Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Ludzka inwencja mnie poraża...

... nieodmiennie. Dość fascynuje mnie, jaki ciąg skojarzeń zmusił ludzi do wpisania w wyszukiwarkę tego, co poniżej:

  • chce sie umowic z s.e.x mamuska
  • piosenka towe ragen go go go [never heard]
  • robienie owoców kandyzowanych
  • rozdzieranie majtek[Rejtan inaczej?]
  • rozmowa z immigration na lotnisku
  • co jak w przelewie zle wpisze nr konta [przelew nie dojdzie]
  • gorąca polska nastolatka robi loda [no to żeście się parę desek spóźnili]
  • rosja wwozić jedzenie [może wódkę też?]
  • vanessa pokazuje cycki
  • walenie konia i numery tel [walenie numeru tel?]
  • wygląd kelnera włoskiego

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 18, 2008

Link permanentny - Kategoria: Śmieszne - Komentarzy: 2


To nie jest kraj dla starych ludzi

Dla młodych po prawdzie też nie. Najnowszy film braci Cohen pokazuje dość trywialną prawdę - jeśli w grę wchodzą pieniądze, narkotyki i najemni mordercy (nawet z kodeksem, którego się trzymają jak pijany płotu), to się nie ma co oglądać, tylko trzeba uciekać tak daleko, jak się da. Llewellyn Moss przez cały film ucieka, usiłując wynieść zgrabną walizeczkę z dwoma milionami dolarów (no, trochę mniej, bo w jednej paczce jest wycięta dziura na zawartość niespodziewaną) z centrum zamieszania na środku pustyni (kilka rozwalonych samochodów, kilka trupów, w tym co najmniej jeden psi). Mimo że Texas ma sporo powierzchni mniej lub bardziej użytkowej i teoretycznie zaszycie się w jakimś miłym zakątku nie byłoby specjalnie skomplikowane, podąża za nim psychopatyczny morderca. I jak mówię, że psychopatyczny, to psychopatyczny - lubi sobie postrzelać czy powybijać otwory w zamkach czy czołach za pomocą butli ze sprężonym powietrzem.

Licznik trupów tyka przez cały film, krew się leje na prerię strumieniami, a częściowo z offu, częściowo z drugiego planu komentuje to wszystko (upadek obyczajów, za naszych czasów to tak nie było, co za gruby nietakt) stary szeryf (bardzo dobry Tommy Lee Jones). Jeśli dla kogoś wartości samej w sobie nie stanowią sielskie, przestrzenne pejzaże amerykańskich pustkowi, route'ów prowadzących po horyzont czy małych miasteczek, a nie przepada za masową i dość nieuzasadnioną rozwałką przestępców, niewinnych przechodniów i wszelkiej żywiny w zasięgu wzroku, to lepiej zainwestować fundusze na bilet w coś innego. Inna rzecz, że film warto w kinie - jest bardzo wizualny i na tyle powolno-leniwy, że poza kinem łatwo stracić skupienie. Nie wiem, czy podobało mi się zakończenie. Nie wiem, czy podobała mi się wymowa tego filmu (i czy tak naprawdę miał mieć jakąś wymowę?). Bardzo w klimacie "Fargo", "Barton Fink" i "Blood Simple", trochę "Big Lebowsky" i zupełnie nie "Okrucieństwo nie do przyjęcia" czy "Hudsucker Proxy".

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 18, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Dzielna byłam...

... i kot był dzielny. Dzisiaj ostatni dzień z wenflonem w tym miesiącu, wprawdzie kot właśnie zaczął wcześniej wymiotować (zwykle zaczyna o 2 w nocy), ale może szybciej zacznie się lepiej czuć. Nie chwal dnia przez zachodem, ale ten etap leczenia był znacznie lepszy niż poprzedni - bez ataków, bez częstych wymiotów i, co za tym idzie, z mniejszym spadkiem wagi - tym razem pół kilo (jakby mi ktoś powiedział półtora roku temu, że będę chodzić za grubym czarnym kotem z miską, żeby Coś Zjadł, to bym wyśmiała). Marzec - relaks. Kwiecień, czwarty etap. Niestety, nie oznacza to, że po czwartym etapie koniec leczenia i wielki sukces. Sukces jest o tyle, że bez chemioterapii kota by już nie było. Guzy rosną, ale zwalniają znacznie podczas leczenia. Co będzie po kwietniu - zobaczymy po kwietniu.

Kot czarno-biały też dzielny (a w zasadzie egoistycznie olewający - przychodzi mru, ale bardziej interesuje go pełna miska) i nie mogę się doczekać, aż wróci do domu, przyjdzie położyć się obok poduszki i położy na mnie swoją futrzaną łapę.

A ja jestem dzielna, bo poszłam do D. powiedzieć, że nie chcę już popychać klawiatury, pisząc kolejne pętle for w projektach tworzonych ze zgniłych liściów i słomy. Rzygam tym, robię to od siedmiu lat i do białego wkurwu doprowadza mnie, kiedy są przyjmowani nowi, którzy na wejściu zaczynają od rzeczy ciekawszych niż to, w czym ja nieustannie dłubię. Bo-ring. Ziew. Nie chcę. D. się przejął. Bardzo nawet. I powiedział, że musimy coś z tym zrobić, bo nikt nie chce, żeby mi było źle. I czarownie, bo i ja nie chcę, żeby mi było źle.

Wiosnę chcę za to. Teraz już. Żeby ciepło i jasno. Dostanę od dobrego pana trzy nowe obiektywy do aparatu. Pojadę do Edynburga na firmową imprezę integracyjną (to chyba pierwszy raz, kiedy myślę o tym z dość dużą przyjemnością). Pojadę do Warszawy na koncert "Fields of the Nephilim" (dzięki, Iss, za bilety). Chciałabym przełożyć wajchę z pozycji Stagnacja na Lepiej.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 18, 2008

Link permanentny - Kategoria: Koty - Skomentuj - Poziom: 3


Andrzej K. Bogusławski - Zemsta wampira

Jeśli socjalistyczny pisarz kryminałów milicyjnych zabiera się za powieść o kontrowersyjnym reżyserze filmów grozy ("- Wygląda, jakby to [scenariusz] spłodził jakiś zaściankowy grafoman - zboczeniec"), do tego pochodzenia polskiego, to wiadomo, że będzie zabawnie. Dzielny polski kontrwywiad w wielkiej tajemnicy dostaje taśmę, na której nagrana jest rozmowa po angielsku ("Wszyscy jak tu siedzicie - uśmiechnął się pod wąsem [pułkownik] - macie w katach wpisaną biegłą znajomość angielskiego w mowie i w piśmie. - Języka, ale nie tego bełkotu! - zaprotestował kapitan. - Co to jest? Jakiś slang, żargon?"); wynika z niej, że na terytorium PRL zostanie zamordowany jeden z jej obywateli, zwykle przebywający za granicą. Będzie to cios dla socjalistycznych służb wywiadowczych, bo obywatel jest znany i ceniony. Jak wychodzi w dalszym ciągu śledztwa, obywatel nazywa się Leśniewski i jest znanym, choć ekscentrycznym reżyserem filmów o wampirach (łatwo się domyślić, ze książka pochodzi sprzed procesu o gwałt na nieletniej). Na szczęście polska milicja i kontrwywiad czuwają, tworzą specjalną komórkę, składającą się z funkcjonariuszy i doktorantki filmoznawstwa, żeby zapobiec temu policzkowi wymierzonemu w system. Wprawdzie wszyscy kwestionują geniusz reżyserski ("Oczywiście, że słyszałem, choć wcale nie podzielam zachwytów czy raczej pseudozachwytów niektórych krytyków, preparujących swoje recenzje w zadymionych kawiarniach dokładnie pod gust sezonowych koneserów, tworzących na jednorazowy użytek własną wizję świata i jego konfliktów. Życie, moim zdaniem, samo pisze o wiele ciekawsze scenariusze, pełnokrwiste i przemawiające autentyzmem bez sztucznego dorabiania wydumanych wampirów czy innych dziwadeł w tym stylu").

Kryminał jest dość nudny - polega na obserwacji zebranych na planie zdjęciowym "Krwawej bestii" (aka "Zemsty wampira") osób i szukaniu potencjalnych zbirów ze zgniłego Zachodu, a przy tym bardzo zabawny przez swoje anty-socjalistyczne i równające kulturę w stronę socrealizmu wypowiedzi (może naiwnie zakładam, że to jedno wielkie mrugnięcie do czytelnika). Ślad prowadzi w przeszłość, zbrodniarzem okazuje się syn wysiedlonego po wojnie pół-Niemca, który wyrósł na sprzedawczyka systemu (bo przecież uczciwy Polak nie byłby zdolny do tak godzącego w ustrój czynu). Zabawne jest przeglądanie książeczki pod kątem filmografii niewysokiego reżysera Leśniewskiego - są tam "Legendy mórz południowych", "Pułapka", "Obrzydzenie" ("kwitowanych przez publiczność okrzykami zdumienia lub eksplozjami śmiechu w zależności od wieku lub temperamentu") czy "Tajemniczy sublokator". Sam reżyser ma też za sobą mroczną tajemnicę, przez którą zapewne (a nie z powodu możliwości kariery) uciekł z Polski.

Inne tego autora:

#5

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 17, 2008

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: kryminal, panowie, prl, 2008 - Skomentuj


Trochę załamka

Od jakiegoś czasu na billboardach można było zobaczyć początek jakiejś dwuczłonowej kampanii reklamowej - dość atrakcyjną i nagą niewiastę z tak zwanej dupnej strony, okraszoną niedwuznacznym napisem "Gładź, gładź, gładź". Może jestem naiwna, ale przyznam, że dość mnie osłabił finał imprezy, kiedy obok niewiasty pojawił się worek gładzi gipsowej (czy szpachlowej). TŻ mi objaśnił, że standardowy budowlaniec ma jeden zwój mózgowy więcej niż kot (a - jak wiadomo - kot ma mózg wielkości połowy orzecha włoskiego, oczywiście bez skorupki), więc można mu pokazać albo alkohol (problem), albo gołą babę (jak widać nie problem). Reklama nie jest tak ostentacyjna jak "Będzie mnie kładł cały świat" (goła pani na glazurze) czy "Ciągniemy druty" (goła pani z drutami), ale i tak porażająca.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 16, 2008

Link permanentny - Kategoria: Śmieszne - Komentarzy: 5


Sue Townsend - Adrian Mole na manowcach

Adrian Mole skończył szkołę, pracuje w Ministerstwie Środowiska (ze względu na ekologiczne zainteresowania), mieszka z ukochaną z czasów szkolnych, Pandorą i jej znacznie starszym kochankiem. Mieszkanie z Pandorą daje mu nadzieję, że coś jeszcze między nimi będzie, mimo że sama Pandora (nie wspominając o kochanku) jest innego zdania. Po tym, jak zostaje wyrzucony przez Pandorę, zaczyna wynajmować różne mieszkania, spotyka Biankę, która się w nim na jakiś czas zakochuje (po czym rzuca go dla kochanka matki Adriana) i trafia do restauracji, w której można go znaleźć w "Czasie cappuccino". Książka, mniej typowo, kończy się happy-endem, chociaż wiadomo, co będzie z pięknie zapowiadającym się nowym związkiem i karierą kucharza.

Adrian Mole był zabawny jako nastolatek, ze swoją niezdolnością do pojmowania, że jest nieznośny, niezbyt chciany i wkurzający. Im dalej w dorosłe życie Adriana Mole'a, tym bardziej się zastanawiam, jak ktoś taki może dożyć więcej niż 16 lat i nie zrozumieć tego, jak działa współżycie społeczne. Dodatkowo w tym tomie pojawia się jeden z ulubionych tematów Townsend, czyli wyjazd do Rosji (za pomocą taniego biura podróży). Jak się łatwo domyślić, dla flegmatycznego Anglika jest to wizyta w egzotycznym, acz niezbyt ciepłym kraju, gdzie wszyscy chodzą w walonkach, a banany są dobrem tak ekskluzywnym, że można na nich zrobić majątek. Nieco mniej jaskrawy opis znajduje się "Szczerych wyznaniach Adriana Mole'a", gdzie oprócz epizodu o Adrianie i Margaret Hildzie Roberts można znaleźć trzy felietony - o wizycie brytyjskich pisarzy w Moskwie, o tym, czemu warto mieszkać w Anglii i bardzo zgrabny o wakacjach na Majorce.

Inne tej autorki tu.

#4

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 16, 2008

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2008, beletrystyka, panie - Komentarzy: 1


Poznań o poranku

Dobrze jest zrobić coś, co sprawi, że dzień nie zacznie się tak samo jak inne. Pojechałam sobie rano do lekarza, bo łapa mi spuchła. Pani ludzki weterynarz użaliła się, zaordynowała antybiotyk i zastrzyk przeciwtężcowy i rozważała wściekliznę. W sensie coś potencjalnie na, a nie żeby mi zaszczepić. Mam nadzieję. Lekarz mieści się w centrum handlowym w samym centrum Poznania, więc przy okazji mogłam jakoś tak bardziej świadomie obejrzeć nową linię tramwajową przez Podgórną. Mnie się bardzo - to bardzo europejski kawałek Poznania, na miarę Berlina czy Frankfurtu.

Dla niepoznaniaków - centrum handlowe (Kupiec Poznański) i linia tramwajowa jest dość słynna, bo w powodu jednej obleśnej budy z kurczakami z rożna budynek nie ma narożnika, a budowa torów opóźniła się o kilka lat. Dla równowagi psychicznej kupiłam sobie we wspomnianej budzie kawałek kurczaka na lanczyk, posłuchałam zwierzeń pani, która wyszła ze szpitala nieopodal i koniecznie musiała zapiekankę, bo lekarka z Mickiewicza chciała ją oślepić, a ona miała zwykłe problemy neurologiczne (jak zacznę zwierzać się w budce z pieczonym kurczakiem z problemów zdrowotnych, proszę mnie odstrzelić). Kurczak był mocno taki sobie, więc dalej nie mam sentymentów, że dzierżawca kilku metrów ziemi w centrum Poznania to warchoł i zaprzaniec.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 13, 2008

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 7


Kot - ręka 1:0

Trochę spuchłam po ugryzieniu, ale jak zauważyła Hanka, warto było (a kot w prawie). Wenflon w drugą łapę kota boli i wkurza znacznie bardziej niż w pierwszą, zwłaszcza że musiał pozwieszać trochę łapę, żeby nabrać krwi na badania. Za to wyniki badań mówią, że kot jak chorego to całkiem zdrowy - nerki wporzo, różne te takie z dziwnymi nazwami też ma nieźle, słabsze ma tylko granulocyty, wtf. Nie pachnie cukrzycą ani problemami moczowymi. I je. I, praise the Lady, wet mówi, że widzi postępy leczenia. 11 dni do końca tego etapu leczenia. I marzec wolny.

Drugi kot jest ogórem, przyszedł mru, ale potem sobie poszedł spać przy okazji coniedzielnej wizyty.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 11, 2008

Link permanentny - Kategoria: Koty - Skomentuj


Lejdis

Od razu mówię, że jestem stronnicza. Przed obejrzeniem filmu przeczytałam blogi Barbarelli, Haniuty, Soso i lejdis [2020 - linki nieaktywne]. Byłoby pewnym nadużyciem stwierdzenie, że mam do filmu stosunek osobisty, ale czuję w nim dużo każdej ze wspomnianych blogbrities, więc automatycznie film traktuję jako pewne przedłużenie tego przyjemnego uczucia, jakie miałam podczas czytania.

Nie będę odstawać, bo powiem, że mnie się bardzo (wbrew temu, że po Usenecie się przetacza fala wieszania psów, że dla idiotów i niewysublimowanych umysłowo dresów, co to ich śmieszy, jak ktoś zaklnie i że pewien gatunek nietoperza z bali sobie robi loda). Dialogi bardzo dobre (na palcach mogę policzyć kwestie, które mi się nie podobały), niezła fabuła (pomijając epizod sprzed 25 lat z wyklejonym obrazkiem, no żałość to była), aktorzy grali, a nie odtwarzali swoje role z innych filmów (Szycowi świetnie wychodzą prymitywne przygłupy), doskonałe cameos Makłowicza i Bikonta. Popłakałam się ze śmiechu przy legionistach Piłsudskiego. "Wody odeszły" mnie zachwyciły.

Teraz parę łyżek smoły. Od razu mówię, że to czepialstwo po znajomości, mało wpływające na odbiór filmu jako takiego.

  • osoby odpowiedzialne za scenografię proszę powłóczyć na arkanie. Lejdis noszą sandałki i biust na wierzchu w październiku tak samo jak w sierpniu, a jak w gorący polski sierpień uwierzę, tak jednocześnie upalny październik to jednak trochę za dużo. Ja wiem, że plan zdjęciowy miał kilkanaście-dziesiąt dni, ale warto dbać o takie szczegóły jak zmiana lakieru do paznokci - aktorki cały film mają identycznie zrobione pazurki bez względu na strój, no ja przepraszam. Strój też niezbyt - widać, że garderoba ograniczona, tutaj pasek ten sam do różnych ciuchów, tutaj się ciuchy powtarzają. Wnętrza na bogato pochodzą w większości z Almi Decor, na mniej bogato - z IKEI. Jakby kto się pytał - to widać.
  • product placement - OHYDNY. Posypywanie brokułów FitUpem? Eksponowanie torby z bielizną? Pokazywanie laptopa i samochodu od tyłu, żeby markę było widać? Nie było aż takiego przegięcia jak w "Killerach", ale i tak można było część wyciąć bez szkody.
  • timeline - co chwila mowa o 15 sierpnia, o kolejnej rocznicy. A tu nagle jedna z lejdis zapomina, że dziś akurat przypada kolejna rocznica i w ogóle nie spodziewa się nocnej niespodzianki. Wiadomo, ma ciężkie przeżycia, ale mimo to...

Tak czy tak - porcja przyzwoitej rozrywki, zwłaszcza dla pań. Inteligentni panowie bez przerostu maczismo dadzą sobie radę (zwłaszcza że panie chętnie pokazują bieliznę i ładne fragmenty anatomii). Dodatkowo podczas oglądania można wychwytywać smaczki - co pochodzi od której autorki scenariusza.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 11, 2008

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5


House M.D.

Jak już wspomniałam przy okazji Scrubsów, nie jestem fanką seriali medycznych. House ma medycyny dużo, bo w zasadzie każdy odcinek toczy się według schematu: przychodzi pacjent, co to nie wiadomo, co mu jest, House wynotowuje objawy, zespół robi analizy i do połowy, a czasem 3/4 odcinka zgadują, co to za egzotyczna choroba tym razem jest, przy czym zwykle House zgaduje najwcześniej, a potem dajem hinty, żeby reszta nadążyła. Dodatkowo pojawiają się zwykle dość obleśne wizualizacje tego, co choroba robi w środku pacjenta (typu coś obleśne smolistego wylewa się do naczyń krwionośnych albo coś pęka z obrzydliwym *plop*). Tyle na medyczny minus (w niektórych przypadkach zdarzało mi się nie patrzeć na ekran). Na plus - doskonały Hugh Laurie, grający tytułowego dr. House'a, niesamowicie egoistyczny, zarozumiały i bardzo tekściarski kulejący diagnostyk, uzależniony od środków przeciwbólowych, do tego dość różnorodny set aktorów drugoplanowych, służących do tego, żeby jeździć do domów pacjentów i znajdować potencjalne źródła chorób czy też do wzajemnego toczenia konfliktów i pokazywania kawałków życia osobistego oraz różnorodnych interakcji z Housem. Serial o wiele lepiej ogląda mi się z wikipedią pod ręką, co radziłabym i scenarzystom, bo po co wszyscy się mają męczyć cały odcinek, szukając diagnozy, skoro w wiki są już wszystkie opisane. Nie jestem szczególnie zachwycona, ale nie jest to bardzo zły serial.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 7, 2008

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 8