Więcej o
2018
Trzecia część trylogii (czyli łatwo się domyślić pewnych finalnych rozwiązań fabularnych) o detektywie Billu Hodgesie i jego ekipie. Morderca z Mercedesa, Hartsfield, jest pacjentem Kliniki Traumatycznych Uszkodzeń Mózgu, ponieważ cios w czaszkę skarpetką wypełnioną kulkami z łożysk raczej nie robi nikomu dobrze; okazuje się jednak, że jego stan absurdalnie się poprawił - potrafi korzystając z nieuwagi albo zahipnotyzowania przejmować ciała swoich lekarzy i pielęgniarzy. Hodges, coraz bardziej wychudzony detektyw, odkrywa, że ma słabo rokującego raka trzustki. Nie jest to specjalnie dobra nowina w żadnej sytuacji, ale tym bardziej kiedy okazuje się, że Pan Mercedes planuje zmusić do samobójstwa wszystkich, których uważa za swoich wrogów, na szczycie listy umieszczając ekipę detektywa. Niestety, to najsłabsza książka i najmniej detektywistyczna, a najbardziej nadprzyrodzona. Do przejęcia umysłu wystarczy dać ofierze specjalnie spreparowaną konsolę do gier (wystarczy odrobina socjotechniki), a wgapiająca się w kolorowe rybki osoba staje się podatna na wpływ mordercy (bez względu na odległość). Dobrze się czyta, jakieś tam napięcie się buduje, ale miałam poczucie, że przeczytałam książkę napisaną według listy kroków "jak napisać bestseller".
Inne tego autora tutaj.
#7
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 5, 2018
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2018, panowie, sf-f, kryminal
- Skomentuj
Zbiorek trzech opowiadań, niestety obarczonych tym, co w opowiadaniach najmniej cenię - zarysem akcji i brakiem rozwinięcia, nie wspominając o puencie. Co z tego, że świat ciekawy, język gładki, a postaci budzą zaintrygowanie, jak całość urywa się przed pierwszym zakrętem?
"Martho, Martho" to nowelka o wynajmie mieszkania - Martha, nietypowa, samotna kobieta zjawia się i między wierszami opowiada o swoim życiu podczas ustalania warunków wynajmu i oglądania domu. Ba, wszystko odbywa się między wierszami - i pracowniczka biura pośrednictwa myśli mimo woli o zmianach w swoim życiu, i aktualni lokatorzy zaczynają mówić o zmianie, jaka ich czeka. Historia kończy się tym, że Martha wychodzi, nie podjąwszy decyzji.
"Hanwell w piekle" to wspomnienie, jakim dzieli się z córką tytułowego Hanwella człowiek, który spędził z jej ojcem przypadkiem jedną noc. Nic zdrożnego - najpierw Hanwell podał mu awaryjną kolację w restauracji, potem poprosił go o nietypową przysługę (doradztwo). Między wierszami jest o rozbitej rodzinie i próbie odkrycia, czemu się rozbiła przed laty.
Najbliżej do powieści ostatniemu opowiadaniu - "Ambasadzie Kambodży"; jest najdłuższe, podzielone na rozdziały, a akcja trwa jakiś mierzalny czas. Na przedmieściach Londynu w jednej z willi mieści się Ambasada Kambodży, wchodzą tam i wychodzą różni ludzie, a za wysokim murem ktoś rozgrywa niekończącą się partię badmintona. Fatou, służąca w jednym z okolicznych domów, w zasadzie niewolnica, bo pozbawiona paszportu i nie zarabiająca poza wiktem i łóżkiem do spania, przechodzi obok Ambasady w drodze na basen, z którego nielegalnie (na wejściówkę swoich państwa) korzysta. Historia kończy się, kiedy Fatou z bliżej niewiadomych względów (po tym, jak uratowała życie duszącej się dziewczynce) zostaje zwolniona, a za murem Ambasady w dalszym ciągu trwa mecz.
Inne tej autorki tutaj.
#6
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 29, 2018
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2018, beletrystyka, panie
- Skomentuj
2001. Samolot porwany przez terrorystów wbił się w wieżowce World Trade Center, co zmieniło kształt wielkiego świata. Czy miało wpływ na dorastanie w prowincjonalnym Będzinie, gdzie celem życia był wypad po kasetę do walkmana na targowisko? Anita, która kończy szkołę podstawową, dochodzi do momentu granicznego - wyrzuca kasety z dzieciństwa, bo oznaką dorosłości i przemiany jest dla niej (i niektórych rówieśników) nowa płyta Paktofoniki. Jak każda (auto)biografia, to nie książka akcji, prowadząca do jakiegoś spektakularnego fabularnego rozwiązania, ale to nostalgiczna (chociaż pozbawiona kolorów) opowieść o czasach post-PRL: komunikacja statusami na Gadu-gadu, pierwsze ciężkie cegły telefonów komórkowych tylko dla zamożnych, perspektywa "do zakończenia szkoły", bo przyszłość jest absolutnie nieznana, układanie swojego dorastania w kontaktach z dorosłymi.
Nie jest to dokument czy świadectwo pokolenia. Ba, nawet sama bohaterka jest pretekstem do pokazania szerszego tła - 40-letnich "starych", którzy łapią jeszcze resztki młodości (będąc oczywiście śmiesznymi dla swoich dzieci), pierwszych nastoletnich miłości, prób aspirowania do tego, co pokazują zagraniczne seriale czy ilustrowane czasopisma. Co ciekawe, Anita z inteligentnego dziecka wyrasta na na wskroś przeciętną nastolatkę, która podejmuje szereg kiepskich decyzji i ląduje "na zmywaku" bez perspektyw, chociaż "rokowała". Czepiać się mogę otwartego zakończenia, pozostawiającego narratorkę tuż przed otwarciem koperty z informacją, która zdeterminuje resztę jej życia; mimo to czyta się gładko, nawet jeśli nie jest tym pokoleniem (ale ma dobrą pamięć).
Inne tej autorki:
#5
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 27, 2018
Link permanentny -
Tagi:
2018, panie, beletrystyka -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
Klasyka kryminału, wiadomo, ale tym razem zdecydowałam się podejść do lektury z lekkim (wszak to jednak Holmes!) hejtem. Uwaga - ze względu na wiekowość literatury, będą spoilery.
Ofiarą "Zabójstwa przy moście" była podstarzała Brazylijka, wzgardzona żona bogacza, który poznał młodą, piękną guwernantkę, a żona przeszkadzała mu w skonsumowaniu romansu. Holmesowi oczywiście wystarczy rzut oka na piękną pannę, aresztowaną na podstawie poszlak, żeby autorytatywnie stwierdzić, że ta anielska istota jest niewinna. Podczas wyjaśnienia sprawy rewolwer Watsona wpada do wody, a współcześnie wystarczyłoby sprawdzić, czy ze znalezionej broni rzeczywiście strzelano.
Tytułowa "Samotna cyklistka" przychodzi do Holmesa i, ponieważ jest zjawiskowo śliczna, detektyw przyjmuje sprawę. Koło panny dzieją się rzeczy dziwne - pojawiają się dawni znajomi jej wuja, który lata temu wyemigrował, jeden ją zatrudnia i chce się żenić, drugi (wyjątkowy oblech) zabiera się do rzeczy z łapami, a do tego śledzi ją tajemniczy człowiek na rowerze. Zapowiada się dramatycznie, a tymczasem chodzi o kasę i nikt nie umiera.
"Umierający detektyw" to historia dość ładnie pokazująca ślepe przywiązanie Watsona, który wezwany do umierającego Sherlocka, daje się obrażać, zostaje skrzyczany, ale posłusznie wykonuje polecenia. Dzięki temu Holmes aresztuje mordercę, a od Watsona przydatniejsza jest belladonna i gliceryna.
"Pięć pestek pomarańczy" to znak, że adresat listu z taką zawartością niebawem zginie marnie. Holmesowi trochę zajmuje, żeby połączyć wpisane na kopertach litery KKK z przyjazdem pierwszego denata z południa Stanów Zjednoczonych tuż po Wojnie Secesyjnej. Już po zamordowaniu trzech osób wykrywa zbrodniarza za pomocą analizy rejestrów portowych. W dobie internetu mógłby to ogarnąć w kilka godzin.
"Ostatnia zagadka" to kolejna historia, w której Watson jest potraktowany per noga i zostaje w przekonaniu, że Sherlock spadł w dół wodospadu wraz ze swoim arcywrogiem, Moriartym. Spoiler alert: nie spadł, a Watson daje się nabrać na najstarszy numer świata - w dramatycznej sytuacji daje się odwołać do "umierającej Angielki, która przed śmiercią chce zobaczyć rodaka". Geniuszu Sherlocka ma dowodzić wejście frontem do domu Watsona i wyjście tyłem przez parkan, dla zmylenia obserwujących.
"Przygoda w pustym domu" miała być samodzielnym śledztwem osieroconego Watsona, ale - niespodzianka - pojawia się Holmes, udatnie przebrany za staruszka, zaskoczenie. Sprawa wyjaśnia się mimochodem, bo morderca zasadza się też na detektywa. Głównymi bohaterami są: pani Hudson i woskowe popiersie odziane w szlafrok.
"Błękitny karbunkuł" zostaje znaleziony w żołądku świątecznej gęsi i to chyba jedyna sprawa, kiedy widać sprawną detektywistyczną robotę. Sherlock lokalizuje człowieka niosącego zgubioną potem gęś (chociaż określanie, że ktoś pracuje umysłowo po wielkości głowy, jest dość naiwne), odkrywa, skąd wziął gęś oraz - finalnie - znajduje przestępcę, który klejnot skradł i nakarmił nim ptaka. W serialu byłby to odcinek Christmas special.
W "Żółtej twarzy" do Sherlocka zgłasza się stroskany małżonek, którego do tej pory idealna żona zaczęła mieć tajemnice. Podejrzewa nie wiadomo co, a okazuje się, że chodzi o dość specyficzne dziecko z poprzedniego związku. Sherlock nie robi nic, tylko jedzie z klientem na konfrontację. Wyjątkowo pojawia się happy end i nie ma zbrodni.
"Dziedzice z Reigate" są w konflikcie o ziemię z sąsiadem i obydwie rodziny nawiedza plaga przestępstw. Najpierw u jednym pojawia się włamywacz i kradnie dziwny zestaw rzeczy, potem u drugich ktoś włamuje się, że odstrasza go stangret, niestety zostaje zabity w trakcie. Sherlock spędza akurat czas u znajomego Watsona w okolicy, zagląda więc z ciekawości, niestety jest słaby i niechcący przewraca stolik w Reigate. Ha, wcale nie niechcący, tylko jako dywersję, bo szuka dowodu w kieszeni szlafroka zbrodniarza.
Inne tego autora:
#4/#2
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota stycznia 20, 2018
Link permanentny -
Tagi:
cwa, mwa, 2018, kryminal, panowie -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam
- Komentarzy: 2
Melisande, lingwistka pracująca w Harvardzie, zostaje niespodziewanie zagadnięta przez uprzejmego młodego człowieka o wojskowym sznycie, wyrzuconego z gabinetu przez jej zwierzchnika (niesamowitego platfusa umysłowego, o czym się również czytelnik może przekonać później). Młody człowiek, Tristan, okazuje się pracować dla tajnej wojskowej komórki D.O.D.O. i proponuje intratną i ekstraciekawą pracę - tłumaczenie starych, a czasem i starożytnych dokumentów (oryginałów!), którą jednak nie może się nikomu pochwalić, bo CLASSIFIED. Szybko odkrywa, że wszystkie dokumenty dotyczą w istocie jednego - kiedyś magia istniała, tak jak dźwięk i elektryczność, a kobiety, zwane potem wiedźmami, umiały z niej korzystać; w XIX wieku magia zaczęła słabnąć, aż ostatecznie w 1841 roku zniknęła całkiem za sprawą rozwoju nauki (konkretnie - fotografii). Po szczegółowo opisanym przebiegu naukowego śledztwa okazało się, że wiele lat temu jeden z naukowców próbował opublikować pracę, w której - z niejakim zażenowaniem - sugerował, że da się stworzyć kontrolowane środowisko, w którym klasyczna fizyka nie działa; wyśmiany, prac zaniechał. Emerytowany fizyk, Frank Oda, bo o nim była mowa, został błyskawicznie dokooptowany do ekipy D.O.D.O. (wraz z dystyngowaną małżonką) i niedługo później udało się stworzyć coś w rodzaju pomieszczenia Schroedingera, tworzącego przestrzeń nieoznaczoną, w której powinna działać magia. Brakowało tylko wiedźmy, która byłaby w stanie urządzenie przetestować, ale WTEM do Melisande zgłasza się przez Facebook ekscentryczna staruszka pochodzenia węgierskiego, Erszebet, twierdząc, że spotkała Melisandę ponad 150 lat temu i została poproszona o przedłużenie sobie życia na tyle, żeby mogła dożyć do powrotu magii i przywróciła ją światu (mówiła też wiele innych rzeczy, również niezbyt grzecznych). Jak się łatwo domyślić, magia działa, ale tylko w ograniczeniu do pomieszczenia, co skupia plany wojska na podróżach w czasie (kosztem utraty jednego mniej istotnego generała).
Co chwila wracałam do strony tytułowej, żeby upewnić się, czy jednak Connie Willis się do książki nie dotykała - bo są i podróże w czasie, i wojskowe procedury, niebezpiecznie ocierające się o korpo-poprawność. Oczywiście jest typowa dla Stephensona kreacja świata na wielu stronach (nie bierzcie książki, jeśli nie macie trzech tygodni wolnego, zwłaszcza jeśli - jak ja - po angielsku czytacie wolniej niż po polsku), zbudowana z szeregu zapisów wielu osób: pamiętnika Melisande z 1841 roku, sugerującego już na początku, że Coś Poszło Nie Tak, dziennika Rebeki East-Ody, żony Franka, fragmentów intranetowej komunikacji wewnątrz D.O.D.O, listów XVI-wiecznej irlandzkiej wiedźmy czy wreszcie wielozwrotkowej skandynawskiej sagi, opiewającej czynny wielkiego Magnusa, Który Najechał na Walmart (co, nie ukrywam, było całkowicie nieczytalnym kawałkiem). Mimo sporych gabarytów książka zaprawiona ogromną dozą sytuacyjnego i dialogowego humoru zdecydowanie nie nuży (poza tym, dude, wojsko + wiedźmy, czego tu nie lubić?).
Jak to w książkach o podróżach w czasie, można oczywiście się zacząć czepiać (braku) logiki niektórych posunięć, aczkolwiek teoria wielu równoległych linii czasu (różne przeszłości wpływające na jedno dziś z możliwą do rozgałęzienia przyszłością), po których wiedźmy są w stanie nawigować, pozwala na wiele (łącznie z plastycznym zmienianiem dzisiejszego świata z minuty na minutę, tak że człowiek uważa właśnie zmienioną przeszłość za oczywistą). Ja się nie będę czepiać, chociaż były chwile, że chciałam trącić bohaterów z delikatną sugestią, że właśnie po raz kolejny ignorują najprostsze rozwiązanie.
Inne tego autora tutaj.
#3
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 17, 2018
Link permanentny -
Tagi:
panowie, sf-f, 2018, panie -
Kategoria:
Czytam
- Skomentuj
Książki zaczęłam słuchać jeszcze w 2017, więc nie wiem, czy zakwalifikować ją jednoznacznie jako Najgorszą 2017 czy zacząć nią stawkę na Najgorszą 2018 z Szansą na Bezkonkurencyjne Pierwsze Miejsce. Tak czy tak - przesłuchałam, więc Wy nie musicie.
Jan Baptista Grenouille (czytany przez lektora "Grenuj", co błyskawicznie mi się zrymowało i tak już zostało) urodził się w najbardziej śmierdzącym na świecie miejscu - w XVIII-wiecznym Paryżu, na targu rybnym. Był dzieckiem nieślubnym, ograniczona umysłowo matka chciała go zostawić na kupie gnijących ryb, ale wydarł się na tyle głośno, że ktoś go usłyszał, więc w konsekwencji matkę skazano na śmierć, a niemowlę zaczęło podróż przez domy zastępcze. Long story short, dziecko było przerzucane jak gorący kartofel, bo nie pachniało, a to dla wielu ówczesnych było oznaką diabelską (oraz każdy napotkany człowiek był platfusem umysłowym). Kiedy Grenouille zaczął jako tako ogarniać, na czym świat polega, odkrył, że jedyną rzeczą, jaka go interesuje, to zapachy. Katalogował je, uczył się ich, poznawał, aż wreszcie dotarło go niego, że chce się zapachem zajmować. Przez pracę w garbarni trafił do perfumiarni (z przystankiem na zamordowanie ślicznie pachnącej dziewczynki, której zapachem się upił), przez kilka lat incognito zawojowując rynek perfum w Paryżu i nie tylko, po czym w misji zakonserwowania zapachu dziewiczej niewinności (przy czym dziewica musiała być pulchna i ładna, najlepiej ruda) udał się do Graz, gdzie podobno umieli coś więcej niż destylację. Po drodze zatrzymał się w najbardziej odludnym miejscu Francji, gdzie w górskiej grocie przez 7 lat wegetował na korzonkach i surowych jaszczurkach, śniąc deliryczne sny o zapachach, po czym - kiedy sam wpadł na to, że nie pachnie - wrócił do pierwotnego planu i w Grazu, zatrudniając się w lokalnym zakładzie produkującym wonne olejki, wymyślił wreszcie sposób na ultra-pachnidło. W tym celu zabił najpierw trochę zwierząt, potem trochę ludzi, wreszcie 25 młodych dziewcząt. Po czym dotarło do niego, że to i tak było bez sensu, więc zdecydował się - po brawurowej ucieczce spod ręki kata - na powrót do Paryża i śmierć tam.
Ale to nie fabuła jest w tej książce najgorsza (chociaż zdecydowanie dilerska). Ba, nawet najgorszy nie jest brutalny naturalizm ze szczególnym uwzględnieniem setek słów na smród, detaliczne opisy śmierci czy ohydę biedy. Ta książka jest zwyczajnie nudna i przegadana; autor przez wiele stron snuje wyrafinowane metafory, np. porównując Grenouille'a do kleszcza za pomocą opisania kleszcza i jego zwyczajów, żeby czytelnik zajarzył, że bohater jest podobny do kleszcza, który... Los każdej z postaci drugoplanowych znajduje miejsce na kartach książki, nawet jeśli już nie jest istotna dla akcji, można się tylko cieszyć, że Suskind nie zdecydował się opisać wszystkich mieszkańców ówczesnej Francji, bo w końcu czemu nie. No i zakończenie, podsumowujące bezsens całości. W moim przypadku również bezsens czytania.
#2/#1
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 14, 2018
Link permanentny -
Kategorie:
Słucham (literatury), Czytam -
Tagi:
panowie, 2018, kryminal
- Komentarzy: 7