Jestem w stanie zrozumieć, że jak żona (czy inna politycznie poprawna partnerka, konkubina czy inna TŻ) rodzi, to mąż (czy inni polityczne poprawny partner, konkubent czy inny TŻ) ma bóle i się czuje, jakby sam własną macicą wam oszczędzę reszty zabawnych szczegółów. Ale nie bardzo rozumiem, czemu mam TŻ-ową raisefieber - łącznie z przedpodróżnym rozstrojem żołądka, myśleniem, czy wszystko spakowane i bezsennością. Przy okazji pobłogosław Bogini Wszystkich Małych zwierzątek stronom www lotnisk za pokazywanie przylotów i odlotów on-line oraz za telefony komórkowe, za pomocą których można wysłać sms-a z dowolnego odrobinę cywilizowanego miejsca na Ziemi. Jak sobie przypomnę hocki z książek Chmielewskiej, kiedy to dwa dni po wylocie się dzwoniło na lotnisko, czy powrotny jest o czasie, bo to znaczyło, ze wylądował u celu i wraca, to naprawdę niezmiernie mi lekko na duszy przed monitorem.
Nie rozumiem też, czemu pogoda mnie tak nie lubi. Siedzę w zakładzie pracy ("zakładamy, że ludzie tu pracują") - śliczne słońce, ciepła wiosenka i ogólnie jakby był bunkry. Mam najbliższe trzy dni wolne - piździ jak w Kielcach, polewa zimny deszczyk i ogóle nie jest zachęcająco. Miałam się dziś przespać (checked), ogarnąć kuchnię (checked), wstawić pranie (checked), posiedzieć przy podsumowaniach miesiąca, które czasem kapryśne bywają i trzeba je pchnąć (checked), a potem odziać się w miarę ciepło i komfortowo i iść popstrykać kawałek Jeżyc. A tak zamiast relaksującego spaceru po Jeżycach z pożyczonym aparacitkiem mam początku bólu zęba (tak, tego samego, co latem, taka jego chędożona mać) i chęć zakopania się w kołdrę z kotem, co nie je bez wspomagania chemicznego.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 1, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 5
Kolejna pracowa przeprowadzka. Tym razem tylko przesuwałam biurko o dwa metry w celu zagęszczenia i zmieszczenia biurek działu zaprzyjaźnionego. Mimo to facecjom i żartom nie ma końca. Wszyscy niszczą w niszczarce sterty papierów, zalegające od poprzedniej przeprowadzki, co jest jest pewnym funem, nie aż tak dużym jak niszczenie płytek CD, która to czynność budzi duży entuzjazm i jeszcze większy hałas. Przy okazji udało się odkryć dawno zapomniane rzeczy:
- niewykorzystane bilety lotnicze zwolnionego w grudniu 2005 kołorkera, opiewające na dwa loty Poznań Praga i z powrotem na listopad 2004 i luty 2005.
- dokumenty nagany pracowniczej, będącej efektem przyznania się do błędu oraz dopięte uznanie odwołania od nagany z przyczyn formalnych (dalej tego nie rozumiem),
- dyplom z odbycia szkolenia antystresowego (na którymż to szkoleniu koleżanka P. zrobiła prowadzącej wykład, że nie jest zestresowana i traci tylko czas, po którym to wykładzie prowadząca nieledwie się popłakała i wyszła),
- 3/4 zawartości lodówki, które wyekspediowałam do śmietnika (poza ekstremalnie przeterminowanym kefirem, który stal na tyle długo, że wrósł w lód, pokrywający tylną ścianę lodówki, warte uwagi są trzy identyczne słoiki musztardy sarepskiej, opróżnione do tego samego poziomu - to miłe, że ktoś jest konsekwentny i tak bardzo przywiązany do tych nawet prawie pustych).
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lutego 28, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
SOA#1
- Skomentuj
- Poziom: 2
Przede wszystkim ciekawa jestem, czy na Święta 2008 pojawią się Nowe przygody Mikołajka 3. I szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko. Kolejne odkopane zbiorki przygód krnąbrnego 6-latka, który tak naprawdę nie chce nic więcej niż spędzić czas na zabawie z kolegami i nie rozumie, czemu tata się frustruje kolejną wybitą szybą, mama - czekoladkami otrzymanymi od babci i nocnymi problemami żołądkowymi, a pan wychowawca Rosół krzyczy na niego i kolegów podczas zwyczajnej gry w bule, są zabawne i trzymają poziom poprzednich tomów. Podobnie jak w przypadku Adriana Mole'a większość Mikołajkowych problemów bierze się z tego, że jest małym chłopcem i niezbyt sprawnie interpretuje sygnały, jakie dostaje ze swojego otoczenia, tak tutaj znacznie bardziej frustrujący są w książkach Goscinnego dorośli. Tata jest niekonsekwentny i niezbyt przykłada się do wychowania syna, jest leniwy, dużo robi na pokaz, a do tego ciągle kłóci się o pierdoły z sąsiadem, panem Bledurtem. Babcia i goście odwiedzający rodziców Mikołajka usiłują zdobyć uczucie chłopca przez napychanie go słodyczami i niezdrową spożywką, po czym kiwają z pożałowaniem nad sposobem wychowania, patrząc jak przepakowany dzieciak wymiotuje w nocy. Szkolni wychowawcy nie panują nad bijącymi się chłopcami po części dlatego, że sami bawią się skonfiskowanymi zabawkami, lądują na dywaniku dyrektora i przy każdym starciu tracą autorytet. Mama ze wszystkich dorosłych bohaterów jest osobą najbardziej konsekwentną - widać przyzwyczaiła się do tego, że jej matka (Mikołajkowa Bunia) się wtrąca, a mąż wymaga porównywalnej opieki i mediacji co 6-latek. Ogólnie - smutno jest przestać być 6-latkiem.
#8
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 27, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, dla-dzieci, panowie
- Komentarzy: 3
Wojskowy naukowiec, ocalały po epidemii wyniszczającej prawie całą ludzkość, mieszka z psem w opustoszałym Nowym Jorku, szukając lekarstwa na chorobę. Czasem sobie pojeździ bez celu, wejdzie do księgarni/sklepu płytowego i pogada z manekinami, bo człowiek jednak musi do kogoś człekokształtnego gębę otworzyć. Czasem wda się w jakąś awanturę z krążącymi po zmroku mutantami, którzy mają w oczach żądzę krwi (ale bez podczerwieni, bo to nie Flash Gordon). I to w zasadzie cała fabuła filmu, łatwo więc przejść do jego wad. Pierwsze 3/4 filmu jest niesamowicie nastrojowe, ale okrutnie nudne. Ja wiem, że to taki zamysł artystyczny - pokazać samotność dzielnego bohatera, pustkę pokataklizmowego miasta, konieczność uporządkowania i codzienną walkę o następny dzień. Może w kinie jest z tego większy fun, przed TV w domu mnie nużyło (zdążyłam upiec babeczki i ogarnąć kuchnię bez poczucia straty przy oglądaniu). Po 3/4 film trochę się rozkręca, pojawia się babeczka, którą nasz stęskniony za inteligentnym ludzkim towarzystwem bohater olewa, bo przecież w opustoszałym mieście ładne babeczki chodzą stadami. A na koniec następuje bardzo amerykańska pointa, z powiewającym sztandarem. Jak kto nie lubi zombiesów, innych mutantów, a dodatkowo Willa Smitha, to się nie ucieszy.
Trochę zalet też ma - wspomniane prześliczne pejzaże pustego Nowego Jorku, Willa Smitha, który nawet bardzo poważne role ubarwia nieco komediowo ("Bob Marley, kojarzysz? Nie? No woman, no cry? Nic? I shot the sheriff?") czy ładnie układające się kawałki układanki, pokazujące historię stojącą za samotnym naukowcem bez natrętnego głosu z offu czy napisów "W 2009 roku wszystkie miasta na Ziemi zostały zaatakowane przez...". Niestety, to trochę mało, żeby złożyć z tego dobry film.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 27, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 7
Myślałam, że gorzej już nie będzie, ale każda kolejna powieść Marininy wzbija się na wyżyny czysto ruskiego absurdu. Autorka nienawidzi kobiet, co jest dość zabawne, bo główna bohaterka to kobieta. Ale to kobieta, która doskonale sobie zdaje sprawę z własnej miałkości i bylejakości - uważa, że nie jest ładna (pomijając te chwile, kiedy się umaluje, bo wtedy wygląda Zupełnie Inaczej i męski trup się ściele), niezbyt mądra, w ogóle nie przedsiębiorcza, a do tego *gasp* nie umie gotować. Ogólnie panny i panie w książce są wyjątkowo głupie, a jak niegłupie, to muszą być wyrachowanymi zimnymi sukami. Mężczyźni za to są mądrzy, zabawni, świetni biznesmeni (nawet noworuscy czy gangsterzy, bo z gangsterami trzeba dobrze żyć), a nawet jak czasem trzepną po twarzy czy zdradzają, to na pewno mają powód.
Czemu czytam, pytają złośliwi czytelnicy. Mniej więcej z tego samego powodu, z jakiego się chodzi do zoo. Egzotyczne zwierzęta, a przy okazji niezła narracja (pomijając wtręty "wszechwiedzącego narratora", którego nie lubię jak łysej kobyły - wkurzają mnie informacje typu "Nastia nie wiedziała, że jutro... ale nie wybiegajmy, bo dla Nastii dopiero jest dzisiaj"; dla mnie jest środa i co z tego). Sporo kwiatków obyczajowych z gatunku "jogurt, kawior, ananas czy szynka parmeńska... Jadłem z tego tylko jogurt" (zwierza się starszy milicjant), przegląd po elegancji moskwianek i prześliczna scenka użycia prehistorycznego (bo akcja dzieje się na początku lat 90.) komputera przez Kamieńską, który to komputer wybierze nazwiska z jednego pliku, które nie pojawiają się w drugim pliku, ale już nie pobierze dat urodzin pasujących do nazwisk i nie posortuje danych (za to na potencjalny wirus zrzucana jest odpowiedzialność za zduplikowanie rekordów w wyniku). Do tego albo jestem jakoś ekstra błyskotliwa, albo intryga jest poprowadzona strasznie niemrawo, bo w połowie książki, przed błyskotliwą analityczką Kamieńską, wiem, kto zabił.
Komisarz Kamieńska bierze ślub. Jak mówią książkowi złośliwi - tylko dlatego, że mąż będzie za nią sprzątał, gotował i robił zakupy. W przeddzień ślubu dostaje anonim, a w dniu ślubu dochodzi do strzelaniny, w której ginie niedoszła panna młoda, biorąca ślub przez Kamieńską. Okazuje się, że anonimy dostaje od dłuższego czasu większość młodych i mniej młodych panien, ale każda ma coś na sumieniu i skwapliwie anonim chowa, żeby przyszły (lub niedoszły) mąż się nie dowiedział. Główna oś śledztwa trafia na sprawę małżeństwa bogatej, acz głupawej córki noworuskich z bardzo ubogim, acz inteligentnym i do tego seksownym ruchaczem-filozofem, odwołanego z powodu morderstwa w urzędzie.
Inne tej autorki tutaj.
#7
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 27, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, kryminal, panie
- Komentarzy: 2
Od tygodnia zaglądając do pracowej lodówki mam za każdym razem tę samą myśl - ktoś kupił sobie Almette wersję limitowaną z czosnkiem niedźwiedzim, której chętnie bym spróbowała. Dzielna jestem, nie okradam (zwłaszcza że nie wiem, czyje i nie mam jak wyżebrać trochę na chlebek), więc w sobotę poszłam kupić sobie w sklepie i dumna i blada przyniosłam do pracy. Zjadłam razowy chlebek z serkiem, smakowało, ale nie było na tyle egzotycznie, żeby coś mnie nie tknęło. I tak, od tygodnia kusił mnie serek, który sobie sama kupiłam, spróbowałam i odstawiłam na następny dzień do pracowej lodówki. Rzut oka i przegrzebanie pamięci podręcznej wykazało, że mam w lodówce plastrowany hochland, dżem porzeczkowy, pojemnik ze zmurszałą sałatką (boję się go otwierać) i pastę salami. I może coś jeszcze, ale zapomniałam.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 26, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 5
"Shoe-shopping" w "Scrubs" to był sygnał, że panowie mogą zacząć myśleć o czymś zupełnie innym, co zupełnie serio polecam. Bo będzie o butach. W kwestii butów jestem marudna do obrzydzenia i kupienie czegokolwiek zajmuje mi wieki. A to podeszwa nie taka (tak, ma być prosta, nie zachodząca na but), a to obcas zupełnie nie (albo prosty albo szpilka, żadnych rozklapcianych konstrukcji, wyglądających tak, jakby ktoś na nie nadepnął i nie dały rady się już podnieść), a to całość buta obfajdana ozdóbkami, cekinami, szwami w kolorach zupełnie innych niż trzeba, a to z lakierowanej skóry (i się świeci jak psu części frywolne), a to z czubem, który budzi jedynie silne uczucie umieszczenie go w zadku pożal się Bogini projektanta albo - równie okropne - wyciętym w kwadrat. I mniej więcej tak wygląda każde moje wyjście po nowe buty. TŻ jest człowiekiem cierpliwym i ofiarnym, nie zraża się, jak obdarzam niechętnym spojrzeniem każde pokazywane przez niego obuwie, ale staram się go nie męczyć specjalnie. Dlatego w tym roku kupiłam sobie akurat na zakończenie zimy kozaczki za pomocą trzech przypadkowych kliknięć na stronie butyk.pl. Wyglądają jak obuwie noszone przez Mimblę w "Dolinie Muminków w listopadzie" (ogólnie mam wrażenie, że wszystkie Mimble nosiły takie same ciuchy i obuw) i może dlatego budzą u mnie bardzo pozytywne konotacje.
I tyle (jak nie ma się o czym pisać, to można pisać o butach *eg*). Na zakończenie - "lace bra" (tym się w "Scrubsach" przywraca panów do życia).
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 25, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 10
Z lektury którychś niedawnych Wysokich Obcasów wyszło, że jestem niewyrafinowaną fanką "chic lit", czyli literatury pisanej przez panie dla pań, pokazującej świat skupiający się na zakupach, życiu uczuciowym, ocieraniu o sławy i układaniu stosunków z rodzicami/otoczeniem i światem. Mnie z kolei wyszło, że się wcale tego nie wstydzę (ba! każdą nową Marian Keyes witam z wielką przyjemnością). Chic lit od prawdziwej kobiecej prozy (pochwalanej zapewne przez Kingę Dunin) różni się głównie okładką (różową albo ze standardowym obcasikiem). Tytułowa książka Moriarty nie zawiera wprawdzie obcasika, ale łóżko na okładce ma kolor ewidentnie różowy. Przyznam się bez bicia, że po prostu spodobał mi się tytuł (so sue me).
Nietypowo, książka jest australijska, więc blisko do oceanu (gdzie jedna z bohaterek dostaje czubkiem parasola plażowego w czoło i ma potem gustowną bliznę w kształcie gwiazdki i traumę na całe życie), a jednocześnie może spaść śnieg (kilkucentymetrowa warstwa sprawia, że całe Sydney ogłasza zimę stulecia, komunikacja przestaje jeździć, a ludzie się gromadzą, żeby się wspólnie ogrzać). To zgrabnie poukładana historia wielopokoleniowej rodziny Zingów, opowiadana z perspektywy jej różnych członków, przeplatana wspominkami z młodości Maude, babci Zing. Zingowie mają na podwórku szopę, w której trzymają Sekret. Sekret jest na tyle ważny, że całkowicie zmienia życie Cath, nauczycielki okolicznej szkoły podstawowej i zaocznej studentki prawa. Opowieści poszczególnych pań: Maude - babci, o balonach i odsłaniające po kawałku historię rodziny, córek: Fancy - matki małej Cassie, roztargnionej i depresyjnej żony piszącej zarobkowo powieści erotyczne i Marbie - postępującej impulsywnie, co prowadzi do rozstania z chłopakiem i utratą kontaktu z jego młodszą siostrą, niezbyt szczęśliwą nastolatką Listen oraz Cassie, 10-letnią córką Fancy, nadużywającą świeżo poznanych i egzotycznie brzmiących słów (typu "cipa"). Osią historii jest wspomniany Sekret i magiczna książka, którą znajduje Listen. Książka obiecuje, że jeśli będzie po kolei wykonywała zaklęcia, to zacznie być szczęśliwa i wszystko zakończy się dobrze. Wraz z kolejnymi zaklęciami, które pokazują siłę przypadku ("Co zrobić, żeby zepsuł się odkurzacz" czy "Jak sprawić, żeby ktoś zjadł ciastko"), odsłaniane są po kolei wszystkie tajemnice i wyjaśniane przypadki, które w zgrabny ciąg zbiegów okoliczności prowadzą do happy endu. Sympatyczne czytadełko na kilka wieczorów (albo na leżaczek przy basenie, okładka będzie pasować do kolorowego drinka z palemką).
#6
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 23, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2008, beletrystyka, panie
- Skomentuj
Ja gorąco wierzę, że Ingmar Bergman to wielki reżyser jest, mimo że nie widziałam "Siódmej pieczęci" ani "Tam, gdzie rosną poziomki" (i chętnie obejrzę). Natomiast "Wieczór kuglarzy" nie zachęca. Jak w polskim kinie - nuda, panie, nic się nie dzieje. To tu, to tam jeździ sobie cyrk. Tutaj się rozbiera żona klauna przed garnizonem wojska (niby żeby się z wojakami wykąpać w jeziorze, ale i tak wstyd jak beret z antenką), klaun biegnie ją przyprowadzić do domu, bo co mu się będzie się szlajała. Potem sobie jadą i przyjeżdżają do miasteczka, z którego właściciel cyrku wyjechał, bo nudziło go mieszczańskie życie i chciał być taki bardziej bohema. Żona, którą zostawił z synami, ceruje mu marynarkę i namawia, żeby wrócił. Kochanka idzie z nim do teatru ("my są też artyści, pożyczcie trochę fancy ciuszków na przedstawienie"), daje się przelecieć przystojnemu (no, na skalę tego filmu to może, ale normalnie z karczocha lepszego amanta można wystrugać) aktorowi, bo obiecał jej biżuta, za który może przeżyć rok (yeah, right). Na końcu właściciel cyrku daje na arenie w paszczę amantowi, a potem amant spuszcza mu łomot. Finał to pijaństwo, które kończy się zastrzeleniem niedźwiedzia, bo i tak był stary i się męczył (duży punkt dla klauna, który nalega, żeby przy okazji też i jego żonę zastrzelić, bo już stara). Jestem płytka i niewiele z wielkiej sztuki przez duże S rozumiem, ale - jak już wspomniałam - nuda, panie. I metafor nie łapię, bo pewnie cyrk to jakaś wyrafinowana metafora czegoś więcej niż mieszczańskie życie (do którego się wraca pożyczyć ciuchy i żeby zacerować marynarkę).
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 23, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 6
- Ty, gdzie jest ulica 27 grudnia? (puste spojrzenie rozmówczyni) Gdzieś koło Empiku, nie?
- A, tak! Pracowałam kiedyś w Pizza Hut i to tam. Pamiętam, że była jakaś tabliczka z datą, ale nie pamiętałam, jaką.
Kurtyna.
Uprzedzając pytania - panie jechały z piętra (albo dwa) wyżej, więc nikt z naszej wioski.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 19, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Moje miasto, Śmieszne
- Skomentuj