Hej, Zuzanko, właśnie postanowiłam że zamiast trzech tygodni w Grecji spędzę tydzień w Amsterdamie :)
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Następnym razem, kiedy wpadnę na pomysł, żeby brać urlop *tylko* na wyjazd, proszę mi to wybić z głowy. Po wczorajszym powrocie do domu koło 22, po ponad 9 godzinach jazdy i zakupach w A10 przymierałam przy biurku, usiłując złapać rozbiegane nad Herengracht myśli. Zdecydowanie należy po urlopie wypocząć. I mieć czas na ułożenie zdjęć w zgrabne stosiki.
Hotel Golden Tulip przyjazny, jak na cztery gwiazdki nie aż tak absurdalnie drogi (420e + 5% podatku miejskiego za dwuosobowy pokój na trzy noce), zwłaszcza że lokalizację ma idealną - 5 minut leniwym krokiem od Czerwonej Dzielnicy w jedną stronę, 3 minuty równie leniwe nad kanały w drugą stronę, równie niedaleko do Central Station i placu Dam w przeciwną. Bardzo czysto, duże solidne łóżko, darmowe wifi w każdym pokoju, obsługa pomocna. Gratis dostaliśmy używane czarne skarpetki pod siedziskiem, które komisyjnie wyrzuciliśmy do kosza (po krótkich ustaleniach "to Twoje? Nie? Moje też nie! Yuck!"), bo jednak hotel wyglądał na tyle uczciwie, że mogliby je wysłać do nas do domu. Śniadania dość absurdalnie drogie, bo szwedzki (holenderski?) stół wprawdzie wyglądał bardzo obiecująca, ale za 16e/osobę to jednak niewspółmiernie dużo w stosunku do śniadań w dowolnej knajpce nad kanałem.
Parkingi drogie, ale trzeba. Po Amsterdamie nie da się jeździć niczym innym niż rowerem/motorowerem - większość ulic jednokierunkowa lub zablokowana dla ruchu. Zdecydowanie większy fun factor ma chodzenie.
W knajpkach zdecydowanie warto kuchnię domową - home-made soda bread bardzo dobry, jajka świeże, kanapy "specjalność zakładu" ciekawe (warto jednak pamiętać, zwłaszcza jak się nie lubi chrzanu, że horseraddish to jednak nie rzodkiewka). Niesamowicie bawiła mnie przypadkowość - do kilku miejsc weszliśmy tylko dlatego, że akurat padało, a każde okazywało się równie fajne jak poprzednie.
Z pewnym ubolewaniem zauważyłam dwa typy turystycznego bydła - pijani i zaprawieni trawą młodzi Brytyjczycy i drący się podobnie znietrzeźwieni Polacy. Smuteczek.
Rozbawił mnie za to Oude Kerk (Stary Kościół), stojący pośrodku dzielnicy, w której panie w bikini zachęcająco wiją się za szybkami, pukając do przechodniów i chętnie wdając się w fazę negocjacji, po której klient czasem wchodzi do pani za szybkę, a pani zaciąga zasłonę. Pod kościołem oprócz posągu poświęconego wszystkim paniom negocjowalnego afektu, znajduje się tajemnicza rzeźba jakiegoś fascynata tematem.
Kamienice zwykle są mierzone w oknach. Najczęściej miejsce na kamienicę to trzy okna. Najwęższy dom ma jedno okno i jest szerokości 1,5 metra. Zdarza się mimo to, że oddzielnym numerem oznaczona jest szczelina między domami, osłonięta drzwiami. Mieszkać tam się nie da, ale można rowery parkować.
Zabawne są efekty tego, że Amsterdam leży w tej samej strefie czasowej, co Warszawa. Zmierzch zapada dobra godzinę później - o 22 jeszcze jest jasno. I wieczory zwykle pogodne. W sam raz na przejażdżkę łodzią po kanałach (gorąco polecam kapitana Edwarda z firmy Lovers - wieczorny rejsik zdecydowanie zyskiwał, bo opowieści kapitana[1] były znacznie barwniejsze niż wielojęzyczny komentarz z taśmy).
[1] Tu są kamienice, drogie. Nie znajdziecie w nich waszego kapitana. Tutaj są bary - w nich znajdziecie po rejsie waszego kapitana. Holenderski to nie choroba, to język. Proszę powtórzyć "Van Hoch"!