Więcej o
Listy spod róży
... milk and sugar, please. W podróży wolę kawę, bo trudniej ją zepsuć niż herbatę (spróbowałam w samolocie i miałam za swoje, bo była przeohydnie gorzka).
Pierwsza w Poznaniu, przed odlotem. Babcia w telefonie jak zwykle twierdziła, że niepotrzebnie jadę, bo i po co, jak również nie wydawała się zbyt uspokojona faktem, że brak wiadomości ode mnie to dobre wiadomości, a jakby coś się stało, to by trąbili w mediach.
Druga w Starbucksie we Frankfurcie. Jest coś nierealnego w siedzeniu na wygodnym fotelu z "Trylogią nowojorską" Austera na kolanach, bo mimo że nie podoba mi się/nie czuję/nie rozumiem, co czytam, to wciąga na tyle, że czuję się bardziej elementem historii z książki niż czekającą na samolot Zuzanką, patrzącą kątem oka na rozmawiające Niemki - nijaką szatynkę z pogryzionymi nogami i ładną blondynkę, podobną do Małej Asi. Nierealny wydaje mi się też Hindus z tatuażem w kształcie pająka, zaczynam zastanawiać się, czy nie zaczynam zasypiać, kiedy informują, że pasażerowie linii United Airlines proszeni są do Gate C. Idę, mimo że do odlotu pozostała godzina, słusznie zresztą, bo chętni do wlecenia do Land of Free muszą odstać swoje w kilku kolejkach, odpowiadając na kolejne pytania ludzkiej weryfikacji (nie, nie spuszczałam wzroku z mojej torby, sama ją pakowałam, a wszystkie rzeczy należą do mnie, nie, nie mam zielonej karty, ale miło, że pan pyta; mam ochotę opowiedzieć pani sprawdzającej moją kartę pokładową, że widziałam na lotnisku dwa psy - większego z napisem Therapiehund na uprzęży i mniejszego systemu szczotka, opisanego dla odmiany jako Schmutzhund).
Trzecia nad Cieśniną Daviesa, nad którą przelatuję koło 22. Przysypiam nad "Letherheads", ale co jakiś czas budzi mnie współpasażerka, bo chyba ma silną chęć rozmowy. Jest dość afektowaną malarką z Eugene, Oregon i wraca po kilku miesiącach w Europie. Chce rozmawiać o Cyganach, świadomości politycznej w Polsce (bo nie wolno nam myśleć, że wszystko jedno, jak jest wszystko jedno, to ludzie głosują na Busha, a powinniśmy pamiętać o Wałęsie). Ale tak naprawdę to chyba chce odreagować frustrację faktem, że mimo zakupu biletu w Lufthansie nie przysługuje jej na pokładzie United darmowy alkohol. Do lądowania schodzimy nad Zatokę podczas zachodu słońca, w słuchawkach studyjny "Epic" Faith No More; może to egzaltacja, ale podoba mi się zestawienie tego, co widzę z góry, siły Boeniga 777, który łagodnie siada na pasie startowym i słyszę w słuchawkach:
Can you feel it, see it, hear it today?
If you cant, then it doesnt matter anyway
You will never understand it cuz it happens too fast
And it feels so good, its like walking on glass
Its so cool, its so hip, its alright
Its so groovy, its outta sight
You can touch it, smell it, taste it so sweet
But it makes no difference cuz it knocks you off your feet
Kolejne kawy już w San Francisco. Poranek z tajemniczym TŻ w Starbucksie na 3rd, zaraz obok apartamentów, w których mieszkamy. Zaczynam uczyć się smalltalka, który w wersji niewyrafinowanej składa się z chrząknięć, uhmów i aha-ahań, bo ważne, żeby rozmówca wiedział, że słuchamy. Poznaję na nowo szybko miasto, nie potrzeba mapy, wystarczy znać adres, pod który się idzie; uporządkowanie geometryczne ulic i podział numeracji na przecznice pomaga. Podczas kolejnego śniadania na Market Street wyjaśniam turystom, że do Union Square tędy i że jest tam Nordstrom. Dziś z kupionym po drugiej stronie ulicy bajglem z serkiem czosnkowym, lodową kawą (i pożyczonym od TŻ iPodem) poszłam na trawę do Yerba Buena Art Center (na które mówimy Yerba Mate Social Club). Lubię, że nikt nie zwraca uwagi na to, co inni robią. Starsze Azjatki uprawiały Tai Chi, młoda dziewczyna tańczyła dookoła swojego koca. Tutaj my name is Susan (odpytują o to, jak zamawia się w barkach jedzenie, bo potem pani krzyczy "Garlic bagel for Susan, here you are darling, take care and have a nice day" i mimo że wiem, że to służbowa uprzejmość, to i tak mi jest miło) i ze słuchawkami w uszach mogę nucić sobie "Summer breeze makes me fell fine, blowing through the jasmine in my mind" (albo zrobić psa z głową w dole, chociaż może w bluzce z dużym dekoltem to nie jest najszczęśliwszy pomysł świata?). Miałam przez chwilę tezę, że popularność słuchania na ulicy to obrona przeciw zaczepianiem przez innych, ale teza sfalsyfikowała mi się po wyjściu z Macy's, kiedy to zaczepił mnie młody ciemnoskóry mężczyzna i stwierdził, że wyglądam naprawdę pretty (dla ścisłości dodam, że był młody, trzeźwy i nie chciał ode mnie zwyczajowych 25 centów).
Q. zauważył, że na moich zdjęciach nie ma ludzi. Ciągnie mnie do pokazywania świata pustego? Robię zdjęcia, na których są ludzie, ale potem zostają na twardym dysku, a pokazuję te, na których nie są głównym elementem. Wolę fotografować zwierzęta. Dzielę się resztką bajgla z ptakami i idę wmieszać się w kolorowy tłum na upalnej Market Street.
GALERIA ZDJĘĆ: lot + Embarcadero, 3rd i Market Street i Yerba Buena Center.
Napisane przez Zuzanka w dniu Saturday September 6, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
usa, san-francisco
- Komentarzy: 6
No to lecę. Jakby kto kciał porady, to pukać na jabberze.
Jakby kto nie kciał, to nie pukać.
Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday September 2, 2008
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży
- Skomentuj
Narażę się, wiem. Ale co ja poradzę, że za każdym razem, jak jadę na wschód, wszystko mnie niezmiernie bawi. Czuję, jakbym pojechała za granicę i bardzo dziwi mnie, że wszyscy wokół mówią po polsku i można płacić złotówkami. Na jednej i tej samej ulicy numery rosną do momentu, kiedy to Etiudy Rewolucyjnej przechodzi zupełnie znienacka w Miłobędzką i zaczyna numerację od 1 (za to zaraz obok jest Maklakiewicza, co znajduję zabawnym). I myjnie bezdotykowe mają (wprawdzie poowijane taśmą, więc chyba nieczynne, ale u nas to przynajmniej guzik włączający trzeba dotknąć, wot technika).
Z okazji imprezy, która wczoraj miała miejsce, nieodmiennie mnie zastanawia, czemu na każdym koncercie albo staje przede mną najwyższy człowiek w okolicy, albo ktoś z nadczynnością ruchową, który kiwa się i zasłania mi wszystko raz z jednej strony, raz z drugiej. Odpowiedź, że to konsekwencja mojego mizernego wzrostu, odrzucam jako niezorganizowaną. Podbudowałam się nieco, bo okolica wyjąca refreny fałszowała bardziej niż ja (nie żeby to komuś przeszkadzało). A widok 30-tysięcznego tłumu na stadionie jest wart wszystkich pieniędzy, zapewne dlatego nie wpuszczali z aparatami fotograficznymi.
Czy o jakości restauracji świadczy to, że zapamiętałam głównie łazienkę? Jedzenie w Bar a Boo nie było powalające, ale przyzwoite, natomiast łazienka wyłożona czarną mozaiką, lustro w suficie, umywalka składająca się z płaskiej płyty i kurs włoskiego lecący z taśmy to jest rzecz warta zobaczenia/usłyszenia. W moim rankingu knajpianych łazienek ląduje na miejscu drugim (po całkowicie wyłożonej lustrami łazience w jednej z restauracji w Taipei).
A dzisiaj przejeżdżaliśmy pod drutem prądowym, na którym ktoś zawiesił gałąź jemioły. Ciekawe, kto z kim chciał się pod tym całować.
EDIT: W zasadzie to zapomniałam, że miałam do tytułu nawiązać. Bestie mieszkają w Amsterdamie i to całkiem zamożnie:

Napisane przez Zuzanka w dniu Friday August 8, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 5
Leżała na wystawie remontowanego właśnie sklepu razem z innymi torbami, na oko zostawionymi przez pracujących tam ludzi, ale też mogła być zaczątkiem artykułów sklepowych. W każdym razie - mimo że miałam monochromatyczny zielony monitor przyczepiony do XT, to wersja kolorowa bardzo do mnie przemawia.
Napisane przez Zuzanka w dniu Thursday July 24, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 11
Przyznaję się bez bicia, że wyjeżdżam w celach zakupowych. Nie na handel, bo na to za leniwa jestem, ale po trosze dla zdobycia punktów lansu, kupienia czegoś innego niż zwykle, spróbowania, czy w naturalnym otoczeniu jedzenie smakuje inaczej. Nie chce mi się też kupować durnostojek, bo jak się nie da zjeść ani używać, to jakoś mi nie konweniuje. I tak:
- NL - Koszulka I amsterdam - tylko czarna, a nie czerwona; bardzo spodobała mi się oszczędna stylistyka i zabawne wykorzystanie zbieżności liter.
- NL - kosmetyki Rituals - kiedyś w Czechach kupiłam rozmarynowy mus pod prysznic, teraz wylosowałam żel mandarynkowo-miętowy i piankę pomarańczowo-cedrową.
- NL - sery; od dawna miałam marzenie, żeby kupić krąg sera i taki dziewiczy pokroić własnoręcznie. W praktyce wyszło, że krojenie twardej parafiny Oud Gouda nie jest takie proste i po kilku próbach z nożami skończyło się na rozmontowaniu sera mezzaluną.
- NL - czekoladki Droste w formie pastylek.
- DE - Czekolady gorzkie Lindta (granat+chili, mus czekoladowy+lawenda+jagody, mus czekoladowy+imbir) - pewnie i u nas za chwilę będą, ale miały tak ładne opakowania, że nie mogłam się oprzeć.
Trochę, przyznam, liczyłam, że w Muzeum Kotów znajdę coś ciekawego do zaczątków kociej kolekcji, ale poza plakatami i jakimiś papierowymi drobnostkami nie było nic mówiącego "kup mnie".
GALERIA ZDJĘĆ.
Zachwyciłam się kaliami - do tej pory kojarzyły mi się z plaskatymi i dość obscenicznie fallicznymi kwiatami, używanymi kontrastowo na ślubach i pogrzebach. Kiedy są kolorowe, zwinięte w eleganckie ruloniki i jest ich dużo, wyglądają prześlicznie.

Napisane przez Zuzanka w dniu Wednesday July 23, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
holandia, niemcy, berlin, amsterdam
- Komentarzy: 5
Następnym razem, kiedy wpadnę na pomysł, żeby brać urlop *tylko* na wyjazd, proszę mi to wybić z głowy. Po wczorajszym powrocie do domu koło 22, po ponad 9 godzinach jazdy i zakupach w A10 przymierałam przy biurku, usiłując złapać rozbiegane nad Herengracht myśli. Zdecydowanie należy po urlopie wypocząć. I mieć czas na ułożenie zdjęć w zgrabne stosiki.
Hotel Golden Tulip przyjazny, jak na cztery gwiazdki nie aż tak absurdalnie drogi (420e + 5% podatku miejskiego za dwuosobowy pokój na trzy noce), zwłaszcza że lokalizację ma idealną - 5 minut leniwym krokiem od Czerwonej Dzielnicy w jedną stronę, 3 minuty równie leniwe nad kanały w drugą stronę, równie niedaleko do Central Station i placu Dam w przeciwną. Bardzo czysto, duże solidne łóżko, darmowe wifi w każdym pokoju, obsługa pomocna. Gratis dostaliśmy używane czarne skarpetki pod siedziskiem, które komisyjnie wyrzuciliśmy do kosza (po krótkich ustaleniach "to Twoje? Nie? Moje też nie! Yuck!"), bo jednak hotel wyglądał na tyle uczciwie, że mogliby je wysłać do nas do domu. Śniadania dość absurdalnie drogie, bo szwedzki (holenderski?) stół wprawdzie wyglądał bardzo obiecująca, ale za 16e/osobę to jednak niewspółmiernie dużo w stosunku do śniadań w dowolnej knajpce nad kanałem.
Parkingi drogie, ale trzeba. Po Amsterdamie nie da się jeździć niczym innym niż rowerem/motorowerem - większość ulic jednokierunkowa lub zablokowana dla ruchu. Zdecydowanie większy fun factor ma chodzenie.
W knajpkach zdecydowanie warto kuchnię domową - home-made soda bread bardzo dobry, jajka świeże, kanapy "specjalność zakładu" ciekawe (warto jednak pamiętać, zwłaszcza jak się nie lubi chrzanu, że horseraddish to jednak nie rzodkiewka). Niesamowicie bawiła mnie przypadkowość - do kilku miejsc weszliśmy tylko dlatego, że akurat padało, a każde okazywało się równie fajne jak poprzednie.
Z pewnym ubolewaniem zauważyłam dwa typy turystycznego bydła - pijani i zaprawieni trawą młodzi Brytyjczycy i drący się podobnie znietrzeźwieni Polacy. Smuteczek.
Rozbawił mnie za to Oude Kerk (Stary Kościół), stojący pośrodku dzielnicy, w której panie w bikini zachęcająco wiją się za szybkami, pukając do przechodniów i chętnie wdając się w fazę negocjacji, po której klient czasem wchodzi do pani za szybkę, a pani zaciąga zasłonę. Pod kościołem oprócz posągu poświęconego wszystkim paniom negocjowalnego afektu, znajduje się tajemnicza rzeźba jakiegoś fascynata tematem.
Kamienice zwykle są mierzone w oknach. Najczęściej miejsce na kamienicę to trzy okna. Najwęższy dom ma jedno okno i jest szerokości 1,5 metra. Zdarza się mimo to, że oddzielnym numerem oznaczona jest szczelina między domami, osłonięta drzwiami. Mieszkać tam się nie da, ale można rowery parkować.
Zabawne są efekty tego, że Amsterdam leży w tej samej strefie czasowej, co Warszawa. Zmierzch zapada dobra godzinę później - o 22 jeszcze jest jasno. I wieczory zwykle pogodne. W sam raz na przejażdżkę łodzią po kanałach (gorąco polecam kapitana Edwarda z firmy Lovers - wieczorny rejsik zdecydowanie zyskiwał, bo opowieści kapitana[1] były znacznie barwniejsze niż wielojęzyczny komentarz z taśmy).
[1] Tu są kamienice, drogie. Nie znajdziecie w nich waszego kapitana. Tutaj są bary - w nich znajdziecie po rejsie waszego kapitana. Holenderski to nie choroba, to język. Proszę powtórzyć "Van Hoch"!
Napisane przez Zuzanka w dniu Tuesday July 22, 2008
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
amsterdam, holandia
- Komentarzy: 4