Więcej o
Oglądam
To nie jest dobry film, ale za to bardzo śmieszny. Na ciemnej stronie księżyca astronauci odkrywają hitlerowską bazę przemysłową, zostają wykryci i połowicznie zabici. Pech chce, że ten, co przeżył, jest ciemnoskóry i ma pewien problem, jak ukryć się wśród rasowych Aryjczyków. Zostaje wybielony przez szalonego naukowca i razem z resztą zwiadu rusza na Ziemię. Pani prezydent Stanów Zjednoczonych wygląda i zachowuje się jak Sarah Palin i zasadniczo bardzo się cieszy, że Hitlerowcy napadają na Amerykę, bo ma okazję się wykazać i jej wzrosną słupki w sondażach. Zebranie ONZ pokazuje, że wszyscy się zbroją (poza Finlandią), a użycie zeppelinów nawet w próżni jest słabym pomysłem. To jest film tej klasy, że jak młodzieniec z panną wylatują w kosmos, to pannie spada przyodziewa i zostaje w bieliźnie.
Jak wspomniałam, nie jest to film wybitny pod jakimkolwiek względem, ale dodatkowe punkty przyznaję za kreatywne wykorzystanie najbardziej znanej sceny z "Upadku" [1].
[1] Przepraszam z góry, staroć, ale jak nie lubię filmików, tak ten bawi mnie do łez. Bez metafor. Oraz zawiera wulgaryzmy, więc niekoniecznie do oglądania przy dzieciach, które opanowały litery.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 9, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4
Ten film świetnie potwierdza tezę, że nie ma złych filmów z Jasonem Stathamem (oprócz Revolvera, notką o którym debiutowałam tu na joggerze przed ponad 7 laty). Conners (Statham), zawieszony po nieudanej akcji odbicia zakładnika policjant zostaje wciągnięty w kolejną akcję - napad na bank, zakładnicy, jedna zła decyzja, wybuchają bomby, są ofiary. Główny napadacz (Wesley Snipes) porozumiewa się przez przez urządzenie przetwarzające głos i ewidentnie ma żal do Connersa. Conners ma z kolei żal, bo przydzielają mu młodziaka do współpracy (młodziaka gra gładziutki i śliczny jak budyń z soczkiem Ryan Phillipe, chyba dla kontrastu co chwila obrywa, żeby zyskać kilka blizn i sińców). Conners jest bardzo wnikliwy, doskonale analizuje dowody, młodziak okazuje się mu w niczym nie ustępować, chociaż w starciu z bezpośrednią i chętną analityczką jednak się nieco rumieni ("For a list of things you can put in my mouth"). Statham się nie rumieni, za to po kolei odsiewa blef i podawane oszczędnie przez przestępcę informacje i odkrywa, czego tam naprawdę dotyczył napad. A na końcu jest zaskoczenie. I jeszcze trochę cynicznych uwag ze strony Connersa.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa czerwca 26, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 1
Mimo że współczesny Sherlock Holmes pojawia się co chwila, to "Elementary" udało się wejść w konwencję w sposób całkiem niezły. Sherlock jest narkomanem po odwyku, Anglikiem w Nowym Jorku, w świecie, w którym nazwisko Holmes nie kojarzy się z detektywem. Watson jest kobietą, eks-chirurgiem, aktualnie towarzyszem trzeźwości, wynajętym przez ojca Sherlocka. Zamieszkują razem i dość szybko się dogadują. Serial jest podzielony na sprawy, które najpierw sam Sherlock rozwiązuje dzięki swej błyskotliwości, doświadczeniu i logiczności, potem powoli uczy się korzystać z intuicji, spostrzegawczości i wiedzy medycznej Watson. Ogromna zaleta - Lucy Liu w roli pozytywnej, sympatyczny komisarz policji (wprawdzie nie nazywa się Lestrade, ale ma dużo cierpliwości do pyskatego geniusza), ciekawie rozwiązana intryga z Irene Adler i Moriartym. Nie ma Mycrofta.
Nie jest to serial wybitny, ale ma szansę na 2-3 sezony przyzwoitych kryminałów.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 14, 2013
Link permanentny -
Kategorie:
Oglądam, Seriale
- Komentarzy: 1
Zachęcona nazwiskiem reżysera obejrzałam i zgadzam się z TŻ, że bez obejrzenia tego filmu miałabym się doskonale, a nawet i lepiej. W miasteczku działa ortodoksyjny kościół, bogato wyposażony w broń i nie tylko słowem zwalcza rozpustę i degenerację, zwłaszcza powiązaną z niezgodnym z biblią pożyciem intymnym (marnowanie nasienia, bigamia, sodomia, te sprawy). W momencie, kiedy zaczyna się akcja, kościół się oflagował i protestuje przeciwko związkom męsko-męskim, głównie na fali tego, że znaleziono zwłoki homoseksualisty owiniętego folią. Chwilę później trzech jurnych młodzieńców umawia się przez internet na ogietkę z panią chętną na wszystkich trzech. Po drodze trafiają przypadkiem w nieoświetlony samochód szeryfa, który wzorem pewnych ochroniarzy znajduje pewne pocieszenie w czynnościach oralnych z innym mężczyzną. Potem jest dość przewidywanie - szeryf wysyła zastępcę, żeby znaleźć piratów drogowych, znajduje ich samochód na terenie kościoła. Łatwo się domyślić, że zamiast orgii jest środek usypiający w piwie, więzy i kościół, w którym pobożny i jednocześnie psychicznie chory pastor zamierza ich wyekspediować na lepszy świat. I przez resztę filmu wszyscy strzelają do wszystkich.
Żeby nie było, że stracone półtorej godziny - jedynym jasnym momentem jest John Goodman, grający doświadczonego i cynicznego agenta specjalnego, który ma doprowadzić do uwolnienia zakładników i spacyfikowania nadczynnej komórki religijnej. Dla Goodmana od biedy warto. Bo dla wysłuchiwania natchnionych monologów, z których wynika, że fanatyzm jest niefajny, to zdecydowanie wolę "Dogmę", a o tym, że polityka Krainy Wolności w stosunku do terrorystów pozwala usprawiedliwić wszystko, nie muszę się dowiadywać z kina. Starczą wiadomości.
Kevinie Smisie[1], nie idź tą drogą.
[1] Patrz poradnia. Ale mi nie leży.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek czerwca 4, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Skomentuj
Z duetu film i teatr zdecydowanie wolę film.
Tyle że nie obejrzę teatru w domu. Wyjście do teatru zawsze jest czynnością logistycznie skomplikowaną (zwłaszcza od kiedy zasiedliliśmy dawną bibliotekę łóżeczkiem w rozmiarze 160 cm, zaścieloną zestawem w jeże i poziomki). Dodatkowo najbardziej w Poznaniu lubię budynek Teatru Nowego (i okolicę), więc. I, last but not least, w domu nie dostanę po spektaklu zapiekanki z budki na Moście Dworcowym. Jak to mawia y., jest moc.
Dodatkowo okazało się, że tak naprawdę sztuka Woody'ego Allena nie skorzystała zupełnie nic z ekranizacji (bo idąc za ciosem, sięgnęłam do filmowe "Interiors" z Diane Keaton w roli Renaty). Teatr z pomysłową scenografią (prosta scena, półka, wnoszone klapenzyce, kanapy czy lampa) wystarczająco pokazał dramat, jaki się dział w rodzinie trzech sióstr. 60-letni ojciec po latach życia z chimeryczną, artystyczną matką zdecydował się odejść. Taka separacja na próbę. Każda z sióstr inaczej podchodzi do załamanej i żebrzącej o nadzieję, że jednak wróci, matki. Między sobą i w ramach swoich rodzin dorosłe już córki niespecjalnie umieją znaleźć szczęście, cały czas tkwiąc w swojej roli z domu rodzinnego. Renata, poetka z sukcesami, daje nadzieję i nieustająco zabiega o aplauz ojca. Joey chce tworzyć, ale nie wie, w jaki sposób, mimo wsparcia narzeczonego i ojca, który o jej brak powodzenia posądza Renatę. Flyn jest wielką nieobecną - aktorką, pojawiającą się w przelocie między kolejnymi filmami. Eve, matka, usiłuje sobie poukładać życie od nowa, wracając do projektowania wnętrz.
Jakkolwiek tytułowe wnętrza w filmie były niesamowite, tak w teatrze zachwyciły mnie spójne kostiumy wszystkich pań - piękne, dystyngowane pantofle i garsonki Eve, chłodna elegancja Renaty, króciutka mini Flyn i nonszalanckie olewanie mody Joey. Cały czas zastanawiam się, czy to, że w drugiej połowie zjechała scena i część sztuki odbyła się na pochyłej podłodze (a potem techniczni z wajchami ją naprawiali przy pełnej widowni) było efektem zamierzonym. Jeśli tak - robiło wrażenie. Dodatkowo w teatrze jako sztuka w sztuce pojawiła się (chyba) jednoaktówka Allena o marlowoskim poszukiwaniu Boga; doskonale wkomponowana jako ocena ról Flyn, oglądana z wybuchami śmiechu przez całą rodzinę. Wybuchów śmiechu jednak nie było, bo pewnie nie tylko mnie przeraziła scena gwałtu na jednej z sióstr; czasem za blisko sceny nie jest dobrym pomysłem.
Teraz chcę na "12 gniewnych ludzi".
Napisane przez Zuzanka w dniu środa maja 8, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam -
Tag:
teatr
- Skomentuj
Jak na Wachowskich fabuła jest całkiem niezła, jak na Tykwera - słaba jak herbata z już raz zaparzonej torebki. Sześć historii, skrzętnie obsadzonych tymi sami bohaterami bądź ich duchowymi krewnymi. XIX wiek, początek XX, lata 70. i rok 2013 oraz dwie historie osadzone w przyszłości raczej dalszej. Jakkolwiek montaż historii i wprowadzanie kolejnych jest zrealizowane bardzo sprawnie, tak po godzinie znudziła mnie zabawa w rozpoznawanie poszczególnych aktorów w historiach. Od czasów wczesnego Star Treka mam też awersję do modyfikowania ludzkich twarzy za pomocą gumowej charakteryzacji; niestety był to dla twórców jedyny sposób, żeby z Hanksa zrobić staruszka, a z młodego Europejczyka Azjatę.
Nie umiem docenić walorów tego filmu - był za długi, poszczególne historie potraktowane linearnie były dość płaskie, a na zachwyt tylko ładnymi obrazkami chyba jestem za stara. Związki pomiędzy historiami są naprawdę pretekstowe - w latach 70. dziennikarka trafia na nagranie kompozycji autora z lat 30. bądź w Dalekiej Przyszłości pojawia się czczona w Dalszej Przyszłości bogini. W zasadzie warto obejrzeć dla sceny, kiedy przyłapany in flagranti mężczyzna zasłania przyrodzenie kotem. Żywym. Nie próbujcie tego w domu.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek maja 2, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 4