Blink blink
Plac Wolności.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Plac Wolności.
Nastoletni Jon, słowiański protoplasta w czasach pierwszych misjonarzy, łamie przedchrześcijańskie tabu i przepływa na zakazany brzeg rzeki, żeby uratować tonącą dziewczynkę. W tym momencie słyszy głos boga, Bezimiennego/Światowida. Ostatni z wioskowych szamanów wraz z chrześcijańskim kapłanem zgadzają się, że musi zostać wykonawcą poleceń Bezimiennego. Jon dorasta, żeni się z uratowaną przez siebie Gają, ale co jakiś czas wyrusza na wyprawę do kamiennego posągu boga. Odległość nieduża, ale okazuje się, że podróżuje w czasie. Raz jest chirurgiem wszczepiającym chłopcu nowe serce (które za sprawą Królowej Lodu okazuje się sercem mordercy), drugi raz - pomaga Joannie d'Arc wypełnić misję, która kończy się stosem. Kolejna wyprawa to Palestyna, w której Judasz za worek srebrników zdradza Jezusa. Wszędzie kręci się krótko ostrzyżona dziewczyna i chłopiec, który ma serce z lodu, a przez to żadnych wyrzutów sumienia. Każda wyprawa pokazuje coraz większą erozję posągu Bezimiennego, przy jednoczesnym rozwoju chrześcijaństwa w świecie Jona.
Może jestem uprzedzona, ale wynudziłam się przy lekturze bardzo. Pratchett historie o tym, że to wiara ludzi utrzymuje bogów przy życiu, podaje w sposób o wiele przyjemniejszy, wnikliwszy i pozwalający na wyłowienie z postmodernistycznej historii czegoś uniwersalnego. Tutaj jest, żeby nie użyć deprecjonujących określeń, dość pretensjonalnie. Dużo rozważań o tym, czy Bóg jest jeden, czy wielu, tylko różnie postrzegani i nazywani, czy warto było oddawać życie za wiarę, żeby we współczesności frazy "O, Jezu" czy "O boże" ludzie używali jako przecinka, kiedy rozleją kawę. Przyznam, że książki bym zapewne nie skończyła, audiobooka przesłuchałam, choć bez zachwytu.
#124 / #11
Więc jeśli ktoś uważa, że serial był beznamiętnie brutalny, to chyba zapomniał (jak ja), jak bardzo brutalny był oryginalny film Cohenów. Optymistyczna i trudna do zirytowania czy przestraszenia Marge, prowadząca śledztwo znad talerza z jedzeniem (bądź powstrzymująca mdłości, bo początek ciąży) odkrywa po kolei drugą stronę oszustwa, które niechcący poszło w złą stronę. Jerry, sprzedawca samochodów, chce zrobić spory interes, ale na rozkręcenie potrzebuje pieniędzy. Teść ma, ale niespecjalnie poważa zięcia jako biznesmena i woli sam zarobić, a zięciowi odpalić jakiś drobiazg. Jerry wpada na pomysł, że szemrani koledzy znajomego porwą jego żonę, a z okupu on rozwiąże swoje problemy finansowe oraz spłaci kolegów. Porwanie nie idzie bezśladowo - porywaczy zatrzymuje policjant, widzą przypadkowi podróżujący, zaczyna lać się krew. Nikt nie przejmuje się mikrośladami, DNA czy dowodami, wystarczy zwykła, solidna policyjna robota. W tle zima stulecia, barwny półświatek i malowniczy świadkowie z małego miasteczka.
Kolejny zbiór opowiadań, również o związkach i o kobietach. O córce, która wraca z niedokończonych studiów do domu ojca-lekarza, domu, w którym się nie rozmawia innymi słowami niż zezwala ojciec. O pielęgniarce, która opiekuje się śmiertelnie chorą kobietą i słyszy jej ostatnie wyznanie, które zmienia cały świat, mimo ze pielęgniarki bezpośrednio nie dotyczy. O młodym małżeństwie i wścibskiej sąsiadce. O hippisach i młodej matce, która nie umie kochać swojego męża bezwarunkowo. Wszystkie historie są wielowymiarowe, bogate w szczegóły, postaci oddychają, domy mają kurz, kolor i zapach. Niestety, tak jak w poprzednio czytanym tomie, męczy mnie forma - opowiadanie to za mało, żeby mieć przyjemność z lektury. Dodatkowo, w prawie każdym brakuje pointy. Jest element zaskoczenia, jest zmiana perspektywy, ale historie kończą się niedopowiedziane, czytelnik dostaje wycinek, nie całość.
Inne tej autorki tu.
#123
[30.11.2014]
Nieco zdradliwie przedzimowe słońce wyciągnęło nas z ciepłego domu na mróz, na Ostrów Tumski i Śródkę. Uzbrojeni w audioprzewodniki - TŻ dla dorosłych, ja z Majutem dla dzieci (wspólne odtwarzacz z kabelkami do dwóch par słuchawek) - weszliśmy w sale Centrum. Od razu powiem, że lepiej, żeby rodzic połączony z dzieckiem był raczej mikrych rozmiarów, bo jedną z atrakcji jest wchodzenie POD makietę i wyglądanie przez kopułki jak surykatka (albo, dla starszych, gadające głowy z Futuramy), a pod makietą jest tak koło metra przestrzeni. Może metr dziesięć. Wyznam, że wiele o historii okolic się nie dowiedziałam, bo polowałyśmy na uśmiechnięte buźki, w które się klikało i miały być podpowiedzi. Niestety, dotyczące tylko lokalizacji następnego czujnika, więc zwiedzanie odbywało się w tempie szybkim. Z przystankiem na grę planszową, zarysowanie śladów "węglem" czy patrzenie przez "lornetki". Pewnie dzieci nieco starsze będą miały więcej cierpliwości, z 5-latką jest szybko. Z uwagi na taki mamy klimat, sorry, lepiej się wybrać latem, bo jednym z elementów questu jest wyjście na taras widokowy, co bez odzieży wierzchniej jest dość, powiedzmy, ekstrawaganckie. Zostawiłam więc dziecko TŻ-owi i wyszłam na 5 zdjęć i jedną panoramkę. Jeszcze żyję, ale trochę zatykało. Co ciekawe, mojego błędnika w ogóle nie ruszyły przeszklone kładki między salami.
Nie wiem, czy warto merytorycznie - mnie się podobało graficznie. Sale są ciekawie zaaranżowane, dużo zabawy światłem, witraże, przesłony. Niespecjalnie lubię zwiedzanie czegokolwiek w trybie autystycznym (ze słuchawkami na uszach), a tu to wymóg.
Bilet rodzinny - 30 zł, w cenie można w ciągu 10 dni wypożyczyć dodatkowo audioprzewodniki po samym Ostrowie. Przed wejściem bardzo przyjemna kawiarnia, gdzie kawa, koktajle, niedrogie ciasta i kanapki robione na miejscu.
Po długim tentegowaniu w głowie ustaliłam sama ze sobą, że jednak zrobię sobie nowy blog, o tym, że nabyłam drogą kupna nowe mieszkanie. Pisałam już o tym na facebooku, ale na wszelki wypadek proszę tędy - moje113metrow.blogspot.com.
Od środy, już oficjalnie, jestem współwłaścicielką mieszkania. Niby od podpisania aktu notarialnego (i uiszczenia za zakup) do przeprowadzki jeszcze trochę minie, ale już na 100% mogę planować, projektować i myśleć. To wprawia mnie w nieco przytępioną, bo listopad, ale jednak euforię. Z drugiej strony przy okazji przypomniałam sobie frustrację sprzed kilkunastu lat przy zakupie poprzedniego mieszkania.
Jeden z paragrafów aktu notarialnego, wyjaśnia, że:
Za dokonanie niniejszej czynności pobrano:
a) podatek od czynności cywilnoprawnych z art.7 ust.1 pkt 1) lit.a) ustawy z dnia 09.09.2000r o podatku od czynności cywilnoprawnych (t.j. Dz.U. nr 101/2010 poz. 649 z późniejszymi zmianami) w wysokości 2% wartości lokalu,
b) taksę notarialną z §§ 3 i 5 rozporządzenia Ministra Sprawiedliwości z dnia 28.06. 2004r. (Dz.U.2013 poz.237) 1.100,00 zł
c) taksę notarialną z § 16 w/w rozporządzenia 200,00 zł
d) taksę notarialną z § 12 w/w rozporządzenia za sześć wypisów pod odrębnymi numerami Repertorium 324,00 zł
e) podatek VAT 23% od kwoty b), c ) i d) z art. 41 ust. 1 ustawy z dnia 11.03.2004r o podatku od towarów i usług (Dz.U. 2011 nr 177 poz.1054) 373,52 zł
f) opłatę sądową z art. 42 ustawy z dnia 28 lipca 2005r. o kosztach sądowych w sprawach cywilnych (Dz. U. nr 167 poz.1398 ze zm.) 200,00 zł.
Rozumiem ideę notariusza jako gwaranta, rozumiem, że za wpis w księdze wieczystej należy ciężko pracującym ludziom w urzędzie zapłacić. Niespecjalnie rozumiem, czemu dodatkowo należy zapłacić podatek VAT, ale jakoś to przeżyję. Natomiast kwota, jaką oddałam lekką ręką tytułem podatku od czynności cywilno-prawnych, wymazuje we mnie resztki patriotyzmu, który rokrocznie podsycam sobie obchodami Powstania Wielkopolskiego. Wiecie, ile bym za to miała ładnej, drewnianej podłogi? Kafelków? Regałów na książki na wymiar, obowiązkowo z drabinką do sięgania na półkę na wysokości 2,70 metra? Dużo bym miała. W tym tygodniu mam taki nastrój, że jakby szykował się marsz protestacyjny w sprawie zmiany ustawy podatkowej, to bym włączyła telewizor i wznosiła z fotela okrzyki zagrzewające do zapalania pochodni.
Otóż zdziwiłam się, jak przyzwoicie można zbeletryzować kawałek odcinka scenariusza serialu. Niespecjalnie jest to aż taki bestseller, jak zakłada serial, ale podkładając twarz Kate Becket pod Nikki Heat, a lekko kpiący głos Nathana Filliona pod Jamesona Rooka jest to zgrabny fanfic osadzony w świecie serialowym. Rook, po opisanej w poprzednim tomie współpracy z Nikki Heat (oraz płomiennym a tajnym romansie), publikuje plotkarski artykuł o niej, irytując wszystkich. Samą Heat, bo zrobił z niej celebrytkę, dodatkowo zdradzając jej sekrety, a resztę posterunku, bo pominął ich ciężką pracę. Teraz zostaje zamordowana dziennikarka, publikująca brudne kawałki o celebrytach, a na miejscu zbrodni ekipa zastaje właśnie Rooka, który - podobnie jak z Nikki Heat - obserwował jej pracę, żeby napisać artykuł o dziennikarce. Jako jej bliski współpracownik zaczyna uczestniczyć w śledztwie, popełniając wszystkie możliwe niedyskrecje i błędy (np. poszukiwane dokumenty zabiera na noc do domu, zamiast od razu na komisariat, bo chce je w spokoju przeczytać jako pierwszy).
Tłumaczenie jest, oględnie mówiąc, toporne ("przyjaciel z korzyścią"). Zniknęły wszystkie żarty słowne, brakuje nawet "nieprzetłumaczalnej gry słów" (jeden z detektywów nazywany jest Słodką Herbatką, zapewne w oryginale Sweet Tea, partner nazywa go Spoconą Herbatką, zapewne Sweat Tea). Partnerzy, Ochoa i Raley, są pieszczotliwie zwani Roachem, której to pieszczotliwości zapewne nieznający angielskiego czytelnik nie wychwyci. Tym bardziej znajduję podejrzanym, że tłumaczka umieściła szerokie podziękowania dla grona pomocników w tłumaczeniu, boję się myśleć, jak bez tego by to tłumaczenie wyglądało.
Najbardziej jednak nurtuje mnie, jak to jest być ghost writerem postaci z serialu.
#122
Tym razem zbliża się kolejny długi weekend - okolice 15 sierpnia. Nemhauser wraz z Mariem udają się służbowo na huczne obchody bitwy w jednej z podwarszawskich miejscowości, które to obchody okazują się nie dość że poletkiem bitwy politycznej o wpływy, to jeszcze na miejscu znajdują na plebanii martwego[1] weterana, pułkownika Gasztołda, bohatera frontu z II wojny światowej. Feeria bohaterów drugiego planu, jakich odwiedzają w trakcie śledztwa jest jeszcze bogatsza niż w tomie pierwszym: uboga baronowa, dziennikarz piszący w ultra-prawicowej gazecie o zalewie Polski przez Żydów i innych masonów, zarozumiały bezrobotny yuppie, artyści-performerzy (wieszający na krzyżu misia Paddingtona), ambitny i pozbawiony skrupułów menadżer z korporacji czy bogato odziany w kreszowy dres nowobogacki.
Strzelba zawieszona w poprzednim tomie wypala - Paula, żona Nemhausera, ma pracę w korporacji, zarabia na tyle nieźle, że chce kupić większe mieszkanie[2], ale jej szef, niejaki Kielonek, wyzywa ją od kretynek. Tego nie może ścierpieć komisarz i trywialnie trzepie buca w fizys, co ma niejaki wpływ na śledztwo potem. Z kolei pojawia się nie do końca wyjaśniony wątek Sylwii, opiekunki bliźniaków - Cyryla i Metodego, która jest niepunktualna, prowadza chłopców do czyjegoś mieszkania zamiast do parku, a do tego nosi ślady przemocy domowej (albo, oczywiście, często wpada na drzwi). Opiekunkę niby śledzi Mario, ale sprawę kwituje tym, że opiekunka zrezygnowała. Wątek restauracyjny nie jest tak bogaty jak w poprzednim tomie, wprawdzie Nemhauser obrywa w głowę za odmowę przejścia do konkurencji, ale sprawa się jednocześnie ze śledztwem wyjaśnia na korzyść "Czarnego Tadka".
[1] Co dodatkowo powoduje problemy, bo oprócz wielkiej polityki ścierają się pomniejsze frakcje kombatanckie, a ta z Gasztołdem na pokładzie właśnie straciła jedynego żywego weterana, przez co utraciła należny status.
[2] Kupno mieszkania wygląda tak, że najpierw dwa rozdziały Paula przekonuje Nemhausera, że ma rzucić dodatkową pracę w restauracji, bo nie widuje jej i dzieci, a kolejne kilka ciosa mu kołki na głowie, że praca się przyda, bo muszą wziąć kredyt na 400 tysięcy złotych polskich.
Inne tego autora tu.
#121
Do kina na filmy b. o. idzie się nie na film per se, tylko dla okoliczności pobocznych. Dziś wyjątkowo film stanął na wysokości zadania[1], ale widownia również. Rząd niżej weszli spóźnieni rodzice z dwójką, po czym jedno z dwójki rozpłakało się rzewnie, kiedy na ekranie walnął piorun i już tak wyło do ewakuacji z lokalu. Drugie z dwójki zawyło dla towarzystwa, ale po wyjściu bardziej wrażliwego rodzeństwa się zainteresowało akcją, po czym jakiś czas po wyjściu mamy wyemitowało głośną tęsknotę za tą ostatnią i wywlekło nieco opierającego się ojca z sali. Potem już było jak zwykle - okazjonalne "o, teraz go zabiło" przy kolejnym pechu prześladującego głównego bohatera, a na końcu, kiedy wymienialiśmy nad głową Majuta rytualne "mnie się podobało", z tyłu sali zabrzmiało kilkuletnie, acz wypowiedziane wszystkowiedzącym tonem "takie sobie".
[1] Piorun i magiczny dom, po pierwsze, że o kocie, po drugie w ścieżce dźwiękowej The Cure i Madness.