Więcej o
irlandia
W lodówce resztki do wyrzucenia, miseczka z kiszoną kapustą, do której boję się zajrzeć, kocie miski emitują walor, podłoga do szorowania (koty chyba zrobiły imprezę i było tango, a na pewno salsa, potwierdza to wyemitowana treść żołądkowa w pokoju dziecinnym/bibliotece). Mogłabym rozmrozić chleb w tosterze, położyć plasterek irlandzkiego cheddara, ale mi się nie chce. Przywiozłam kolejny kubek do starbucksowej kolekcji (obciachowe, tak, tak). I mam jakieś 1300 zdjęć. Ale nie dziś. Dziś jedno i idę spać.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 22, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia
- Skomentuj
K jak Cork (wiem, szemrane to "k", zwłaszcza że po irlandzku też się na "c" zaczyna). Może z powodu obrzydliwej, lecącej poziomo mżawki skojarzyło mi się z Antwerpią/Rotterdamem. Podobnie wąskie, urocze uliczki, kanały, kamienice, mnóstwo restauracji i sklepików. Piękny port, ładne dachy, pewnie by zyskało, jakby nie było jedynie szybkim przelotem z bardzo miłym obiadem w Electric.
Między St Patrick's Street a Grand Parade mieści się English Market - malutki pasaż w kształcie litery U (a w zasadzie to literki μ), w którym od 1610 roku (pewnie z przerwami) można kupić świeże owoce, sery, mięso, słodycze i inne cuda z okolic. łatwo trafić, bo nad wejściem są koronki. I napis.
W takim K jak Killkenny (po drodze był też zameczek w K jak Cahir, ale jakoś się nie złożyło) bym mogła mieszkać. Małe miasteczko, kilka ruinek, zamek, uniwersytet, uliczki z pubami na pub crawling, na każdym kroku zawieszone donice begonii, czysto i wieczorami ładnie oświetlone neonami. Następnym razem #chcetam na dłużej.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 21, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, cork, killkenny
- Skomentuj
K jak kaszel^WCashel. Jak skleić ze sobą filmy "Imię róży" i "Twierdzę", to w Cashel (albo Carraig Phádraig) są idealne warunki na to, żeby Sean Connery, przyodziany elegancko w szaty zakonne, zaopatrzony w linę, zapałki, trochę niezbędnych chemikaliów i kilka układów scalonych dokonał spektakularnego abordażu albo ucieczki, w zależności od tego, po której stronie murów by był. W zamku wieje i trochę zimno, a do tego mokro, bo akurat padało, a dach jest dość pretekstowy (i na tyle dawno go nie ma, że zamek wygląda jak przeinwestowana budowa, z której zwiał deweloper z pozostałościami niewydanej na budulec kasy). Czy aktualne rusztowania to próba renowacji czy tylko wystawa pod plakaty - nie wiem. Nie czuć tragedii sprzed wieków (long story short - jak się obłoży twierdzę torfem i podpali, to można swobodnie w środku przygotować rzeź dla kilku tysięcy ludzi, nie polecam, ale tak się bawili na terenach w 1647 roku). Zaraz obok ruiny opactwa o dźwięcznej nazwie Hore i stada pasących się w mżawce, ale za to na zielonej łączce, krów[1].
[1] K jak krowy. Same owce są czadowe, zwłaszcza te negatywowe - biała wełna, czarne getry i czarne, aksamitne pyszczycho, ale krowy - których pełno na zielonych wzgórzach, bo z czegoś to pyszne irlandzkie masło się robi - zwłaszcza te jasnobeżowe, to mistrzostwo. Mieliśmy w aucie swoiste zawody, kto zdąży zobaczyć na tyle szybko stado z beżowymi, żeby można było w miarę sprawnie się zatrzymać i jeszcze żeby były w okolicy pozwalającej na użycie aparatu. Prawie się udało, ale jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Czy są chętni na zwierzątka?
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 20, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, cashel
- Komentarzy: 5
Zasugerowałam się oczywiście dzisiejszym spektaklem w pałacowym ogrodzie na podstawie książki Carrolla, ale labirynt, różany ogród, oranżeria, lasek, gładko skoszone trawniki i mała kawiarenka z witrażami aż się prosi o zaaranżowanie tam przygód Alicji. Okoliczności przyrody nie pozwoliły mi na wejście w spektakl, ubolewam, ale takie są uroki wprowadzania w świat niepełnoletnich (i, oraz mam pewne kompromitujące materiały audio i video na przyszłość).
Poczułam nagłą chęć zaprzyjaźnienia się z kimś z rodu hrabiów Meath, bo mogłabym w takim domu mieszkać i co rano chodzić na herbatę i scone'a z marmoladą do malutkiej herbaciarni, a potem na obiad dostawać wyhodowane w przyzamkowym ogrodzie warzywa. Sad i ogród mnie ujął, bo bardzo lubię rzeczy pod linijkę - warzywa rosnące prostopadle do szerokiej ścieżki w skrzętnych rzędach i opisane tabliczkami. Lubię przyrodę, pod warunkiem, że ma wprowadzony ład i porządek, przycięte gałązki i gdzieniegdzie jakąś rzeźbę czy stawik.
W starym przewodniku pojawiła się informacja, że nie można zwiedzać rezydencji, nie jest to prawdą - jest zorganizowana rundka z przewodnikiem 2 czy 3 razy dziennie. Wejście płatne (również do ogrodu), od 6 do 10 euro od dorosłego, seniorzy taniej, a dzieci do lat 12 darmo. Nas wpuścili gratis, bo dotarliśmy pół godziny przed zamknięciem (wolę taką wersję niż wygląd turystów z trzeciego świata).
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ już. niebawem.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 18, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, killrudery
- Komentarzy: 4
W zasadzie to obiecałam sobie, że więcej w żadne wysokie i przysparzające o herzklekoty miejsca wchodzić nie będę. I żeby nie było, że słowa nie dotrzymuję, to owszem - nie weszłam. Tylko wjechałam. Tak, wiem, skądś mam te geny leminga i jeśli zobaczę diabelski młyn, to muszę na niego wejść. I ściera się we mnie wiara w to, że ktoś o inżynieryjnym zapleczu dobrze taką konstrukcję zaprojektował oraz obawa, że jednak niekoniecznie i najpierw rozlegnie się złowieszczy zgrzyt, potem poleci na ziemię mój aparat, a potem ja. O Bray pisałam rok temu, dziś rzut oka z góry. Więcej zdjęć będzie później, bo jednak nie chce mi się udawać, że coś widzę na ekranie laptopa.
![](https://3.bp.blogspot.com/-pceD9ChWqdg/TkvmGEMPP-I/AAAAAAAA_ac/KjUDAzK3ApEnj8WMyFila1hcOPZWGiOvACPcB/s640/DSC_4763.JPG)
PS Na pytanie, czy się bałam, nie bez kozery odpowiem, że jak jasna cholera. Zwłaszcza jak się karuzela zatrzymała z moim wagonikiem na samej górze. A jak nie zjedzie?
PPS Nie, Maj nie jechał. Ja jednak mam trochę rozsądku. Maj jest Majem przygruntowym i na razie nawet karuzelka z wagonikami, jeżdżąca w nieśpiesznym tempie w kółko, budzi niechęć do podporządkowania się i przypięcia pasami. Więc.
EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 17, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, bray
- Skomentuj
Bo chociaż wiem skąd biorą się te wszystkie szmery w niebie
Wieje
Wieje i rozwiewa mnie
W Dun Laoghaire wieje, jak to w porcie. Wielki prom Stena Line porusza całą wodę, wypływając, a ekskluzywny jacht klub ma betonowy taras, na którym dumnie stoi maszt z chorągiewkami. Przyjacielskie psy ochoczo usiłują polizać każdego po nosie, zapaleńcy z wędkami w wieku różnym, którzy liczą na to, że coś w basenie złapią, a na molo filigranowe altanki z metalową koronką. Dlatego że wieje, jest jak w Bollywood - ostre słońce grzeje w plecy, a chwilę później spada drobniutki i dokuczliwy szybki deszczyk.
Zapałałam wielką namiętnością do charity stores. Trudno mi się było oderwać od dwóch grubych tomów Marian Keyes, których nie czytałam, ale ostatecznie wyszłam z pięknie pastelowo ilustrowaną książeczką Durella "Puppy's Field Day", krótką historyjką o piesku, który chodził po kałużach i The Wolves in the Walls Gaimana. Celowo nie wspominam o ślicznych nowych zielonych sztruksikach rozmiar 120 cm, steampunkowych pantoflach z Aldo i koronkowych sukniach. Może dobrze, że w Ryanairze[1] są limity na bagaż.
[1] Były fanfary, bo przylecieliśmy przed czasem. I jak fanfary urocze, tak reklamy i zachęta do kupowania e-papierosów, zdrapek, perfum i innych pierdół okropnie głośna[2]. Przez chwilę poczułam się jak w autobusie do miejsca kultu, za 19 zł z obiadem i gratis prezentacją sprzętu AGD "spróbuj-nie-kupić".
[2] Nic tak nie irytuje jak głośna i nagła zapowiedź przez głośniki, jak dziecko Maj WRESZCIE przysnęło po dwóch godzinach skakania na kolanach obojga rodziców (znaczy moich i TŻ-a), wyskakiwania nad fotel i robienia (z wzajemnością!) kuku do młodocianego Tomasza, siedzącego za nami. Czuję się niesamowicie dojrzalsza po tym locie i chyba z następnym poczekam kilka lat, bo moja wątroba, pęcherz i żołądek nie wytrzymają.
EDIT: Więcej zdjęć z Dun Laoghaire.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2011, irlandia, dun-laoghaire
- Skomentuj