A tak w ogóle
... to pizzeria Tivoli teraz się nazywa Isola, przynajmniej ta na Słowiańskiej. Ze zmian podobno tylko rozszerzenie menu.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
... to pizzeria Tivoli teraz się nazywa Isola, przynajmniej ta na Słowiańskiej. Ze zmian podobno tylko rozszerzenie menu.
Wczorajszy wieczór spędziłam między innymi pracowicie przeszukując google pod kątem śniadania. Wiem, że to obiektywnie najprostszy posiłek, bo wystarczy machnąć kanapę z serem czy inną parówkę na zimno i pozamiatane. Ale ja w weekend lubię, jak dostanę pod nos to, co sobie z karty wybiorę. I zapewne nikogo nie zdziwi, że poza tymi miejscami, które już znam (Ptasie radio, dwie Werandy, Chimera, Gołebnik i Republika Róż), nie znalazłam nic, ale to NIC nowego. Było Mezzoforte na Piekarach, ale się zmyło. Podobno karmią o poranku w Pod pretekstem, ale nie po drodze dziś było. I mimo że nie zaskoczyło mnie to, to i tak smuteczek. Bo ja tu w miasto wierzę, w miasto co to Know How*, po czym się okazuje, że miasto jednak Doesn't Know How. I jak susharnie powstają jak ryby po deszczu[1], tak zbyt wielu miłych i przytulnych miejsc, gdzie można bułeczkę, kiełbaskę, jajko czy grzankę z kawą bądź herbatą o poranku, nie ma. Chyba że o jakimś nie wiem?
I tak znowu wylądowałam w Republice Róż, co ma niesamowitą zaletę pod tytułem kącik dla dziecka, gdzie można wyjmować i wkładać kredki do wiaderka, rozrzucać maskotki i wchodzić na wiklinowe krzesełko. I, oraz miałam pierwszy raz okazję widzieć, jak wyglądają Bezdzietni Z Wyboru w akcji, kiedy przy stoliku obok naszego (owszem, nie ukrywam, że wyglądającego jak pobojowisko po dwóch śniadaniach i czekoladowej babeczce radośnie konsumowanej widelcem i palcami na zmianę z kiełkami, ogórkiem czy melonem) usiadła para na sekund dziesięć, po czym Ona rozejrzała się i stwierdziła do Niego głośno, że Tu Jest Dziecko (no, aktualnie dziecko było w toalecie na dole i podlegało rytualnemu oczyszczeniu po zjedzeniu mocno czekoladowej babeczki i innych dóbr) i zarządziła przeniesienie się do innej części lokalu. Meh.
Poza tym czas na wstydliwe wyznanie. W jednym z najbardziej znanych poznańskich kościołów - Farze - byłam raz i to krótko, bo niesiona wtedy w chuście młodzież zaczęła wznosić okrzyki i w trosce o życie duchowe bliźnich wyszłyśmy. Dziś trafiliśmy na koncert organowy, młodzież nie wydawała okrzyków, tylko biegała z jednej strony na drugą, a ja - mimo niespecjalnego nabożeństwa do budownictwa sakralnego - zachwyciłam się światłem.
(I tylko czasem żałuję, że trochę utraciłam umiejętność pisania o rzeczach bardziej skomplikowanych).
[1] Niestety, jedna z susharni wygryzła ukraińską Czerwoną Kalinę. Szkoda, że nie dałam się namówić jakiś czas temu na miseczkę solianki, jak jeszcze było można.
... że jak ogłaszają, że w Palmiarni będzie wystawa papużek i innych małych pierzastych, to lepiej nie iść, bo pójdzie cały Poznań. I jak myślałam, że podczas wystawy tulipanów były tłumy, to się srodze myliłam. Skądinąd tylko świadczy to o tym, że zimą nie ma gdzie w Poznaniu iść, żeby nie wiało i na głowę nie padało. W samej Palmiarni, jak to w Palmiarni, ciepło, wonnie (choć wonie różne bywają), czasem coś nakapie na głowę, czasem przeleci pokpokując przedziwnej urody egzotyczna kurka albo wydrze się papuga, a wszędzie zielono.
I ubolewam niestety, że nader czynny prawie-półtoraroczniak nie jest jeszcze targetem takiego przybytku, bo ciężko objaśnić sens chodzenia z prądem (w przeciwieństwie do biegania pod prąd), niewchodzenia w roślinność, nieatakowania czułym afektem kurek i bażantów i że po nierównych kamieniach się nieco słabo biega. I wprawdzie świat w słońcu jest obłędnie ładny, ale jednak zimno i marznie nos. I paluszki.
GALERIA ZDJĘĆ (z poprzednich wizyt: maj 2010, wystawa tulipanów, luty 2010 i lipiec 2008).
Jakoś tak z pół roku temu zniknął mi z osiedla gabinet kosmetyczny pani Marty, tak z dnia na dzień. Smuteczek, bo przyzwyczaiłam się do jej small talku i ceniłam to, co robiła z moimi paznokciami. Potem zaanonsowano kwiaciarnię, nie wróżyłam sukcesu i rzeczywiście, zniknęła. Aż tu nagle pojawił się sklep z żywnością ekologiczną. I jak boję się trochę, że nie utrzyma się, bo wprawdzie konkurencja w postaci spożywczaka z nieświeżą papryką dba o dobro lokalnej społeczności pod szyldem Makro i marek TiP i ARO, ale czy jest tu wystarczająco dużo chętnych na żywność bezglutenową, bezlaktozową, eko-przetwory bez konserwantów, mleko sojowe, oleje i oliwy czy syrop różany? Będę kibicować, w każdym razie.
Poza tym jest ciemno. I znowu spadł śnieg. I zimno. Chcę stąd zniknąć, ale jedyne samoloty bez przesiadki w ciepłe kraje latają do Egiptu. A tam nie.
Na szczęście jutro moje dziecko ma, jak to mówią zatroskani amerykańscy rodzice, play-date. Może dożyję do weekendu.
I tak miałam pisać o obiedzie, ale pozwolę sobie oprzeć się na dzisiejszej notce Joanny o tym, gdzie jest miejsce dzieci. Jestem z frakcji, że po coś są te wysokie krzesełka z pasami bezpieczeństwa i że nawet ruchliwa i wokalna młodzież ma prawo zjeść niedzielny obiad jak sahib w restauracji. Ma prawo karmić frytkami rodzica, mieszać zawzięcie łyżeczką w szklance i wydawać radosne okrzyki zza nogi od stołu. Takie jest moje zdanie i się z nim zgadzam (oraz ogromnie się cieszę, że po krótkim okresie, kiedy wychodzenie z młodzieżą do restauracji było maksymalnie upierdliwe i zdecydowanie na raty, tak od jakiegoś czasu się znacznie poprawia, nawet jeśli kosztuje to szklankę, za co uprzejmie jeszcze raz przepraszam).
I jak narzekałam kiedyś, że poza ścisłym centrum nie ma gdzie dobrze zjeść, tak się myliłam, bo całkiem blisko mojej wsi można iść/jechać do Frygi. Ponad 10 lat temu byłam świadkiem na ślubie P. i D. (wytrzymali do dzisiaj, żeby nie było) i kiedy ostatnio po raz kolejny z musu przejeżdżałam Naramowicką w celu wiadomym, nagle do mnie dotarło, że to właśnie tam odbywały się poślubne bachanalia. I wprawdzie restauracja skupia się na cateringu (dzięki czemu można się poczuć przezroczystym dla obsługi, pieczołowicie przechodzącej przez cateringowe zamówienia, a przy tym jednocześnie wcale nie czekać na kelnerkę), ale na miejscu jest nie dość, że uroczo, to i jedzenie warte wiele. Zmienne menu dnia, więc można co jakiś czas wracać; w karcie niedużo, co obiecuje jakość. Trochę europejsko, trochę azjatycko, składniki dobrej jakości (parmezan, a nie zastępnik!), do tego na tyle dużo, że nie ma miejsca na deser. A szkoda.
PS Chcę taki wazon jak na pierwszym zdjęciu.