Więcej o
Listy spod róży
Narażę się, wiem. Ale co ja poradzę, że za każdym razem, jak jadę na wschód, wszystko mnie niezmiernie bawi. Czuję, jakbym pojechała za granicę i bardzo dziwi mnie, że wszyscy wokół mówią po polsku i można płacić złotówkami. Na jednej i tej samej ulicy numery rosną do momentu, kiedy to Etiudy Rewolucyjnej przechodzi zupełnie znienacka w Miłobędzką i zaczyna numerację od 1 (za to zaraz obok jest Maklakiewicza, co znajduję zabawnym). I myjnie bezdotykowe mają (wprawdzie poowijane taśmą, więc chyba nieczynne, ale u nas to przynajmniej guzik włączający trzeba dotknąć, wot technika).
Z okazji imprezy, która wczoraj miała miejsce, nieodmiennie mnie zastanawia, czemu na każdym koncercie albo staje przede mną najwyższy człowiek w okolicy, albo ktoś z nadczynnością ruchową, który kiwa się i zasłania mi wszystko raz z jednej strony, raz z drugiej. Odpowiedź, że to konsekwencja mojego mizernego wzrostu, odrzucam jako niezorganizowaną. Podbudowałam się nieco, bo okolica wyjąca refreny fałszowała bardziej niż ja (nie żeby to komuś przeszkadzało). A widok 30-tysięcznego tłumu na stadionie jest wart wszystkich pieniędzy, zapewne dlatego nie wpuszczali z aparatami fotograficznymi.
Czy o jakości restauracji świadczy to, że zapamiętałam głównie łazienkę? Jedzenie w Bar a Boo nie było powalające, ale przyzwoite, natomiast łazienka wyłożona czarną mozaiką, lustro w suficie, umywalka składająca się z płaskiej płyty i kurs włoskiego lecący z taśmy to jest rzecz warta zobaczenia/usłyszenia. W moim rankingu knajpianych łazienek ląduje na miejscu drugim (po całkowicie wyłożonej lustrami łazience w jednej z restauracji w Taipei).
A dzisiaj przejeżdżaliśmy pod drutem prądowym, na którym ktoś zawiesił gałąź jemioły. Ciekawe, kto z kim chciał się pod tym całować.
EDIT: W zasadzie to zapomniałam, że miałam do tytułu nawiązać. Bestie mieszkają w Amsterdamie i to całkiem zamożnie:
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 8, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 5
Leżała na wystawie remontowanego właśnie sklepu razem z innymi torbami, na oko zostawionymi przez pracujących tam ludzi, ale też mogła być zaczątkiem artykułów sklepowych. W każdym razie - mimo że miałam monochromatyczny zielony monitor przyczepiony do XT, to wersja kolorowa bardzo do mnie przemawia.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 24, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 11
Przyznaję się bez bicia, że wyjeżdżam w celach zakupowych. Nie na handel, bo na to za leniwa jestem, ale po trosze dla zdobycia punktów lansu, kupienia czegoś innego niż zwykle, spróbowania, czy w naturalnym otoczeniu jedzenie smakuje inaczej. Nie chce mi się też kupować durnostojek, bo jak się nie da zjeść ani używać, to jakoś mi nie konweniuje. I tak:
- NL - Koszulka I amsterdam - tylko czarna, a nie czerwona; bardzo spodobała mi się oszczędna stylistyka i zabawne wykorzystanie zbieżności liter.
- NL - kosmetyki Rituals - kiedyś w Czechach kupiłam rozmarynowy mus pod prysznic, teraz wylosowałam żel mandarynkowo-miętowy i piankę pomarańczowo-cedrową.
- NL - sery; od dawna miałam marzenie, żeby kupić krąg sera i taki dziewiczy pokroić własnoręcznie. W praktyce wyszło, że krojenie twardej parafiny Oud Gouda nie jest takie proste i po kilku próbach z nożami skończyło się na rozmontowaniu sera mezzaluną.
- NL - czekoladki Droste w formie pastylek.
- DE - Czekolady gorzkie Lindta (granat+chili, mus czekoladowy+lawenda+jagody, mus czekoladowy+imbir) - pewnie i u nas za chwilę będą, ale miały tak ładne opakowania, że nie mogłam się oprzeć.
Trochę, przyznam, liczyłam, że w Muzeum Kotów znajdę coś ciekawego do zaczątków kociej kolekcji, ale poza plakatami i jakimiś papierowymi drobnostkami nie było nic mówiącego "kup mnie".
GALERIA ZDJĘĆ.
Zachwyciłam się kaliami - do tej pory kojarzyły mi się z plaskatymi i dość obscenicznie fallicznymi kwiatami, używanymi kontrastowo na ślubach i pogrzebach. Kiedy są kolorowe, zwinięte w eleganckie ruloniki i jest ich dużo, wyglądają prześlicznie.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa lipca 23, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
holandia, niemcy, berlin, amsterdam
- Komentarzy: 5
Następnym razem, kiedy wpadnę na pomysł, żeby brać urlop *tylko* na wyjazd, proszę mi to wybić z głowy. Po wczorajszym powrocie do domu koło 22, po ponad 9 godzinach jazdy i zakupach w A10 przymierałam przy biurku, usiłując złapać rozbiegane nad Herengracht myśli. Zdecydowanie należy po urlopie wypocząć. I mieć czas na ułożenie zdjęć w zgrabne stosiki.
Hotel Golden Tulip przyjazny, jak na cztery gwiazdki nie aż tak absurdalnie drogi (420e + 5% podatku miejskiego za dwuosobowy pokój na trzy noce), zwłaszcza że lokalizację ma idealną - 5 minut leniwym krokiem od Czerwonej Dzielnicy w jedną stronę, 3 minuty równie leniwe nad kanały w drugą stronę, równie niedaleko do Central Station i placu Dam w przeciwną. Bardzo czysto, duże solidne łóżko, darmowe wifi w każdym pokoju, obsługa pomocna. Gratis dostaliśmy używane czarne skarpetki pod siedziskiem, które komisyjnie wyrzuciliśmy do kosza (po krótkich ustaleniach "to Twoje? Nie? Moje też nie! Yuck!"), bo jednak hotel wyglądał na tyle uczciwie, że mogliby je wysłać do nas do domu. Śniadania dość absurdalnie drogie, bo szwedzki (holenderski?) stół wprawdzie wyglądał bardzo obiecująca, ale za 16e/osobę to jednak niewspółmiernie dużo w stosunku do śniadań w dowolnej knajpce nad kanałem.
Parkingi drogie, ale trzeba. Po Amsterdamie nie da się jeździć niczym innym niż rowerem/motorowerem - większość ulic jednokierunkowa lub zablokowana dla ruchu. Zdecydowanie większy fun factor ma chodzenie.
W knajpkach zdecydowanie warto kuchnię domową - home-made soda bread bardzo dobry, jajka świeże, kanapy "specjalność zakładu" ciekawe (warto jednak pamiętać, zwłaszcza jak się nie lubi chrzanu, że horseraddish to jednak nie rzodkiewka). Niesamowicie bawiła mnie przypadkowość - do kilku miejsc weszliśmy tylko dlatego, że akurat padało, a każde okazywało się równie fajne jak poprzednie.
Z pewnym ubolewaniem zauważyłam dwa typy turystycznego bydła - pijani i zaprawieni trawą młodzi Brytyjczycy i drący się podobnie znietrzeźwieni Polacy. Smuteczek.
Rozbawił mnie za to Oude Kerk (Stary Kościół), stojący pośrodku dzielnicy, w której panie w bikini zachęcająco wiją się za szybkami, pukając do przechodniów i chętnie wdając się w fazę negocjacji, po której klient czasem wchodzi do pani za szybkę, a pani zaciąga zasłonę. Pod kościołem oprócz posągu poświęconego wszystkim paniom negocjowalnego afektu, znajduje się tajemnicza rzeźba jakiegoś fascynata tematem.
Kamienice zwykle są mierzone w oknach. Najczęściej miejsce na kamienicę to trzy okna. Najwęższy dom ma jedno okno i jest szerokości 1,5 metra. Zdarza się mimo to, że oddzielnym numerem oznaczona jest szczelina między domami, osłonięta drzwiami. Mieszkać tam się nie da, ale można rowery parkować.
Zabawne są efekty tego, że Amsterdam leży w tej samej strefie czasowej, co Warszawa. Zmierzch zapada dobra godzinę później - o 22 jeszcze jest jasno. I wieczory zwykle pogodne. W sam raz na przejażdżkę łodzią po kanałach (gorąco polecam kapitana Edwarda z firmy Lovers - wieczorny rejsik zdecydowanie zyskiwał, bo opowieści kapitana[1] były znacznie barwniejsze niż wielojęzyczny komentarz z taśmy).
[1] Tu są kamienice, drogie. Nie znajdziecie w nich waszego kapitana. Tutaj są bary - w nich znajdziecie po rejsie waszego kapitana. Holenderski to nie choroba, to język. Proszę powtórzyć "Van Hoch"!
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 22, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 4
No normalnie czasu nie mam. Jem, chodzę, śpię, a do tego się zakochałam. W rowerach ozdobionych kwiatkami i przyczepioną skrzynką zakupową.
W chłopaku ubranym w spódniczkę baletnicy, białe kabaretki, różową perukę i królicze uszka, sprzedającym ciasteczka (no, efekt psuły basenowe klapki, ale bądźmy tolerancyjni). W małym bistro, gdzie były dwa zestawy śniadaniowe - dla Erniego (jajka na bekonie i bułeczka z masłem) i Berta (kanapa z szyną i serem, tosty z dżemem), a do obydwu herbata, świeże warzywa i świeży sok pomarańczowy (sympatyczny ciemnoskóry zapytał nas, czy czytamy tę holenderską gazetę, bo jak nie, to on chętnie; daliśmy nie precyzując, że dla nas to tylko podkładka pod łokieć). W kanałach i barkach. W kotach żyjących w symbiozie z ulicą, grubych, z błyszczącą sierścią i przyjacielskich; przestałam uprawiać zwyczajowy catspotting i liczyć, ile kotów widziałam (dużo). W niedbałej elegancji ludzi płci obojga, którzy z równym wdziękiem jadą na rowerze w luźnym trenczu, eleganckich pantoflach, trampkach czy w kapeluszu. W pani ze sklepu z meblami ogrodowymi z wejściem na całą szerokość kamienicy, gdzie schroniliśmy się przed deszczem na zaproszenie owej pani, która wiedziała, że i tak metalowej ławki nie kupimy, ale padało. W targu kwiatowym, gdzie wybiera się cebulki, a pani przy kasie na reklamówce zapisuje, kiedy zasiać (strzałka w dół, Sep-Dec), a kiedy będą kwiaty (kwiatek, Apr). W świeżych warzywach i pachnących owocach na Albert Cuipstraat.
W kamienicach, w których pod numerem 666 mieszka bestia, a zaraz obok pod 668 - sąsiad bestii, a wszystkie (i inne też) mają piękne drzwi, wejścia do klatek schodowych wyłożone kafelkami, ogromne okna i obowiązkowego żurawia na szczycie na wypadek jakby właściciel chciał wstawić bądź wystawić fortepian czy inną szafę. Kwiaty na ulicach w mini-ogródkach szerokości kilkunastu centymetrów. Kościół w środku dzielnicy legalnych burdeli...
Amsterdam ma mój atest "Miasto, w którym mogę mieszkać". Tu nawet moja żałosna niemczyzna jest wystarczająca.
GALERIA ZDJĘĆ ulice i koty.
PS Zdjęcia będą (żeby nie było, że z gęby cholewę robię), ale nie umiem z TŻ-owego laptopa za bardzo.
PSS Doklikałam trochę zdjęć.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 19, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 3
Na pierwszej stacji benzynowej podjechał za nami wypasiony porszak z dwoma bardzo zadbanymi młodymi ludźmi płci męskiej. Chciałam napisać, że byli metroseksualni, ale całowali się jak zwykli geje, więc.
Po wjeździe do Amsterdamu rozbolała mnie szyja od rozglądania się w obie strony. Proszę pana, tu wszystko jest smaczne. Chcę tu kupić kamieniczkę nad kanałem i przylatywać na weekend. Wyszliśmy z hotelu o 22 w sam środek żyjącego centrum, które niechcący okazało się być Red Districtem, dodatkowo wypełnionym Polakami, którzy jako jedyni zwracali mi uwagę na aparat, mimo że nie fotografowałam pań w bieliźnie, a neony (panie całkiem całkiem, niektóre w wieku mocno postbalzakowskim, ale większość to młode i ładne chicks). Miljon knajp z pełnego wachlarza (nie zarejestrowałam kuchni holenderskiej ;-)) na przestrzeni kilometra kwadratowego, we włoskiej pracowali Hindusi i polski kelner. Czemu tak nie ma w Poznaniu (pomijając polskich kelnerów)?
Laptopowa klawiatura ssie, jeszcze zapowiedziany deszcz nie pada, idę oddać się szeroko pojętej konsumpcji.
EDIT: Znalazłam knajpkę z Holland Cuisine. Mięso i owoce morza. Z przyczyn różnych nie poszliśmy.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 19, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 5