejscami nieprzyjemna, słabo płatna i niewdzięczna, trzeba więc sobie znaleźć coś, co sprawi, że warto przychodzić do pracy. W "Waiting..." podczas jednego wieczoru na zapleczu Shenanigan's panowie i panie prowadzą nieustający konkurs na okazywanie przyrodzenia (tylko panowie), smażą steki, podpiekają cebulową z grzankami i przygotowują kolejne porcje frytek. I prowadzą rozmowy o życiu, w tym erotycznym, robieniu kariery, walce z kompleksami, zmianach i planach na przyszłość. Warto obejrzeć chociażby po to, żeby nie rzucać dwóch dolarów napiwku za 60-dolarową kolację i nie przychodzić 3 minuty przed zamknięciem lokalu.
W drugiej, mniej odkrywczej, ale równie błyskotliwej językowo drugiej części - "Still waiting..." - Shenanigan's jest elementem sieci restauracji i sromotnie przegrywa konkurencję z należącym również do tejże sieci przybytkiem kulinarno-erotycznym o dźwięcznej nazwie "Ta-ta's", gdzie skąpo ubrane panie nawet ketchup wyciskają w sposób zapierający dech w piersiach. Podstarzały i zakompleksiony menadżer restauracji ma szansę zostać menadżerem okręgu pod warunkiem, że Shenanigan's zacznie przynosić co najmniej 9 tysięcy obrotu dziennie. W przeciwieństwie do pierwszej części, nie ma konkursu na eksponowanie genitaliów, ale trwa nieustająco gra w Śmietanowego Sancheza.
Bogata galeria bohaterów - tragicznie brzydki, za to obdarzony dużą potencją kucharz, chamski, rasistowski i seksistowski kelner, ciapowaty praktykant, naiwny zarządzający. Niezły zestaw aktorów - Juliet z "Psycha", Alex z "Losta" i pewnie dla niektórych gwiazdorska wisienka - Ryan Reynolds.
Po polsku tłumacz wieloznacznego tytułu nie błysnął, pierwsza część to "Kelnerzy", a druga jeszcze nie zaistniała na rynku w ogóle (w końcu jest z 2009, musi jeszcze się uleżeć).
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 21, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Mastermind to pełnometrażowy odcinek szwedzkiego serialu o śledztwach komisarza Wallandera. Zdecydowanie zyskuje w przeciwieństwie do serialu, zwłaszcza oglądanego na Polsacie, gdzie po reklamach zapominam, co było przed reklamami. Ktoś zaczyna manipulować Wallanderem, Lindą, Stephanem i Martinssonem, prowadząc ich do dziwnych śladów - oderwanej głowy manekina, wykrwawionych zwłok kobiety. Kiedy znika córka Martinssona, a Linda w wyniku dziwnego wypadku na strzelnicy traci wzrok, wszyscy na komisariacie zaczynają wierzyć Wallanderowi, że to nie przypadek, tylko ktoś ma metodyczny plan i dostęp do policyjnych danych. Wprawdzie mogłabym palcem pokazać, w których miejscach policja popełniła błąd czy zastanowić się, czy "Krafchik" to jugosłowiańskie nazwisko, ale spodobał mi się rozmach filmu i trzymająca w napięciu końcówka (koniecznie w starej fabryce).
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 21, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 6
Lubię Hornby'ego, bez względu na to, o czym pisze. Ale najbardziej lubię, jak pisze o muzyce, a nawet nie tyle o muzyce, co o ludziach, którzy muzyką żyją, umieją o niej mówić i sens swojego życia na muzyce opierają. Duncan jest roots-fanem Russela Crowe, piosenkarza, który nagrał kilka płyt, po czym w trakcie jednej z tras koncertowych promujących jego najlepszą (według fanów) płytę - "Juliet" - nagle zamilkł. Dzięki internetowi rozsiani po świecie fani kultowi, tacy jak Duncan, nagle mogli zebrać się na forum i razem latami roztrząsać, co mogło się stać w toalecie jednego z klubów, gdzie po raz ostatni widziano Crowe'a po ostatnim koncercie. Annie, wieczna dziewczyna Duncana, dość naiwnie zgodziła się na wyjazd do Stanów, gdzie okazało się, że Stany Stanami, ale wakacje będą polegać na tym, że będzie ze swoim chłopakiem podążać śladami dawno wygasłego muzyka, łącznie z wizytą w sławetnej, niestety w dalszym ciągu niezbyt czystej, toalecie. Po czym nagle fanowskim światkiem zatrzęsło, bo po latach pojawiła się wcześniej nieznana płyta, wersja wstępna "Juliet", Duncan pokłócił się o nią z Annie (bo ją przesłuchała pierwsza, a do tego wyraziła krytyczną opinię), po czym się rozstali.
Nie lubię streszczać książek, więc dodam tylko, że to historia o postrzeganiu muzyki przez samego artystę i jego fanów, o świadomym rodzicielstwie, dojrzałości, związkach i powodach pozostawania w związkach, małym zapyziałym angielskim miasteczku, starzeniu się i zbiegach okoliczności. Doskonale umiem przewidzieć, dokąd prowadzi narracja Hornby'ego, a mimo to nie jest rozczarowana, kiedy dotrę do ostatniej strony.
Inne tego autora:
#46
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek grudnia 20, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2010, panowie, beletrystyka
- Skomentuj
(Pewnie powinno być tam, gdzie czasem gotuję, ale w zasadzie wzięłam i zrobiłam prawie literalnie według przepisu Szarlotka [http://cukierniczekreacje.blox.pl - link nieaktywny]).
Mam wiele kulinarnych zalet, ale nie należy do nich pieczenie ciastek. Przyznam, że nie boleję nad tym specjalnie, bo w sklepach jest dużo dobrego, a z pieczenia jako takiego lubię dwa etapy - czytanie przepisu i wyjmowanie gotowych ciastek z piekarnika. No ale grudzień, śnieg sypie, TŻ z dzieckiem poszli na sanki, to czas najwyższy wykrzesać z siebie trochę przedgwiazdkowego nastroju. Więc pokrzesałam, miażdżąc kardamon w moździerzu i dosypując nieco skórki pomarańczowej, albowiem jako osoba sprytna skorzystałam z wczorajszych doświadczeń Hanki [2019 - link nieaktywny]. I miałam wielką uciechę, kiedy okazało się, że ulepione kulki z ciasta wyglądają jak psie bobki (myślę, że z ciut sprawniejszym manualnie dzieckiem można lepić, bo kulki nie muszą być ładne, a ciasto dość przyjemne w dotyku, tylko mocno tłuste). A potem uciechy mniej, bo wyszło, że kulki wcale się nie rozlały w śliczne owalne placuszki, tylko zostałyby kulkami, gdybym nie rozpłaszczyła ich łyżką. I mimo krótszego pieczenia wyszły przeraźliwie kruche i suche. Ale, jak wspomniałam, nie czuję do pieczenia ciast specjalnej namiętności i wzajemnie.
Ale są dobre, żeby nie była nasza krzywda.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 19, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+
- Komentarzy: 3
Biografie są chyba ciekawe tylko dla ludzi, którzy się opisywaną postacią interesują. Ja o Howardzie Hughesie w życiu nie słyszałam, a jednak film mnie zauroczył. Niekoniecznie ważna jest sama historia jego życia - dążenie do perfekcji w realizowaniu filmów, zamiłowanie do latania i tworzenie konkurencji dla znanej amerykańskiej linii lotniczej PanAm, ale trudna walka z psychozą natręctw, barwny, ale też dość mocno nadwyrężony chorobą Hughesa związek z rudowłosą Katherine Hepburn. I obraz. Film nakręcony jest w niesamowitej palecie kolorów, jesienny, rozświetlony przedziwnym światłem i przez to odrealniony. Wygląda trochę jak niektóre z obyczajowych filmów Woody Allena, dziejące się Nigdziebądź Gdzieś w New Hapshire, zwłaszcza że też jest taki niespieszny narracyjnie. Dodatkowe punkty za DiCaprio, bo w każdym filmie jest kimś innym, wydawałoby się bez żadnego wysiłku. Wprawdzie po doskonałej roli upośledzonego nastolatka w "Co gryzie Gilberta Grape'a" mała psychoza natręctw to nie wyzwanie, ale i tak - był dobry. A jak jeszcze ktoś się interesuje epoką wczesnego Hollywood w latach międzywojennych, to dostanie dużo smacznych kąsków - Avę Garder, Errola Flynna czy wspomnianą już Katherine Hebpurn. I trzeba się zaopatrzyć w prowiant, bo film trwa prawie 3 godziny.
[Tekst "Podniebne kino" do Magazynu Business&Beauty, luty 2011].
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota grudnia 18, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Przeczytali mnie
- Komentarzy: 1
- Poziom: 3
Pociągnę trochę wątek. Kupiłam dziecku ubranko ze wspomnieniem mojego dzieciństwa - Barbapapami. Tło w body czerwone, oczka stworzeń białe, po 2-3 praniach kolorowe figury nabrały cech zombiesów. I tak - dla mnie niespecjalnie ładne, ale niezamierzenie śmieszne.
I po części nawiązując do komentarzy. Brak kształtowania estetyki od podstaw (przedszkole, szkoła podstawowa) - bardzo mnie boli. Wierzę w że to ładne, co się komu podoba, ale są pewne rzeczy, które ładne nie były i nie będą, chociażby się skichać (ale naprawdę nie umiem wyguglać zdjęcia wspomnianych ohydnych galotów w kolorze majtkowego błękitu). I że zrobienie ładnego może kosztować tyle samo, co brzydkiego (patrz: effuniaki). I że mamy garb z czasów PRL-u, kiedy kupowało się wszystko-jedno, bo akurat było, brzydka bluzka na-po-domu. I jest brzydota zamierzona i kicz. I że czasem (na przykład jak z tym ubrankiem powyżej) miało być dobrze, a wyszło jak zawsze.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 17, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Fotografia+
- Komentarzy: 7