Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Moje miasto

Sezon na tulipany

Przejeżdżając ostatnio ulicą Armii Poznań zauważyłam błysk kremowobiałych pączków wokół cmentarnych nagrobków na Cytadeli. Dziś pole tulipanów było w pełni rozkwitu, bo co roku przyjdzie wiosna, bez względu na to, co działo się rok, dziesięć czy sto lat temu.

I tylko się zastanawiam, czy nie miał to być gustownie zaaranżowany klombik w barwach prawie że narodowych, tylko czerwona odmiana tulipanów nawaliła...

A dla człowieka w wieku roku i niespełna 8. miesięcy ważne są tylko psy, małe żółte kwiatki, wózki (zwłaszcza jak zawierają zabawki, które można porwać) i huśtawki. I nie przeszkadza, że mimo kurteczki od cioci J., ozdobionej różowym serduszkiem (kurteczka, nie ciocia) oraz gustowną koronką i delikatnej buzi wszyscy mówią "O, teraz zrób chłopczykowi papa".

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 10, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: cytadela - Komentarzy: 3


Żyję, aby jeść

Okolica Młyńskiej jest dość specyficzna - nie dziwią ani kamienice z przełomu ubiegłych wieków, ani charakterystyczna maniera nazywania lokali gastronomicznych (przy samym sądzie jest bistro "Pod kluczem", urocze wyczucie, kawałek dalej - "Toga"), precyzująca zapewne i typ klienteli. "Amarena" (tak, wróciłam po nieudanym podejściu w październiku) nomenklaturowo się wyłamuje, ale dobrze wiedzieć, że w centrum jest miłe, zacisze miejsce, w którym po latach można sobie przypomnieć, jak to przyjemnie jest zjeść leniwe śniadanie, przerywane tylko szelestem stron gazety ("Palce lizać" nie zachwyciło). Dawno nie jadłam tak pysznych, chrupiących bułeczek. I jak nie lubię jadać sama, tak w Amarenie się z tym źle nie czułam.

Po czym okazało się, że nie ma już l'Heroine na Wrocławskiej, a zamiast niej jest bezpretensjonalna tapasownia Credo. Marynowane polędwiczki, grillowane bakłażany, doskonały Grana Padano, pasty ostre i nieostre, świeże pieczywo, zupy, wina, soki, a w porze lunchu niedrogie zestawy obiadowe. Jedzenie mają zdecydowanie lepsze niż stronę www.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 30, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 2


Joanna Jodełka - Polichromia

Na Sołaczu, w jednej z zabytkowych willi miejskich, bogato umeblowanej antykami, policja znajduje zwłoki starszego mężczyzny, emerytowanego konserwatora zabytków. Nagie, przysłonięte ręcznikiem z napisem po łacinie. 3 miesiące później - w podpoznańskiej wsi w prawie pustej, rozwalającej się chałupinie - kolejne zwłoki, obdarzone nową łacińską sentencją. A jako że trzy to liczba boska, Maciej Bartol, komisarz poznańskiej policji, spodziewa się trzeciego morderstwa.

Bardzo lubię książki, które dzieją się w Poznaniu - gdy bohaterowie wchodzą do kamienicy na Rybakach, gdy przechodzą przez Park Sołacki, gdy robią zakupy w Starym Browarze czy patrzą w górę na Okrąglak. Każdy rozdział dodatkowo ozdobiony jest szkicem secesyjnej architektury (co wzmaga moją irytację, bo na pewno widziałam już te budynki, tylko nie umiem ich w głowie zlokalizować), niestety bez podpisu. Bardzo lubię też, kiedy książka zaczyna się od przedstawienia jej bohaterów - tu na początku każdego rozdziału są króciutkie notki o poszczególnych osobach dramatu. A już najbardziej lubię, kiedy po skończeniu książki chcę szybko wracać do początku, żeby bogata w wiedzę ostatecznych rozwiązań, przekonać się, jakie podpowiedzi dawał autor czytelnikowi.

Sam kryminał kręci się wokół komisarza Bartola, jego kolegów z pracy, matki i życia prywatnego - jest półtora wątku miłosnego, porcja męskich dyskusji przy kieliszku, wieczny konflikt matka-syn i trochę pozytywistycznego zbawiania świata.

Inne tej autorki:

#19

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 30, 2011

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Moje miasto - Tagi: 2011, kryminal, panie - Skomentuj


Magia w mieście

Czasem jest tak, że kiedy widzę jakieś miejsce, w głowie rozbrzmiewa mi piosenka. Kiedy wracaliśmy ostatnio samolotem do Poznania, słyszałam gdzieś tam "i am the eye in the sky / looking at you/ i can read your mind"[1], patrząc na zachodzące słońce. Dziś, kiedy weszłam do budynku Sądu Rejonowego w Poznaniu, przykleiło się do mnie "If you believe in the power magic, / I can change your mind/ And if you need to believe in someone, / Turn and look behind"[2]. Nie żebym była ogromną fanką Alan Parson Project, ale to spory kawałek mojego dorastania i jak widać uaktywnia się w dziwnych momentach. Ale wracając do magii, trafiłam akurat na ten moment poranka, kiedy ostre wiosenne słońce oświetliło witraże znajdujące się akurat naprzeciw wejścia i zarzuciło schody tysiącami malutkich tęcz.

I w tym momencie drogę zastąpił mi uprzejmy pan ochroniarz, który zabronił mi używania aparatu wewnątrz budynku. Ale był to mój dzień, dzień w którym odstawiłam dziecko do placówki opiekuńczo-oświatowej, założyłam sukienkę w kwiaty, pantofle z kokardkami, wzięłam aparat i poszłam w wielki świat obrazu i komercji, więc jedynie uprzejmie zapytałam, co muszę zrobić, żeby fotografować. I po krótkiej pielgrzymce po administracji budynku mogę podzielić się z Wami[3] wiedzą, że fotografować wolno i nie trzeba do tego żadnego zezwolenia, sugerowanego przez ochronę. A warto, bo secesyjno-neobarokowy budynek z początku XX wieku, zaprojektowany przez Gruettera i Hirta, jest estetyczny, zadbany i zaprojektowany z dużym poczuciem ładu.

(W międzyczasie też jadłam, ale o tym później).

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Za brak wersji studyjnej na youtube można dziękować Sony Music Entertainment, który na mocy prawa autorskiego zablokował go w Twoim kraju.

[2] Ależ oczywiście, że uwielbiałam teledysk do tej piosenki (bierzcie i oglądajcie, bo SME zabroni i tego, jak znajdzie - 2020, link nieaktualny).

[3] Z panami strażnikami też się świeżo nabytą wiedzą podzieliłam, chcieli mi pozować do zdjęcia.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 28, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 5


Mikroklimat

Jest coś radosnego w mikrospołecznościach. Nigdy nie należałam i zawsze byłam albo daleko, albo z boku, ale od zawsze drzemie we mnie mit wioskowego festynu, gdzie wszyscy się znają, ksiądz siedzi obok dyrektora lokalnej szkoły, na stołach ciasta z lokalnej cukierni, składkowy eintopf, wino i piwo z lokalnych składników, a wszędzie dookoła biegają psy i dzieci[1].

Kiedy idę z córką, mam pretekst, żeby podchodzić do ludzi ze znajomymi psami (bo młodzież chce popatrzeć). Wracaliśmy wczoraj z placówki oświatowej, gdzie dziecko moje od wczoraj uczęszcza[2] i spotkaliśmy psa Cezarego, pięknego, brązowo-brązowego wilczura(?), stojącego z grupą ludzi mieszkających w okolicznym "manhattanie". Ludzie gromadzili się koło krzesła, na którym stał parujący kubek i leżały ciastka. Cezary jest psem nieśmiałym, a dodatkowo po parkingu przed blokiem jeździł hałaśliwy samochód oczyszczania wsi, więc nic dziwnego, że na widok dziarskiego Majuta usiłował wejść swojemu człowiekowi za plecy (co jest dość trudne, gdy pies ma gabaryty małego konia). Po czym hałasująca zamiatarka zamilkła, z samochodu wyskoczył pan w odzieży roboczej i zalogował się do towarzystwa stojącego przy krześle. Jeden z panów podał mu kubek: "Kawka z mlekiem, Zbyszku, dla ciebie", pani dodała: "Trochę mi się kubek polał, jak niosłam", ktoś inny zaproponował, żeby pieskowi dać ciasteczko, żeby się bardziej oswoił. Piknik na parkingu pod blokiem, słonko, ciepły wietrzyk, pączki na drzewach i kawa z mlekiem. I pies Cezary.

[1] Tak, naczytałam się Mayle'a i naoglądałam Czekolady ostatnio.

[2] Zabawki. Dużo zabawek. Dzieci. Dużo dzieci. Dziecko wychodzi niechętnie, a po powrocie do domu pada i śpi 3 godziny.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 23, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Moje miasto - Komentarzy: 4