Szkoda, że z tym Smegiem to nie bangla w drugą stronę. Kiedy drukiem?
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Montmartre ma to do siebie, że trzeba iść samemu. Bez dziecka. Dotykać wzrokiem każdego kamienia, wejść do każdej kawiarenki, przejść każdą uliczką, patrząc w okna[1]. Tym razem mi się nie udało, otarłam się tylko czubkiem palca o klimat, przejechałam autem w tę i z powrotem. Wrócę. Bo nawet przez tę chwilę udało się trafić na zachodzące słońce oraz grupę młodych mężczyzn, kręcących do szkoły etiudę w pełnym makijażu i odpowiednich strojach (mam soft spot dla mężczyzn w czerwonych pelerynach).
Jestem bardzo ufna i oczywiście że uwierzę, kiedy ktoś mi powie, że "La Maison Rose" to "Róż Majtkowy"; moja francuszczyzna ogranicza się do zwrotów grzecznościowych i liczenia do 10. Tak czy tak, restauracyjka była odwrotnością l-przestrzeni książkowej, bo z zewnątrz wydawała się większa niż w środku. Doświadczony właściciel, przygotowany na wizyty dzieci, które akurat są nie w humorze, wygenerował Majowi na pocieszenie ciasteczko, potem bagietkę, a na końcu - skoro pieczywo nie zadziałało - ruskie matrioszki, które wzbudziły wielki entuzjazm. A do tego zupa cebulowa była jedną z lepszych, jakie jadłam.
GALERIA ZDJĘĆ: Montmartre i w notce o wieży Eiffla.
[1] Jak kogoś stać na lanserskie mieszkanie na Montmartre, to stać na Smega, oczywista oczywistość.