Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Twin Peaks 2017 / Mark Frost - Sekrety Twin Peaks

Ustalmy sobie na wejściu, że oryginalny serial Twin Peaks był w TOP3 moich ulubionych seriali i nie zepsuło tego łopatologiczne i miejscami niespójne "Fire Walk with Me". Niestety, udało się to 25 lat później, bo nawet na fali nostalgii i ogromnej sympatii nie mogę powiedzieć, że to dobry serial.

25 lat po wydarzeniach z serialu i filmu, zupełnie bez powodu (chyba że powodem jest zapowiedziane przez Laurę Palmer w Czarnej Chacie spotkanie po 25 latach), pojawia się dwóch agentów Copperów. Jeden to długowłosy, wiecznie niedomyty bandyta, który - jak się można domyślać z didaskaliów[1] - przez ostatnie 25 lat nie próżnował, tylko grabił, gwałcił, palił i mordował (nie, nie sprzedam po raz kolejny tego żartu, że dwa razy gwałcił, bo lubił). Drugi, po opuszczeniu Czarnej Chaty przez gniazdko prądowe i przeleceniu przez Tajny Projekt Ze Szklanym Sześcianem[2], ląduje w ciele Doogiego Jonesa, urzędnika ubezpieczeniowego z Las Vegas, zadłużonego hazardzisty i wiarołomnego małżonka, dodatkowo coś nie przepięło się właściwie i Doogie jest funkcjonalnie idiotą, z rzadkimi przebłyskami Coopera. Przez pierwsze 15 odcinków dzieje się dużo (poza odcinkiem 8[3]), wydarzenia się rozsianie po różnych stanach i nic się ze sobą nie klei; w każdym odcinku pojawia się klub, gra jakiś zespół (najczęściej świetny, bo Lynchowi muzyka zawsze wychodzi doskonale, nawet jak nic innego nie wychodzi), rozmawiają jednorazowi statyści, co nie ma kompletnie wpływu na akcję. W samym Twin Peaks jest dosłownie kilkanaście powolnych scen, niektóre rozwleczone na kilka odcinków. W odcinku 16 Cooper przestaje być Doogiem i staje się z powrotem Cooperem, po czym przez następne 2 odcinku dzieje się aż za dużo. Zakończenie jest... oględnie powiem, że niezadowalające, chociaż utrzymane w klimacie ostatniego odcinka oryginalnego serialu.

Owszem, są zalety. Wspominałam o muzyce: może nie są to genialne soundtracki z Twin Peaks czy Lost Highway, ale to sporo dobrej, czasem nieoczywistej muzyki. Obrazy - doskonałe, chociaż oczywiście najbardziej się bronią te w Chacie i samym Twin Peaks. Najważniejsza to aktorzy, którzy po 25 latach czasem z trudnością (Audrey Horne), czasem z łatwością (Shelly Briggs, Andy Brenan czy Gordon Cole) wracają do ról. Szczególnie wzruszyło mnie cameo Moniki Bellucci, która zagrała siebie w proroczym śnie Gordona Cole'a (i była dla niego bardzo miła).

Teraz o wadach. [1] Do oglądania serialu niezbędne są didaskalia - książka Frosta, o której poniżej oraz lektura licznych blogów i opracowań. Źródła pozaserialowe wyjaśniają to, czego w serialu nie ma i od biedy można uznać, że całość jest przemyślana i ma sens. Oczywiście można się spierać z kierunkiem, w jakim poszedł Lynch. Z kontrowersyjnego, mrocznego, skierowanego bardziej w kierunku mistycznego thrillera niż kryminału, ale w dalszym ciągu serialu obyczajowego, zmigrował w stronę absolutnego mistycyzmu, szamanizmu i teorii spisowych, które okazują się mieć rację bytu.

[2] W serialu jest mnóstwo otwartych wątków, które albo nie mają wpływu na akcję, albo mają, ale i tak nie zostają wyjaśnione. Chociażby kto stoi za Projektem Ze Szklanym Sześcianem, co się stało lub kim jest Sarah Palmer, co wprowadza wątek syna Audrey czy męża córki Shelly? Co się stało z Audrey po tańcu w klubie i w ogóle czemu się nieustająco kłóciła ze swoim pokracznym mężem? Po co przez kilka odcinków ciągnął się wątek z Beverly, sekretarką Horne'a? Nie wspominam już o vlogu doktora Jacoby'ego i jego złotych łopatach, naprawdę. W dalszym ciągu nie wyjaśniona jest śmierć Josie Packard, która pojawia się w postaci kadrów sprzed 25 lat.

[3] W kwestii jakości odcinka 8 pozwolę sobie zacytować moją notkę pisaną na gorąco na FB: Twin Peaks, stacja VIII. Ghoule pożywiają się zwłokami [złego Coopera], koncert NIN, kontrolowana próba atomowa w Nowym Meksyku, zabawa fakturami, teksturami i farbami w roztworze, fotografia poklatkowa ze stroboskopem, wskrzeszenie Łazarza, manekin wymiotuje glutoplazmą z ziemniakami, Wielki Wybuch i dużo Małych Wybuszków, Penderecki, Beksiński w gamie fioletów. Czy ktoś mógłby sprzedać Lynchowi delikatną sugestię, że Twin Peaks to nie tylko ostatnie 10 minut ostatniego odcinka?

Liczyłam, że wiele odpowiedzi znajdę w "Sekretach Twin Peaks". Niestety nie, ponieważ zbiór dokumentów "odnaleziony" przez FBI i bogato przeanalizowany przez jednego z agentów, obejmuje historię do rozpoczęcia trzeciej serii serialu. Przeczytać warto, bo pozbierane jest mnóstwo ciekawych opowieści o mieszkańcach, pojawia się pewna teoria, na której okazuje się opierać ostatni sezon, a dla fanów są zdjęcia i rozwinięcie niektórych wątków. Od strony edycyjnej doceniam ogrom pracy włożony w przygotowanie tomu (wiele stylów pisma, stylizacja, skany, "dobrze zachowane" archiwalia, wydruki), ale czytanie jest męczące ze względu na te urozmaicenia.

#56

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 17, 2017

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Oglądam, Seriale - Tagi: 2017, panowie, sf-f - Skomentuj


Firefly / Serenity / Con Man

Była sobie wojna na planetach, powiedzmy, że secesyjna, tyle że w przeciwieństwie do tej znanej z historii USA władzę utrzymał stary, zachowawczy, imperialny Sojusz. Mal Reynolds, weteran przegranej strony, kupił zdezelowany statek klasy Firefly, nazwany potem "Serenity" i wraz z zebraną załogą: weteranką Zoe, pilotem Washem (mężem Zoe), mechaniczką Kaylee i najemnikiem Jaynem[1] utrzymywali się z przemytu, szemranych interesów i czasem kradzieży. Dodatkowo jedną z pasażerek statku była Inara, ekskluzywna kurtyzana, wynajmująca długoterminowo wahadłowiec. Właściwa akcja zaczyna się w momencie, kiedy na statek okrętują się Book, wędrowny pastor i Simon Tam, młody lekarz, w którego bagażu znajduje się jego siostra, River, poszukiwana przez całą policję Sojuszu. Różnie legalne i czasem wątpliwie moralne zadania (choć i zdarzają się takie absolutnie pro bono), których Mal z ekipą podejmuje się w celach zarobkowych, przeplatają się z próbą wyjaśnienia, czemu rząd Sojuszu porwał River, przeprowadzał na niej czasem brutalne eksperymenty i szuka jej wszędzie.

Po brutalnym i absolutnie nieusprawiedliwionym scancellowaniu serialu, kodą jest film pełnometrażowy "Serenity", dziejący się po wydarzeniach serialu (i nie, nie warto od niego zaczynać, mimo że to naprawdę dobry i niezależny film). Drogi załogi "Serenity" i Inary oraz Booka się rozeszły, ale wszyscy spotykają się po raz kolejny, żeby uratować River z rąk bezwzględnego łowcy Sojuszu i wyjaśnić tajemnicę Mirandy, opuszczonej planety na skraju znanego kosmosu.

Wisienką na czubku jest powstały niedawno Con Man, mockumentary o aktorze, który utrzymuje się z udziału w konwentach dla fanów, przychodzących tylko dlatego, że przed laty zagrał drugoplanową rolę pilota w scancellowanym serialu sf-f, co zdefiniowało go na resztę niezbyt udanej kariery. Główną rolę gra odtwórca roli Washa, a epizodycznie pojawiają się chyba wszyscy bohaterowie Firefley'a i Serenity.

Serial ma nieco lżejszy klimat niż film, ale w obu jest doskonałe wyważenie między śmiesznym a wzruszającym. Wiele ze scen serialu wylądowało jako memy (tu, tu czy tu czy tam), kilka do dziś uważam za najbardziej znaczące dla mnie. Uwielbiam jego kontrasty, bo - halo - serial jest dokładnie tym, o czym mowa w wielu streszczeniach: westernem w kosmosie, zrealizowanym świetnie przy naprawdę umownej scenografii. A, i o miłości jest. Nawet nie zamierzam dyskutować z tym, że Firefly to najlepszy serial sf, bo to moje zdanie i ja się z nim zgadzam[2].

[1] "Jayne is a girl's name. No it's not!".

[2] Oraz owszem, Battlestar Gallactica też mi się bardzo podobał, ale widziałam go później, jest dłuższy, a do tego Lee Adama to jednak nie jest Mal.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek września 5, 2017

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 5


American Gods

Cień wychodzi z więzienia tuż przed terminem, co go nie cieszy, bo jedzie na pogrzeb ukochanej żony, Laury. Na miejscu dowiaduje się, że żona jednak nie była zbyt wierna, bo zginęła w sytuacji niedwuznacznej z jego (niegdyś) najlepszym przyjacielem. Świat mu się zawalił, więc jest mu wszystko jedno - zaczyna pracować dla tajemniczego pana Wednesdaya, który okazuje się być bogiem, a konkretnie Odynem. Świat poznawany w towarzystwie Odyna jest zupełnie innym światem niż znany do tej pory; dodatkowo zmarła żona Cienia nie jest do końca nieżywa, chociaż nie pachnie za ładnie i czasem odpadają jej kończyny.

Oglądanie serialu na bazie książki (a tym bardziej na bazie książki na tyle niedawno przeczytanej, że jeszcze nie zapomniałam treści) przenosi punkt zainteresowania z "co" (fabuła wszak raczej nie zaskoczy[1]) na "jak"[2]. Jakość obsady jest od dobrych (Cień, chociaż zupełnie nie wizualizowałam go sobie jako ciemnoskórego) do doskonałych (Czernobog, Wielkanoc, Zoria Wiecziernaja, Anansie, Bilquis, Mad Sweeney czy wreszcie Odyn, Media i Ifryt). W pierwszym sezonie w zasadzie dopiero zawiązuje się akcja - pokazano bohaterów, jest zarysowany konflikt między starymi bogami a nowymi bogami, obie strony usiłują przeciągnąć Cienia na swoją stronę i pada iskra zapalna przyszłej wojny. Bez znajomości książki trochę nie wiadomo, dokąd dalej, więc czas do drugiego sezonu może się dłużyć.

[1] Może i nie zaskoczy, ale tempo pierwszego sezonu jest nieco rozczarowujące. Przede wszystkim napięcie psują wprowadzenia historii kolejnych bogów, które w książce były krótkimi przerywnikami między akcją właściwą, a w serialu potrafią zająć i pół odcinka. Owszem, są bardzo malownicze, ale nie posuwają akcji do przodu. Po drugie rozwijane są wątki poboczne i retrospekcje (np. historia Laury, żony Cienia zajmuje cały odcinek); jak wyżej -- malownicze, ale to są rzeczy, które w książce są zarysowane jednym zdaniem.

[2] "Jak" podoba mi się nader, mimo braku zaskoczeń oglądam z dużą przyjemnością.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 8, 2017

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 3


Legion

David, stały bywalec szpitala psychiatrycznego, leczony na schizofrenię, czuje się bezpiecznie, bo leki działają i nie ma okropnych wizji, prześladujących go od dzieciństwa. Zmienia się to, kiedy w szpitalu pojawia się Sid, dziewczyna, która nie cierpi dotyku. Kiedy przypadkiem się dotykają, okazuje się, że Sid potrafi przenieść się w ciało osoby dotykanej. Konsekwencje są niespodziewane - personel i pacjenci szpitala zostają teleportowani lub zabici, David odkrywa, jak to jest mieć piersi (srsly), a Sid - że David jest mutantem obdarzonym niesamowitymi umiejętnościami telepatii i telekinezy, skutecznie blokowanymi przez leki. Po przesłuchaniu przez tajemniczą organizację militarną (FBI? CIA? CBŚ?) i brawurowej ucieczce, David trafia do domu pani Bird, która wraz z innymi mutantami (umiejącym czytać w pamięci Ptonomym, rozdwojonym Carym/Kerry oraz Sid) usiłują nie dać się pojmać napadającej na nich tajemniczej organizacji oraz wyjaśnić tajemnicę tego, co się dzieje w głowie Davida.

Rzecz się dzieje w continuum Marvela, stąd nie dziwi nikogo istnienie mutantów (i plotki o pochodzeniu adoptowanego Davida). Nie będę się kłóciła, że fabuła ma absolutnie logiczną konstrukcję, bo nie dla logiki ten serial warto obejrzeć, a dla fantastycznego klimatu (bogato wspomaganego doskonałą muzyką). Wizualnie to crossover filmów Wesa Andersona i rodzeństwa Wachowskich, klimatycznie - połączenie "Incepcji" z "Lotem nad kukułczym gniazdem". I muzyka; nie wiem, czy wyżej cenię odcinek z Dark Side of the Moon, czy ten oparty na "Bolero" Ravela (z napisami w klimacie starego kina).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 6, 2017

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 2


Kedi. Sekretne życie kotów

Stambuł - gęste, głośne miasto z portem, styk Europy i Azji, zamieszkane przez ludzi i koty. Film to paradokument o ulicznych kotach, ich opiekunach i historiach ich kohabitacji. Doskonałe zdjęcia, za którymi na pewno stoi mnóstwo godzin pracy, bo - umówmy się - nie przypuszczam, żeby futrzane uliczniki miały ochotę robić to, co chciałby pokazać człowiek z kamerą. Koty są piękne, doskonale sfilmowane, ludzie opowiadają o nich (i o tym, jak ich życie się wzbogaciło przez kontakt z kotami) z miłością ale dla mnie głównym bohaterem jest miasto. Nie turystyczne, takie zwykłe i codzienne, z labiryntem zaułków, dachami, targami i małymi sklepikami. Słyszałam głosy, że to sztucznie wyreżyserowana idylla, że smród, choroby i te kilkaset zadbanych kotów nie powinno przysłonić ogromu biedy i braku planowej sterylizacji; pewnie tak jest, co nie zmienia faktu, że jest to jakiś wycinek stambulskiego życia, który warto zobaczyć. Jak stwierdził jeden z bohaterów, trzeba cieszyć się z tego, że dziś kot wrócił i mruczy, jutro może nie wróci, ale pogodzę się z tym.

- Wakacje polegają na tym, że się jest wieczorem poza domem - wyjaśnił Majut w piątek, kiedy po seansie rozpoczętym o 19:30(!) wracaliśmy powoli do samochodu, zatrzymując się w Sztosie na Taczaka na kawałku pizzy. - Wiem, że jestem w Poznaniu, ale mam wrażenie, że jestem w zupełnie innym mieście po zapadnięciu zmroku.

Seanse odbywają się rzadko, zwykle w kinach studyjnych, ale można i w multipleksach (w Poznaniu są trzy seanse w Mutikinie w środę, 26.08). Wprawdzie jest wersja z napisami, ale sceny są w zasadzie samoobjaśniające i powolnie czytająca 8-latka nie miała problemu ze śledzeniem fabuły. Jeśli lubicie koty, chcecie zobaczyć, słowo.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek lipca 21, 2017

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


Pojechali na wakacje...

... wszyscy nasi podopieczni, co to wymagają filmów z dubbingiem, więc korzystając z okazji ogarnęliśmy trochę w kinie.

W starym stylu (Going in Style) to urocza komedia kryminalna Zacha Braffa o trzech emerytowanych dżentelmenach (Arkin, Freeman, Caine), którzy - pozbawieni przez przekształconego własnościowo pracodawcę emerytury (viva la USA), bez możliwości dojścia sprawiedliwości metodami legalnymi (viva la USA) oraz oszukani na kredyt mieszkaniowy na kiepskich warunkach (viva la cały świat po 2008) - zdecydowali się na napad na bank. Problem w tym, że nie wiedzieli, jak, a dodatkowo jeden z nich był bardzo chory (na granicy wytrzymałości nerki), a drugi przeciw całemu przedsięwzięciu. Wiadomo, jeśli w opisie pojawiły się słowa "komedia" i "urocza", to finał może być tylko jeden, ale emocje w trakcie i tak są, tym bardziej, że udało się rozegrać dwa zgrabne twisty w finale.

Gra o wszystko (Win it All) to również komedia, aczkolwiek mniej żartobliwa. Eddie (Jake Johnson, Nick z "New Girl"), nałogowy hazardzista, dostaje na przechowanie od znajomego odsiadującego wyrok torbę na przechowanie. Mimo że jest sowicie wynagrodzony i obiecał, że nie zajrzy do środka, zagląda i znajduje okrągłą sumkę pieniędzy, które oczywiście przeznacza na hazard. Szybko mu się powija noga, zamiast wygranej zaczyna przegrywać coraz więcej. Próbuje wyjść na prostą - poznaje mądrą i piękną dziewczynę, podejmuje uczciwą pracę u swojego brata, ale hazard nie dość, ze kusi, to jeszcze znajomy dzwoni z więzienia i mówi, że wychodzi wcześniej. Pointa trochę rozczarowuje, jest bardziej życiowa, mniej filmowa.

Łotr 1 (Rogue One, nieustająco przekręcany na Hultaja Jednego) nie rozczarował, ale i nie zachwycił. Zgrabny spin-off sprzed TOT IV, w którym córka inżyniera porwanego do zbudowania Gwiazdy Śmierci leci z przypadkowo zebraną ekipą w celu wykradzenia planów Gwiazdy, co potem umożliwi spektakularny lot Luke'a Skywalkera zakończony widowiskowym rozbłyskiem. Trochę nudne (pierwsza połowa), trochę wzruszające (końcówka), aktorzy nie zapadają w pamięć.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 6, 2017

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj