Szczygieł, poza tym, że pisuje doskonałe felietony, ma to, o czym marzę - dom z ogrodem w Pradze[1]. Wprawdzie wynajmowany, ale taki bardziej na stałe, a do tego z pięknym oknem wychodzącym na ogród. W tym tomie jest kilka czeskich historii - o tym, jak Czesi reagują na śmierć, czemu rzeźbiarz Černy niekoniecznie chce być Czechem, jak to jest z tym ateizmem w Czechach i czemu Polacy lubią Czechów, a Czesi wręcz przeciwnie. Zgadzam się ze Szczygłem, że książka nie jest z gumy, ale warto było umieścić i felieton o Cimrmanie w tym tomie.
Pewnie to nic odkrywczego, ale następną wycieczkę do Pragi zaplanuję tak, by znaleźć wszystkie rzeźby Černego.
EDIT: O, choćby tak, korzystając z bloga Szczygła [link nieaktualny].
[1] Nie upieram się przy Pradze, ale zawsze chciałam mieć domy w różnych zakątkach świata. Żeby podróżować z małą walizką, a wszystko mieć na miejscu.
Inne tego autora:
#3
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 19, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, panowie, reportaz
- Skomentuj
Wsiadam do taksówki, wyczuwam dość niespotykaną nutę, pytam kierowcy, czy to mandarynka. Tak, ładna, prawda? 20 minut później mam ochotę wypluć żołądek do kieszeni kurtki, nienawidzę zapachu mandarynki.
Czytam "Zrób sobie raj" Szczygła i poza treścią zachwycam się ciekawą fakturą papieru. I, o, że okładka ma skrzydełka jak obwoluta. Po 200 stronach przecięłam palec, a cholerne skrzydełko szeleści przy przekładaniu stron.
Ale łóżko mam wygodne od ładnych kilku lat.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 18, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Żodyn
- Komentarzy: 5
... a ja po raz trzeci uwaliłam prawo jazdy przy jeździe po łuku. Thank you, goodbye.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 17, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Moje prawo jazdy
- Skomentuj
- Poziom: 3
Wprawdzie prognoza pogody obiecała 9 stopni na plusie i przejaśnienia, ale dotrzymała tylko pierwszej części, co i tak jest całkiem dobrym wynikiem jak na połowę stycznia. Wyprowadziliśmy się więc wzajemnie z dobrym panem na spacer, zabierając i latorośl, która wprawdzie ostatnio woli bezpieczeństwo ramion mamy niż samodzielne chodzenie, ale i to kręgosłup mamy wytrzyma. W "Chimerze" ze zdziwieniem odnotowałam sympatycznego pana (który wygospodarował czasopismo do czytania dla młodzieży po sugestii, że byśmy sobie z młodzieżą poczytali, ale może to być lektura jednorazowa) zamiast dotychczas spotykanych sympatycznych pań, reszta na szczęście była bez zmian - i menu z moim ulubionym śniadaniem, i wnętrze w zgaszonym turkusie i starym złocie. Lubię niesamowicie ladę przy kasie, z kilkudziesięcioma słojami z herbatą. Pracownia alchemika-herbatoholika, dla nas szczególnie cenna ze względu na czarną kenijską.
Jak ktoś przychodzi 5 minut po 12 w południe pod ratusz, to zamiast trykania się koziołków ma rozchodzący się wielojęzyczny tłum turystów, co też ma swoje zalety. Można za to zobaczyć (i dotknąć!) koziołka zapasowego z bliska w Muzeum Historii Miasta Poznania. Chciałam bardzo do Muzeum, nie tylko dlatego, że tam ciepło (a nawet za ciepło) i że w sobotę darmo (tu wstaw ulubiony żart o skąpstwie mieszkańców Poznania), ale głównie dlatego, że do końca stycznia można obejrzeć tam wystawę zdjęć archiwalnych placu Wolności[1]. No i dlatego, że nie byłam. A warto. Bo i koziołki, i sporo obrazów znanych poznańskich notabli, trochę mebli, rzeźb i przedmiotów codziennych. I prześliczne wnętrza budynku.
Zafascynowałam się ramami obrazów. Bogate, złocone, ciężkie, czasem bardziej ciekawe niż płótna.
Dla najmłodszych jest podeścik w instalacji gabinetu. Można wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, a panie pilnujące eksponatów wcale na ruchliwego zwiedzającego ze zgniecionym w małej rączce biletem nie krzyczą.
[1] Plac Wolności to takie moje niespełnione marzenie o ładnym poznańskim zagłębiu knajpiano-towarzyskim, w które mógłby się plac zamienić, jakby wywalić z jego okolic banki, zasiedlić restauracjami i kawiarniami, które mogłyby wysiać ogródki na zamknięte dla ruchu ulice. Jest piękny budynek Arkadii (z Empikiem i nie tylko), biblioteka Raczyńskich, stoją ławeczki, będzie fontanna, tylko ciągle nie będzie ludzi, bo po co siedzieć na pustym placu...
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
sztuka
- Komentarzy: 3
Tak trochę popłuczyny po Klasie rządzącej, ale - wbrew moim obawom - całkiem zabawne. Biały raper Ali G. z podlondyńskiego zadupia przez przypadek dostaje się do brytyjskiego parlamentu i mimo bycia absolutnym imbecylem i bucem okazuje się też być cennym nabytkiem, bo odkrywa aferę. Ponieważ jest to film Sashy Barona Cohena (tego od Borata, tak; Borat pojawia się w jednej scenie również), to jest mnóstwo mniej lub bardziej niewyrafinowanych dowcipasów, również fekalnych, sporo szargania autorytetów i dużo aluzji erotycznych (oraz, jak się łatwo domyślić, dużo skąpo ubranych pań).
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 14, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1
Odkryłam, że jestem dorosła wtedy, kiedy zaczęło mi brakować czasu i zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie zrobić w życiu wszystkiego, co bym chciała. Że plan tygodnia "5 dni roboczych i 2 wolne" wcale nie jest optymalny. Że doba ma tylko 24 godziny i czasem trzeba poświęcić coś dla snu albo sen dla czegoś. Że nie warto wracać do przeczytanych już książek, bo nie jestem w stanie przeczytać tych nowych. Że nie pojadę wszędzie tam, gdzie mnie nie było i nie jest to kwestia zawartości portfela. Że marnuję rokrocznie zimę na depresyjne siedzenie w domu. Że, że, że.
Stąd pośpiech. Zawsze pomiędzy jedną czynnością z drugą. Muszę wyjść, żeby zdążyć. Robienie kilku rzeczy naraz. Teraz. Spóźnię się. Nie będę się zatrzymywać, bo czekają. Może kiedyś wrócę i wtedy (ale nigdy nie wracałam).
I nagle dostałam do ręki niespełna 3 kilo Tu i Teraz. I musiałam się nauczyć, że nie można powiedzieć "poczekaj", że śpiące czy głodne dziecko ma priorytet 1, choćby się waliło i paliło. Dziecko w ramach prezentu powitalnego na świecie dostaje cały czas dla siebie. I muszę się nauczyć, że "teraz wychodzimy" oznacza, że teraz czytamy książeczkę (kto czyta, ten czyta), teraz szukamy butów, które powinny leżeć na półeczce, ale mogą być wszędzie (kto szuka, ten szuka). Że spacer to też stanie w miejscu i patrzenie na papierek. I że wcale nie trzeba iść tam, tylko można nagle zawrócić. Jeszcze tego nie umiem do końca, jeszcze pracuję zadaniowo. Ale muszę się nauczyć, żeby nie odgryźć sobie ręki.
(Ko, ko, ko).
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 14, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Maja
- Komentarzy: 7
Coraz częściej wraca do mnie pomysł, żeby poukładać świat po mojemu. Żeby zniknęło od dziewiątej do piątej i rejestracja czasu, a przyszło nowe, pozwalające na leniwszą poranną kawę i rogalika w miłym miejscu. Niestety, za mało mam twardych umiejętności, za dużo miękkich, a poza tym nie oszukujmy się - deadline jest dla mnie jak horyzont: im bardziej się do niego zbliżam, tym bardziej się ode mnie oddala. A mogłabym przecież przestawić się ze świeżo nabytego trybu życia sowy na niegdysiejszego skowronka, zobaczyć słonko, wstać, ogarnąć i pozbierać, naszkicować plan i mieć czas na wszystko. Na razie rano jest szaro, a ja utykam na samym szkicowaniu planu, nie wspominając o reszcie.
Dlatego lubię dni, kiedy jest namiastka planu, nawet jeśli to zwykła wizyta u lekarza. Bo można potem wejść do malutkiej sali Sztukafeterii, dostać gorącą kawę, żytni chleb i garść komplementów pod adresem niebieskookiej młodzieży (naprawdę, nic mnie tak pozytywnie do świata nie nastawia, jak kontakt z ludźmi, którzy mi mówią, że mam śliczne i mądre dziecko z pięknym uśmiechem).
I mimo że słońce wyszło dopiero kiedy wracałam do domu, to i tak jest lepiej.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 12, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Nie oszukujmy się, ani fabuła pierwszego Tronu (fan gier i programista trafia do wnętrza komputera i stacza pojedynki, żeby się wydostać i żeby dobro zatriumfowało), ani drugiego (syn programisty, znudzony[1] byciem milionerem i właścicielem wielkiej korporacji po ojcu, trafia do wnętrza komputera i stacza pojedynki, żeby się wydostać i żeby dobro zatriumfowało) cokolwiek wnosi. Bo nie. Ale oba filmy są doskonałymi miernikami nerdyzmu w swojej epoce, ale chyba tylko pierwszy pozostanie filmem kultowym.
Bardzo lubiłam pierwszy Tron i miło zaskoczyło mnie to, że po latach nie zestarzał się jakoś specjalnie. Był dowcipny, dość inteligentny, latające portale nieco przerażające, a całość urocza. Ale pojawił się w czasach, kiedy komputery mieli nieliczni, a wszystko, co miało związek z bitami, było osnute delikatną mgiełką niesamowitości. Teraz byle chłystek ma dotykowy telefon z możliwością włamania się przez niego do Pentagonu, więc w "Dziedzictwie" reżyser zrezygnował z lekkiej, nieco ironicznej historii o ciężkim życiu programu, ale wszedł w bardziej zawiłe kwestie na styku ojciec-syn, ideał kontra rzeczywistość, zen kontra działanie oraz jak szczelnie wcisnąć w obcisłe wdzianka młodych ludzi, żeby było ładnie, ale nie erotycznie[2]. Chciałam obejrzeć malowniczy film z ucieczkami, wybuchami, ładną animacją i niezłą muzyką[3] oraz śliczną Olivią Wilde i to wszystko dostałam. Wprawdzie 3D o niebo lepiej się sprawdzało w scenach z realnego świata niż w rzeczywistości wirtualnej, ale i tak warto zobaczyć świat CLU w okularach. Jest kilka rzeczy słabych - brakuje jakiegokolwiek związku między imperium Encom z nadętą radą nadzorczą i uroczym programistą granym przez Cilliana Murphy'ego a stworzonym przez Flynna seniora światem wirtualnym (liczyłam na jakieś twórcze przeniesienie konfliktu, a tu nic), scena z pannami przebierającymi młodego Sama w ciuszek na igrzyska pojawia się tylko po to, żeby pokazać 4 panny w strojach jak z Seksmisji i w #suczych-butach, a klub Castora/Zuse wmontowany jest chyba tylko po to, żeby pokazać muzyków z Daft Punk (C ^ols) oraz jeszcze więcej ludzi w świecących kombinezonikach. Jest dużo zrzynek popkulturowych - bo i czuć "Władcę pierścieni", kiedy CLU przemawia do zebranych oddziałów jak Saruman do orków, Flynn senior zachowuje się jak połączenie Dude'a Lebovskiego, Gandalfa i Galadrieli, a powidoki z "Matriksa" czy "Gwiezdnych Wojen" (mało!) są tak oczywiste, że zdziwiłabym się, jakby ich nie było.
[1] Oganiałam natrętne skojarzenia jak muchy. Ale jak młody skakał z dachu biurowca swojej firmy, to aż mi się pchało na usta, żeby zasugerować kupno małego samolotu, skoro motor już ma.
[2] Wiem, wiem, jak kto lubi lateks, to i owinięty hydrant wzbudzi zainteresowanie.
[3] Bardzo wzruszyło mnie zabytkowe "Sweet dreams" Eurythmics w salonie gier Flynna, bardzo.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 10, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 8
Słońce wyszło zza chmur przez chwilę o poranku, tworząc na niebie malownicze paski. Niestety, zanim zdążyłam wyjść z łóżka (a wierzcie mi, tłumaczenie aktywnemu o poranku dziecku, że mama i tata jeszcze trochę poleżą, zanim wstaną, trochę zajmuje), wszystko się wyszarzyło, wygładziło i zniechęciło. I już myślałam, że to by było na tyle, kiedy okazało się, że cała impreza odbywa się na Malcie.
Kadr dość niedbały, ale to sklejka panoramkowa; ale czy to nie wygląda jak kadr z "Pojutrze"? Jak widać, w tym roku z Malty nie spuszczono wody, sięgająca do drugiego brzegu płaszczyzna lodu wygląda lepiej niż pusty betonowy basen.
Bardzo lubię Taj India, mimo że z zewnątrz jest mało zachęcająca. W środku z roku na rok jest coraz lepiej. Zniknęły pozostałości jak po ośrodku WWP, zimne białe kafle i puste ściany. Są miękkie kolorowe kotary, haftowane złotem poduszki, metalowe słonie i wielbłądy ("Zobacz, ten ma na imię Lewy, a tamten Prawy") i huśtawka. Nie ryzykowałam, czy udźwignie mnie, ale doskonale dźwigała małą eksploratorkę, która jednak mimo wielkiej fascynacji ruchem wahadłowym wolała zrzucać poduszki, biegać po czerwonym dywanie i odkrywać, że na świecie są inne dzieci[1]. Wracając do huśtawki, nie mam specjalnej fascynacji orientem (ba, szczerze nie cierpię indyjskiej muzyki i mało poważam realizm w malarstwie, chociaż nie ukrywam, że lubię kolorowe indyjskie materiały), ale ta huśtawka, z podłużnymi poduszkami w kolorach turkusowo-pomarańczowo-brązowych to kwintesencyjka popołudniowego relaksu w cieple. Z uprzejmym młodym człowiek z wachlarzem, podającym w przerwie w wachlowaniu kolejną szklankę mango lassi.
[1] WTEM okazało się, że mała Pola spotkana przypadkiem w miejscu, do którego się wybraliśmy dość spontanicznie, urodziła się w tym samym szpitalu tego samego dnia i co najmniej dwa dni panny wrzeszcząc na sali pełnej drobiazgu, może nawet w sąsiadujących kontenerkach.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 9, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
malta
- Skomentuj
Zapewne zbrukam tutaj jakiś kult[1], ale czytałam z coraz większym poczuciem niezrozumienia. "Przepiórki" to dziwaczny harlequin obyczajowy, dziejący się w Meksyku w czasach Pancho Villi. Piękna Tita i jej dwie siostry są trzymane twardą ręką przez ich matkę, Elenę, która za pomocą zakazów, bicia i zimnych spojrzeń organizuje im życie niekoniecznie tak, jakby chciały. A to Matka Elena zakazuje Ticie się żenić z Pedrem, zamiast tego każe mu się żenić ze starszą córką. A to średnia córka ucieka do burdelu, bo się w niej zapaliły żądze. A to wszyscy gotują coś egzotycznego, ale koniecznie z papryczką chili[2]. I to fajne jest, bo dobrze się czyta książki, które dzieją się w kuchni. Natomiast jakoś nie umiem się przejąć losem biednej Tity (i pozostałych bohaterek), która co chwila obrywa, a za chwile przyjemności grubo płaci. W tle przewala się wojsko, czasem ktoś kogoś zgwałci, czasem jakiś majątek pójdzie z dymem. Czasem się kastruje koguty, czasem ktoś umiera, śmierdząc przeraźliwie i puszczając wiatry, bohaterka szydełkuje wełnianą kołdrę, która ma już 3 hektary...
Należy do nurtu, którego całkowicie nie ogarniam, czyli realizmu magicznego[3]. Jak ktoś płacze podczas przygotowywania obiadu na wesele, to wszyscy goście potem wymiotują, a na końcu wchodzi panna młoda cała na biało i malowniczo plaska w to, co goście oddali. Jak na kucharkę ucierającą przyprawy i malowniczo emitującą bujny biust popatrzy kochanek, to po zjedzeniu wszyscy czują okrutne gorąco, co prowadzi do konsekwencji, w tym erotycznych. Pojawiają się duchy zmarłych osób, z którymi się rozmawia jak z żywymi. Można taką konwencję kupować, ja jakoś nie bardzo.
Nie rozumiem też idei podzielenia książki na miesiące, które nijak się nie mają do upływania czasu w świecie. W lutym ślub, w kwietniu jedno dziecko, w sierpniu drugie, Trzech Króli we wrześniu, a w grudniu ślub dzieci bohaterów (a bohaterka, która miała lat niespełna 18, WTEM ma 39). Może jest w tym jakaś głębsza myśl, ale mi umyka.
[1] Jak z książki powstał film, to na 100% zaczyna być kultowa. Nawet jak nie jest.
[2] W kwestii używalności przepisów jest różnie. Część jest ze szkoły pani Ćwierciakiewiczowej, co to weźmiesz kopę jaj i dwie silne dziewki, część jest dziwna (jak zrobić zapałki), część wygląda dość przyjaźnie.
[3] Tak, nie przeczytałam do końca "100 lat samotności", bo nie rozumiem sensu i szkoda mi czasu.
#2
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 7, 2011
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2011, beletrystyka, panie
- Komentarzy: 7