Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Newbridge House and Farm

Dziecko moje mówi językami. Chrumka, muczy, beczy, meczy, miauczy, frywolnie rży i gdacze. Szkoda by było nie zaprowadzić dziecka tam, gdzie zwierząt jest dużo, różnej wielkości i większość można pogłaskać i przytulić (a także zaproponować garść świeżego siana, mówiąc "maś"). Newbridge to dla mnie ideał skansenu, do którego powinna dążyć Szreniawa - wielki zielony park z placem zabaw i terenem piknikowym, posiadłość, herbaciarnia i duża farma ze zwierzętami. Owszem, od świni z przeproszeniem jechało jak należy, ale większość zwierząt na dużych pastwiskach była czysta i przyjemna w dotyku. W klatkach prześliczne, egzotyczne kurki - jedna wyglądała jak Tina Turner, inne jak Elvisy Presleye, a jeszcze inny kogut przypominał Freddy'ego Mercurego w najbardziej scenicznie wyrafinowanym okresie. Małe kózki biegały po terenie, dając się głaskać, poszarpywać i nawet podnosić (budząc u ^V. skrytą nadzieję, że przy którymś podniesieniu koziołek nie wytrzyma i którąś stroną pozbędzie się zawartość żołądka bądź pęcherza na podnoszące dziecko, ale - umówmy się - V. ma czarne serduszko), a ja sobie wreszcie uświadomiłam, że nawet mała kózka wygląda jak sam szatan. I to takie bardzo dobre, że wszystkie dzieci - i ciemnoskóre, i te blond, z loczkami czy hinduskie i azjatyckie - z równą radością czczą kozę. I mówią "chrrrum", którego pewnie egalitarnie się nauczyły podczas oglądania świnki Peppy.

Wstęp na farmę - od dorosłego 4 euro od łebka, od seniorów i dzieci mniej (Maj jeszcze nie płacił). Bardzo mnie ujęły liczne znaki sugerujące, że po macankach ze zwierzyną warto umyć ręce i wystawiony w paru miejscach żel antybakteryjny.

GALERIA ZDJĘĆ.

PS A do poprzednich notek - więcej zdjęć z Dun Laoghaire.

Napisane przez Zuzanka w dniu Monday August 22, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: irlandia, newbridge - Komentarzy: 5


Trochę zwiędłam

W lodówce resztki do wyrzucenia, miseczka z kiszoną kapustą, do której boję się zajrzeć, kocie miski emitują walor, podłoga do szorowania (koty chyba zrobiły imprezę i było tango, a na pewno salsa, potwierdza to wyemitowana treść żołądkowa w pokoju dziecinnym/bibliotece). Mogłabym rozmrozić chleb w tosterze, położyć plasterek irlandzkiego cheddara, ale mi się nie chce. Przywiozłam kolejny kubek do starbucksowej kolekcji (obciachowe, tak, tak). I mam jakieś 1300 zdjęć. Ale nie dziś. Dziś jedno i idę spać.

Napisane przez Zuzanka w dniu Monday August 22, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia - Skomentuj


Wszystko na K (2)

K jak Cork (wiem, szemrane to "k", zwłaszcza że po irlandzku też się na "c" zaczyna). Może z powodu obrzydliwej, lecącej poziomo mżawki skojarzyło mi się z Antwerpią/Rotterdamem. Podobnie wąskie, urocze uliczki, kanały, kamienice, mnóstwo restauracji i sklepików. Piękny port, ładne dachy, pewnie by zyskało, jakby nie było jedynie szybkim przelotem z bardzo miłym obiadem w Electric.

Między St Patrick's Street a Grand Parade mieści się English Market - malutki pasaż w kształcie litery U (a w zasadzie to literki μ), w którym od 1610 roku (pewnie z przerwami) można kupić świeże owoce, sery, mięso, słodycze i inne cuda z okolic. łatwo trafić, bo nad wejściem są koronki. I napis.

W takim K jak Killkenny (po drodze był też zameczek w K jak Cahir, ale jakoś się nie złożyło) bym mogła mieszkać. Małe miasteczko, kilka ruinek, zamek, uniwersytet, uliczki z pubami na pub crawling, na każdym kroku zawieszone donice begonii, czysto i wieczorami ładnie oświetlone neonami. Następnym razem #chcetam na dłużej.

Napisane przez Zuzanka w dniu Sunday August 21, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, cork, killkenny - Skomentuj


Wszystko na K (1)

K jak kaszel^WCashel. Jak skleić ze sobą filmy "Imię róży" i "Twierdzę", to w Cashel (albo Carraig Phádraig) są idealne warunki na to, żeby Sean Connery, przyodziany elegancko w szaty zakonne, zaopatrzony w linę, zapałki, trochę niezbędnych chemikaliów i kilka układów scalonych dokonał spektakularnego abordażu albo ucieczki, w zależności od tego, po której stronie murów by był. W zamku wieje i trochę zimno, a do tego mokro, bo akurat padało, a dach jest dość pretekstowy (i na tyle dawno go nie ma, że zamek wygląda jak przeinwestowana budowa, z której zwiał deweloper z pozostałościami niewydanej na budulec kasy). Czy aktualne rusztowania to próba renowacji czy tylko wystawa pod plakaty - nie wiem. Nie czuć tragedii sprzed wieków (long story short - jak się obłoży twierdzę torfem i podpali, to można swobodnie w środku przygotować rzeź dla kilku tysięcy ludzi, nie polecam, ale tak się bawili na terenach w 1647 roku). Zaraz obok ruiny opactwa o dźwięcznej nazwie Hore i stada pasących się w mżawce, ale za to na zielonej łączce, krów[1].

[1] K jak krowy. Same owce są czadowe, zwłaszcza te negatywowe - biała wełna, czarne getry i czarne, aksamitne pyszczycho, ale krowy - których pełno na zielonych wzgórzach, bo z czegoś to pyszne irlandzkie masło się robi - zwłaszcza te jasnobeżowe, to mistrzostwo. Mieliśmy w aucie swoiste zawody, kto zdąży zobaczyć na tyle szybko stado z beżowymi, żeby można było w miarę sprawnie się zatrzymać i jeszcze żeby były w okolicy pozwalającej na użycie aparatu. Prawie się udało, ale jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Czy są chętni na zwierzątka?

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu Saturday August 20, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, cashel - Komentarzy: 5


Killruddery House & Gardens

Zasugerowałam się oczywiście dzisiejszym spektaklem w pałacowym ogrodzie na podstawie książki Carrolla, ale labirynt, różany ogród, oranżeria, lasek, gładko skoszone trawniki i mała kawiarenka z witrażami aż się prosi o zaaranżowanie tam przygód Alicji. Okoliczności przyrody nie pozwoliły mi na wejście w spektakl, ubolewam, ale takie są uroki wprowadzania w świat niepełnoletnich (i, oraz mam pewne kompromitujące materiały audio i video na przyszłość).



Poczułam nagłą chęć zaprzyjaźnienia się z kimś z rodu hrabiów Meath, bo mogłabym w takim domu mieszkać i co rano chodzić na herbatę i scone'a z marmoladą do malutkiej herbaciarni, a potem na obiad dostawać wyhodowane w przyzamkowym ogrodzie warzywa. Sad i ogród mnie ujął, bo bardzo lubię rzeczy pod linijkę - warzywa rosnące prostopadle do szerokiej ścieżki w skrzętnych rzędach i opisane tabliczkami. Lubię przyrodę, pod warunkiem, że ma wprowadzony ład i porządek, przycięte gałązki i gdzieniegdzie jakąś rzeźbę czy stawik.

W starym przewodniku pojawiła się informacja, że nie można zwiedzać rezydencji, nie jest to prawdą - jest zorganizowana rundka z przewodnikiem 2 czy 3 razy dziennie. Wejście płatne (również do ogrodu), od 6 do 10 euro od dorosłego, seniorzy taniej, a dzieci do lat 12 darmo. Nas wpuścili gratis, bo dotarliśmy pół godziny przed zamknięciem (wolę taką wersję niż wygląd turystów z trzeciego świata).

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ już. niebawem.

Napisane przez Zuzanka w dniu Thursday August 18, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, killrudery - Komentarzy: 4


Double decker, double fun

Dość szybko nauczyłam się zwracać uwagę na samochody jadące z niespodziewanej strony (no dobrze, zwyczajnie kręcę głową w obie i to szybko), ale i tak podróż dwupoziomowym autobusem jest fascynująca. Jak już przestałam wpadać w paniczkę, że kierowca autobusu umieści nas na słupie czy na samochodzie jadącym z przeciwka albo malowniczo przewróci się na bok i będzie przebierał kołami jak żuczek, to byłabym skłonna uznać, że to jedna z lepszych form transportu. Na górnym pokładzie z przodu akwarium, można robić zdjęcia i siedzieć z zachwyconym Majem, który nareszcie wszystko widzi. Z góry widać też więcej, nawet to, co znajduje się na podwórkach domków, domów i rezydencji, również tych, które od ulicy dzieli 2-metrowy mur. Między dachem autobusu a sznurami chorągiewek, zawieszonymi w niektórych miasteczkach między latarniami jest kilka centymetrów i jakby nie szyba, można by ich dotknąć. Po drodze chińska restauracyjka (sieć?) o złowieszczej nazwie "Fatt Soon", a chwilę później frywolna hinduska "Yuhu masala", starszy pan na skwerku w Blackrock, malujący akwarelę (i trzymający pędzle w gustownym porcelanowym kubeczku), kamienne kościoły z obowiązkowymi rozetkami i wieżami i liczne posesje, otoczone murami i starodrzewem, koniecznie z wypielęgnowanymi trawnikami. Mogłabym w takiej rezydencji mieszkać latem. Bo czemu nie.

A wszystko za jakieś 2 euro od łebka, dwulatki nie płacą. Trzeba tylko pamiętać, żeby czekać po właściwej (niewłaściwej) stronie drogi i zamachać na nadjeżdżający autobus. A, i mieć odliczone w monetach, bo się wrzuca w dziurkę. Nie wiem, czy wpuszczą, jak się zamacha banknotem.

PS Nie ułatwiacie, drodzy państwo. Już po długim weekendzie przecież. Jakbym była attencyjną wiadomo-co, to bym napisała, że jak nie ma komentarzy, to nie będzie pożywki. Ale nie jestem, więc.

Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday August 17, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, dublin - Komentarzy: 8