Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Wielkopolska w weekend

Wielkopolska w weekend: (3) Poznań

Wszystkie prognozy zapowiadały pogodę niestabilną i niepewną, wymyśliłam program minimum - szybki rzut oka na ledwie muśnięty okiem zza bramy Cmentarz Zasłużonych Wielkopolan. I co? Pogoda cudownie się ustabilizowała, ciepło, nie padało, słonko grzało jakby ktoś mu za to płacił. Ale nie żałuję, bo uważam, że to miły prezent od miasta - w odległości kwadransa samochodem od domu znaleźć miłe miejsce, gdzie można usiąść, popatrzeć przez korony nieco pogryzionych Szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem kasztanowców, wypasać na trawie rozbrykane dziecko (które szybko uzyskało chwilową ksywę "Glebożer" i zostało zabrane na bezpieczne spożywczo tereny kolan rodzica) i przez dłuższą chwilę próbować odcyfrowywać stare (i czasem zawiłą gotycką literą ryte) napisy w kamieniach.

Tyle razy przejeżdżałam obok wielkiego, brzydkiego i brudnego hotelu Polonez i ani razu nie spojrzałam, co za nim (a raczej trochę obok) stoi. A szkoda; zza hotelu widać i wieżyczkę kościoła Św. Wojciecha, i szczyt budynku Duszpasterstwa Akademickiego. Za to z cmentarza widać hotel w całej brudnoszarej i kanciastej okazałości, zwłaszcza jako tło dla jednej z bardziej znanych tutaj nagrobkowych rzeźb.

A cmentarz sam w sobie smutny - jak to cmentarz. Oprócz nagrobków, które mówią o dobrym, długim i owocnym życiu, są i takie, które każą szybko zerkać na bliskich stojących dwa metry dalej, czy naprawdę są i mocno chcieć, żeby byli jak najdłużej. Świat, w którym dzieci żyją przez rok, nie jest światem sprawiedliwym.

Jeśli ktoś jeszcze nie widział (GALERIA ZDJĘĆ tu) - naprawdę warto; otwarte codziennie od 10 do 18.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 25, 2010

Link permanentny - Kategorie: Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto - Tag: cmentarz - Skomentuj


Wielkopolska w weekend: (2) Rogalin

Skwapliwie wykorzystałam nagły spadek temperatury (jednak 37 stopni Celsjusza nie nadaje się do opuszczania miejsca zakwaterowania), żeby ponownie pojechać do Rogalina. To taki lokalny turystyczny pewniak. Dwa lata temu pałac był jeszcze w remoncie; mimo upału wtedy głównie krążyliśmy w okolicy kaplicy Marcelina, po parku pałacowym i wśród dębów.

Pałac jest spory - dwie kondygnacje, dwa skrzydła dla służby - ale przeważnie pusty. Trochę szkoda, bo takie miejsce powinno żyć. Kilka pokoi w skrzydle do oglądania, trochę obrazów, mebli i pamiątek po Edwardzie Raczyńskim. Ładnie i zgrabnie, ale do bólu turystycznie. Przed pałacem i za (przed ogrodem) sporo gołej ziemi; pozostałość po remoncie czy tak ma już być docelowo? Ubogo, zwłaszcza w zestawieniu z elegancją i rozmachem pałacu.

Co ciekawe, wszędzie gdzie indziej zieleń zadbana prawie że pod linijkę.

Zachwyciła mnie galeria malarstwa w oszklonym pawilonie w ogrodzie. Odnowionego Matejkę można w zasadzie w ciemno rozpoznać po rozmachu. Sporo psychodelicznego Malczewskiego. Piękny bokeh u Pankiewicza. Uroczy kotek na pierwszym planie "Zuzanny i starców". Maj nie był obrazami specjalnie zachwycony, więcej fajnych rzeczy było w Powozowni - bryczki, dorożki, pierwsze taksówki. Urocze, chociaż malutkie i niskie.

Duży punkt za restaurację "Dwa pokoje z kuchnią" - wprawdzie menu bardzo staropolsko-turystyczne (czernina i naleśniki), ale jest gdzie usiąść, zasilić energią ze słoiczka małego człowieka i wypić affogato (nie żeby było w karcie, ale byli chętni do zaeksperymentowania na żywym organizmie klienta; klient pozostał zachwycony).

Lubię Rogalin za rozmach i uporządkowanie. Za zaakcentowanie turystyki, czasem tłumy kręcące się w tę i nazad po alejkach, ale i miejsca, gdzie można przez parę minut popatrzeć samemu w niebo.

Następnym razem wrócimy już z mobilnym Majem na odkrywanie świata łąk i dębów. Za dwa-trzy lata.

Bardzo zgrabna i z ładnymi zdjęciami strona pałacu. Zdjęcia z 2010 i z 2008.

Dla Szkotów i Poznaniaków: 16 zł za dwa normalne bilety + 12 zł za używanie aparatu innego niż idiotenkamera.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 19, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tag: rogalin - Skomentuj


Wielkopolska w weekend: (1) Owińska

Kilka słów wstępu. W tym roku nie planuję typowego urlopu wyjazdowego z przyczyn oczywistych. Mogłabym oczywiście zapakować małego człowieka z całym oprzyrządowaniem, pojechać bądź polecieć, ale i tak byłaby to całodzienna praca, kończąca się chlupoczącą kąpielą i obowiązkowym posiedzeniem we względnej ciszy nad łóżeczkiem nieletniej. Mam trochę inną wizję wypoczynku (znajdują się w niej spacery letnią nocą i kolacje w miejscach publicznych niekoniecznie o godzinie 18), więc bez większego napinania się poczekam, aż mały człowiek dorośnie do tej opcji. Dlatego w tym roku zainaugurowałam serię wyjazdów w okolice bliższe. Wielkopolska jest piękna, ma sporo urokliwych zakątków i grzechem byłoby twierdzić, że latem można się tu nudzić. A są i tacy, niestety ;-)

Owińska to wieś leżąca 8 km od Poznania. Mają dość paskudną historię (szkoła dla SS-manów, masowe morderstwa, obóz koncentracyjny) i trochę pecha w okresie powojennym. Pojechałam obejrzeć piękny pałac von Treskowów, licząc w głębi duszy, że ktoś zaczął coś z nim robić. Niestety. Po wojnie mieściła się tam szkoła, a potem ktoś sprzedał budynek wesołemu nabywcy, który wymontował ze środka wszystko, co było można, zostawiając niszczejący szkielet budynku. Po szkolnej przeszłości zostały dość edukacyjne malowidła na płytach zastępujących okna. Po bogatej historii szlacheckiej dwie bramy (w jednej mieści się zamknięty w niedzielę punkt informacji turystycznej, w drugiej straż gminna) prowadzące do pałacu i piękny choć zaniedbany park za pałacem. I informacja, że od 2002 roku pałac jest własnością gminy. Wszystko krzyczy, żeby pałac odremontować, wyposażyć i zamienić na ekskluzywny hotel z bogato zaopatrzoną piwniczką. Zanim zapadnie się dach, a kasztanowce w parku zeżre kasztanówcowiaczek jakiś tam.

Owińska leżą na szlaku cysterskim; zabudowania klasztorne zachowały się bardzo przyzwoicie. Aktualnie mieści się tam ośrodek szkolno-wychowawczy dla dzieci niewidomych. Kawał historii w pigułce, ale nieletnia się najbardziej ucieszyła z huśtawki na placu zabaw opodal.

Największy apetyt miałam na zrujnowany budynek dawnego szpitala psychiatrycznego, niestety - jest ogrodzony i zamknięty. Jeśli ktoś wie, gdzie można znaleźć klucz do bramy, chętnie skorzystam. Na zdjęciach, jakie widziałam w sieci [link nieaktualny - 2017], robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza kiedy idzie się tam ze świadomością historii.

GALERIA ZDJĘĆ.

Czy jestem rozczarowana? Nie do końca - spędziliśmy miłe popołudnie, przemykając się od cienia do cienia w upalny dzień. Ale trochę smutno, bo to mała wieś z dużym potencjałem turystycznym, tylko słabo wykorzystanym. Nie udało mi się znaleźć pałacyku, w którym dwa lata temu koleżanka z pracy brała ślub, a który - miałam wrażenie - znajdował się w Owińskach (ale mogę się mylić[1], bo podczas pilotowania K. z kartką w ręku głównie zajmowałam się pracą psychologiczną, bo na ślub się spóźnialiśmy, a K. bardzo nie chciał się spóźnić[2]). Znajdę następnym razem.

[1] Omyliłam się. Wojnowo, nie Owińska. A taka podobna nazwa...

[2] Ja zasłonię ci zegar, mamy jeszcze bardzo dużo czasu. Na pewno poczekają. Ten korek całkiem szybko się przesuwa. Oddychaj. Oddychaj.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lipca 4, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: owińska, polska - Komentarzy: 15


Przykazanie 13

Będziesz wyprowadzać swojego Nikona na spacer, zwłaszcza jeśli jest słońce. Grzeczna jestem, to wyprowadzam, zwłaszcza że dziś pierwszy dzień wiosny.

Będąc młodą bloggerką, dawno, dawno temu pojechałam na wakacje do Budapesztu. Po jednej stronie Dunaju miasto, po drugiej górki. Znajomy, z którym jechaliśmy, zawinszował sobie, żebyśmy wybrali się przejść we wspomniane miejsce. Dodatkowo mieliśmy pojeździć różnego autoramentu komunikacją - metrem, autobusem i kolejką zębatą, co mi się okrutnie spodobało. Pojechaliśmy, wyszliśmy na takie fajne in the middle of nowhere, idziemy szlakiem turystycznym, po czym tak po 5 minutach (kiedy już mi się zaczęło pchać na usta delikatne "Papo Smerfie, daleko jeszcze") doszliśmy do tablicy z trasą. Na widok kilometrażu oflagowałam się i odmówiłam uprawiania dalszych wojaży, albowiem jestem przeraźliwie leniwa i wizja snucia się w górę i w dół mnie nie kręciła za bardzo. Znajomy jednak nalegał, zanęcając mnie wizją jeszcze jednej kolejki, która jeszcze bardziej mi się spodoba. Wlekłam się więc, narzekając i jojcząc wniebogłosy, bardziej dla przyzwoitości, bo to było jednak parę kilo temu, lato, piękne okoliczności przyrody i w zasadzie nie miałam lepszych planów na ten dzień. Dowlekliśmy się wreszcie do wspomnianej kolejki, okazała się być genialna, po czym dopiero w tym miejscu znajomy wyznał, że kolejka jeździ w co drugi poniedziałek i aż do zobaczenia rozkładu jazdy na końcu trasy nie był pewien, czy nie będziemy schodzić piechotą, a wolał mnie wcześniej nie irytować[1].

Bogata w takie doświadczenia nie poszłam analizować mapy w Śnieżycowym Jarze (a na kierunkowskazach przezornie nie było podane, ile ma rundka przez rezerwat), tylko twardo poszliśmy z TŻ oglądać wielkopolską roślinność. Jak na pierwszy dzień wiosny wiało przeraźliwie i odmarzały uszka, po kilometrze miałam dość, po drugim było lepiej, a potem było naprawdę w cholerę kwiatków (najpierw kilka>, potem kilkadziesiąt, a jak się popatrzyło w dal - miljony[3]).

Zima jest przerażająca, pozbawia energii życiowej. Przeszliśmy raptem kilka kilometrów (część pod górkę, pod górkę jest bardzo źle); więcej i bez takiego zmęczenia przeszłam w Buenos, ale w temperaturze przyjaźniejszej i w zdecydowanie lepszej przyodziewie (poproszę o zimową kurtkę ważącą tak do 20 deka, NAOW). Jakby nie poranna Weranda[2], padłabym w połowie drogi i to by było na tyle. A tak - napchana twarożkiem, ogóreczkiem i tuńczykiem - nie musiałam być ciągnięta za nóżkę jak Kubuś Puchatek. GALERIA ZDJĘĆ - bdb, z podziękowaniami dla Wonderwoman.

[1] W zasadzie to lubię budzić strach. I niepewność. Tak, bardzo lubię.

[2] Zdecydowanie śniadanie w Werandzie jest bardzo dobrym pomysłem, bo mimo kilometrów głodna się zaczęłam robić dopiero koło 20. Acz szlachetne zakończenie nóg dalej mnie boli.

[3] I całe stado Straży Leśnej, dbającej, żeby turyści nie tratowali, nie zrywali i nie żarli.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota marca 21, 2009

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: starczanowo, śnieżycowy-jar, polska - Komentarzy: 5


Puszczykowo

Wiele rzeczy kojarzy mi się z muzyką. Pewnie każdemu. Ale ja mam takie na sztywno przypisane skojarzenia, coś jak "grają naszą piosenkę". Idąc latem przez rozgrzane ulice słyszę w głowie "Summer in the City" Cockera. Na widok żółto pomalowanych kostek bruku włącza mi się piosenka z Czarnoksiężnika w Krainie Oz. Na placu Mickiewicza słyszę, że "Przy placu obok dwóch krzyży pędzą szemrane auta" Piżamy Porno. Dzisiejsza podróż do Puszczykowa[1] (no, duże słowo "podróż", 16 minut z Poznania, ale ze względu na stresujące warunki[2] pozostanę przy tym określeniu) sponsorował mój ulubiony podróżny Grechuta:

lecz kiedy pociąg nadjechał
i stał na peronie zdyszany,
ktoś spytał: „więc dokąd jedziemy”,
usłyszał: „na razie wsiadamy”

[1] Ja to nawet do Puszczykowa nie umiem pojechać. Bo w zasadzie to powinnam była do Lubonia (gdzie czekała na mnie W.), ale ponieważ w rozmowie padło Puszczykowo, to nie dość, że pojechałam dalej, to jeszcze wysiadłam nie na tej stacji, bo są dwie. Po co takiemu Puszczykowu dwie stacje? Na korzyść zwiedzania - stacja naprawdę ładna, tylko nie ma gdzie usiąść.

[2] Pociągi osobowe powinni zostać zakazane przez Unię. Podobnie jak paplająca idiotka, która całe 16 minut trąbiła na zmianę średnio zainteresowanej (uwaga dla panów: ładnej - piegowatej i z fajnymi okularami) koleżance i chyba równie średnio zainteresowanym abonentom telefonii komórkowej, że: nie zdała egzaminu, bo głupi wykładowca powiedział, że chociaż zastanawiał się, czy jej nie dać wpisu, to jednak nie dał, w związku z czym jest wściekła, ale ta największa wściekłość już jej przeszła, ale i tak widać, że jest wściekła, prawda? Dobrze, że podróż trwała 16 minut, bo po półgodzinie bym ją udusiła.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 5, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: puszczykowo, polska - Komentarzy: 9


Wielkopolska in close-up i ze słowotokiem

Na pierwszy rzut - Rogalin. Upał, ale dużo drzew. Kaplica, w której nawet ostatecznie mogłabym wziąć ślub, acz niekoniecznie pod wezwaniem księdza katolickiego (ciekawe, czy i za jakie pieniądze można by wynająć do odprawienia niekoniecznie bardzo pogańskiego obrzędu).

W zabudowaniach przypałacowych Pani sprzedaje lody Algida przez kratę w oknie. Może to efekt tego, że pałac zamknięty z powodu remontu (do przyszłego roku co najmniej), więc pozostaje sprzedaż od tyłu. Ogrodu nie zamknęli i chociaż nie bardzo przepadam za ogrodami francuskimi, tak labirynt urokliwy. Dęby masywne, ale poza obejściem dookoła niewiele można zrobić, można za to leżeć na trawie i - korzystać z tego, że 1. czerwca (notka zaległa, bo wczoraj pracowałam przed dzisiejszym wdrożeniem) - czytać dzieciom, jak cała Polska powinna. Niestety, urok okolicy wyczerpuje się po godzinie, bo po spacerze dookoła dębów kończą się atrakcje. Można ewentualnie wypożyczyć rower i zlecieć sobie z górki, bo trasa dookoła dębów wyboista trochę. Co kto lubi.

Puszczykowo w przeciwieństwie do Baranowów czy Przeźmierowów ma urok - widać, że dacze, wille i hacjendy budowali typowo wypoczynkowo-weekendowo-rekreacyjnie przedstawiciele zamożniejszej klasy poznańskiej. Zielono, a Muzeum Arkadego Fiedlera oznaczone ładnie strzałeczkami. Malutkie, ale przyjemne - repliki południowoamerykańskich rzeźb, cała ściana różnych wydań książek, motyle, maski, zdjęcia. W ogrodzie metalowa piramida w skali 1:23 (podobno czyni cuda, jak się wejdzie do środka posiedzieć) i replika Santa Marii w skali 1:1. Wielkość statku wzbudza straszny podziw dla kilkudziesięciu ludzi, którzy płynęli przez ocean łodzią długości 20 metrów i szerokości siedmiu; jest klaustrofobicznie mały. W ogrodzie grzał się przyjazny bokser.

GALERIA ZDJĘĆ.

W plenerze nie rzuciła się jakoś żadna restauracja, skończyło się na greckim Mykonosie na placu Wolności. Za półmisek meze[1] oddam kebaby, sałatkę z wiadra i kotleta panierowanego.

[1] W zależności od wizyty są oliwki, dolmadakia, różne sery, nadziewane papryczki, czasem grillowana cukinia, suszone pomidory, anchois czy twardy, ciekawie smakujący ciemny chleb. I obowiązkowa przekąska z grzanką. Przejechałabym się do Grecji na kilka dni.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 2, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: puszczykowo, rogalin - Skomentuj