Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Nigdy nie byłam specjalnie aktywną wielbicielką tego całego świątecznego rozgardiaszu, zwłaszcza w kwestii mojego w nim udziału. Owszem, blinkenświatełka są miłe wzrokowo, udekorowane wystawy sklepów również, dekorowanie pierniczków urocze, pakowanie prezentów daje niesamowite efekty (sprawdzić, czy nie pakuje się samodzielnie, bo wtedy nie tak niesamowite), ale w tym roku jakoś mnie to wszystko omija. Mam kilkumiesięczne opóźnienie w życiu. Wczoraj powoli zaczęłam rozpakowywać skrzynkę, do której podczas sierpniowego remontu wrzuciłam zalegające w łazience i na przedpokoju szpargały (znalazłam kocie książeczki zdrowia i ściereczki do suszarki, yay). Nie bywam w centrach handlowych, a nawet przestałam przestawiać się w tryb myślenia o prezentach. Nie myślę o choince. Ba, nawet nie wpadłam w christmas frenzy ze sprzątaniem, odkurzaniem, czyszczeniem i polerowaniem (głównie dlatego, że mi się nie chce). Nie poszłam na festiwal rzeźby lodowej ani na świąteczny jarmark na Starym Rynku... WTEM, jak to bywa z notkami, które się piszą kilka dni, wszystko poszło w buraki, albowiem wbrew pogodzie (ja wiem, że w grudniu musi być zimno, ale tak od razu -12?) poszłam jednak na Rynek, żeby wyprowadzić na spacer nowy aparat i odbyć grudniową świąteczną trasę w wersji kompaktowej. Rzeźby lodowe - zaliczone, kolędy śpiewane na scenie przez wymarznięte a fałszujące dzieci (z małym tłumkiem składającym się tylko z rodziców) - zaliczone, grzanego wina nie piłam, ale za to był podgrzewany oscypek, świąteczne światełka, dekoracje, jemioła i ośnieżone dachy kamienic - zaliczone. Ba, nawet wybrałam szybko (acz w myślach) brakujące prezenty. I to tyle, jeśli chodzi o abnegację świąteczną.