Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Listy spod róży

Urlop blues

Następnym razem, kiedy wpadnę na pomysł, żeby brać urlop *tylko* na wyjazd, proszę mi to wybić z głowy. Po wczorajszym powrocie do domu koło 22, po ponad 9 godzinach jazdy i zakupach w A10 przymierałam przy biurku, usiłując złapać rozbiegane nad Herengracht myśli. Zdecydowanie należy po urlopie wypocząć. I mieć czas na ułożenie zdjęć w zgrabne stosiki.

Hotel Golden Tulip przyjazny, jak na cztery gwiazdki nie aż tak absurdalnie drogi (420e + 5% podatku miejskiego za dwuosobowy pokój na trzy noce), zwłaszcza że lokalizację ma idealną - 5 minut leniwym krokiem od Czerwonej Dzielnicy w jedną stronę, 3 minuty równie leniwe nad kanały w drugą stronę, równie niedaleko do Central Station i placu Dam w przeciwną. Bardzo czysto, duże solidne łóżko, darmowe wifi w każdym pokoju, obsługa pomocna. Gratis dostaliśmy używane czarne skarpetki pod siedziskiem, które komisyjnie wyrzuciliśmy do kosza (po krótkich ustaleniach "to Twoje? Nie? Moje też nie! Yuck!"), bo jednak hotel wyglądał na tyle uczciwie, że mogliby je wysłać do nas do domu. Śniadania dość absurdalnie drogie, bo szwedzki (holenderski?) stół wprawdzie wyglądał bardzo obiecująca, ale za 16e/osobę to jednak niewspółmiernie dużo w stosunku do śniadań w dowolnej knajpce nad kanałem.

Parkingi drogie, ale trzeba. Po Amsterdamie nie da się jeździć niczym innym niż rowerem/motorowerem - większość ulic jednokierunkowa lub zablokowana dla ruchu. Zdecydowanie większy fun factor ma chodzenie.

W knajpkach zdecydowanie warto kuchnię domową - home-made soda bread bardzo dobry, jajka świeże, kanapy "specjalność zakładu" ciekawe (warto jednak pamiętać, zwłaszcza jak się nie lubi chrzanu, że horseraddish to jednak nie rzodkiewka). Niesamowicie bawiła mnie przypadkowość - do kilku miejsc weszliśmy tylko dlatego, że akurat padało, a każde okazywało się równie fajne jak poprzednie.

Z pewnym ubolewaniem zauważyłam dwa typy turystycznego bydła - pijani i zaprawieni trawą młodzi Brytyjczycy i drący się podobnie znietrzeźwieni Polacy. Smuteczek.

Rozbawił mnie za to Oude Kerk (Stary Kościół), stojący pośrodku dzielnicy, w której panie w bikini zachęcająco wiją się za szybkami, pukając do przechodniów i chętnie wdając się w fazę negocjacji, po której klient czasem wchodzi do pani za szybkę, a pani zaciąga zasłonę. Pod kościołem oprócz posągu poświęconego wszystkim paniom negocjowalnego afektu, znajduje się tajemnicza rzeźba jakiegoś fascynata tematem.

Kamienice zwykle są mierzone w oknach. Najczęściej miejsce na kamienicę to trzy okna. Najwęższy dom ma jedno okno i jest szerokości 1,5 metra. Zdarza się mimo to, że oddzielnym numerem oznaczona jest szczelina między domami, osłonięta drzwiami. Mieszkać tam się nie da, ale można rowery parkować.

Zabawne są efekty tego, że Amsterdam leży w tej samej strefie czasowej, co Warszawa. Zmierzch zapada dobra godzinę później - o 22 jeszcze jest jasno. I wieczory zwykle pogodne. W sam raz na przejażdżkę łodzią po kanałach (gorąco polecam kapitana Edwarda z firmy Lovers - wieczorny rejsik zdecydowanie zyskiwał, bo opowieści kapitana[1] były znacznie barwniejsze niż wielojęzyczny komentarz z taśmy).

[1] Tu są kamienice, drogie. Nie znajdziecie w nich waszego kapitana. Tutaj są bary - w nich znajdziecie po rejsie waszego kapitana. Holenderski to nie choroba, to język. Proszę powtórzyć "Van Hoch"!

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 22, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 4


Nie spać, zwiedzać

No normalnie czasu nie mam. Jem, chodzę, śpię, a do tego się zakochałam. W rowerach ozdobionych kwiatkami i przyczepioną skrzynką zakupową.

W chłopaku ubranym w spódniczkę baletnicy, białe kabaretki, różową perukę i królicze uszka, sprzedającym ciasteczka (no, efekt psuły basenowe klapki, ale bądźmy tolerancyjni). W małym bistro, gdzie były dwa zestawy śniadaniowe - dla Erniego (jajka na bekonie i bułeczka z masłem) i Berta (kanapa z szyną i serem, tosty z dżemem), a do obydwu herbata, świeże warzywa i świeży sok pomarańczowy (sympatyczny ciemnoskóry zapytał nas, czy czytamy tę holenderską gazetę, bo jak nie, to on chętnie; daliśmy nie precyzując, że dla nas to tylko podkładka pod łokieć). W kanałach i barkach. W kotach żyjących w symbiozie z ulicą, grubych, z błyszczącą sierścią i przyjacielskich; przestałam uprawiać zwyczajowy catspotting i liczyć, ile kotów widziałam (dużo). W niedbałej elegancji ludzi płci obojga, którzy z równym wdziękiem jadą na rowerze w luźnym trenczu, eleganckich pantoflach, trampkach czy w kapeluszu. W pani ze sklepu z meblami ogrodowymi z wejściem na całą szerokość kamienicy, gdzie schroniliśmy się przed deszczem na zaproszenie owej pani, która wiedziała, że i tak metalowej ławki nie kupimy, ale padało. W targu kwiatowym, gdzie wybiera się cebulki, a pani przy kasie na reklamówce zapisuje, kiedy zasiać (strzałka w dół, Sep-Dec), a kiedy będą kwiaty (kwiatek, Apr). W świeżych warzywach i pachnących owocach na Albert Cuipstraat.

W kamienicach, w których pod numerem 666 mieszka bestia, a zaraz obok pod 668 - sąsiad bestii, a wszystkie (i inne też) mają piękne drzwi, wejścia do klatek schodowych wyłożone kafelkami, ogromne okna i obowiązkowego żurawia na szczycie na wypadek jakby właściciel chciał wstawić bądź wystawić fortepian czy inną szafę. Kwiaty na ulicach w mini-ogródkach szerokości kilkunastu centymetrów. Kościół w środku dzielnicy legalnych burdeli...

Amsterdam ma mój atest "Miasto, w którym mogę mieszkać". Tu nawet moja żałosna niemczyzna jest wystarczająca.

GALERIA ZDJĘĆ ulice i koty.

PS Zdjęcia będą (żeby nie było, że z gęby cholewę robię), ale nie umiem z TŻ-owego laptopa za bardzo.

PSS Doklikałam trochę zdjęć.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 19, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 3


Pod dwoma gejami

Na pierwszej stacji benzynowej podjechał za nami wypasiony porszak z dwoma bardzo zadbanymi młodymi ludźmi płci męskiej. Chciałam napisać, że byli metroseksualni, ale całowali się jak zwykli geje, więc.

Po wjeździe do Amsterdamu rozbolała mnie szyja od rozglądania się w obie strony. Proszę pana, tu wszystko jest smaczne. Chcę tu kupić kamieniczkę nad kanałem i przylatywać na weekend. Wyszliśmy z hotelu o 22 w sam środek żyjącego centrum, które niechcący okazało się być Red Districtem, dodatkowo wypełnionym Polakami, którzy jako jedyni zwracali mi uwagę na aparat, mimo że nie fotografowałam pań w bieliźnie, a neony (panie całkiem całkiem, niektóre w wieku mocno postbalzakowskim, ale większość to młode i ładne chicks). Miljon knajp z pełnego wachlarza (nie zarejestrowałam kuchni holenderskiej ;-)) na przestrzeni kilometra kwadratowego, we włoskiej pracowali Hindusi i polski kelner. Czemu tak nie ma w Poznaniu (pomijając polskich kelnerów)?

Laptopowa klawiatura ssie, jeszcze zapowiedziany deszcz nie pada, idę oddać się szeroko pojętej konsumpcji.

EDIT: Znalazłam knajpkę z Holland Cuisine. Mięso i owoce morza. Z przyczyn różnych nie poszliśmy.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 19, 2008

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: amsterdam, holandia - Komentarzy: 5



Człowiek musi sobie czasem polatać

A żeby polatać, to trzeba bilet na samolot kupić. Wydawałoby się, że kupić bilet to jak ogórków nakisić, ale po pierwsze jeden bilet musiał być na fakturę, bo to dla TŻ służbowo na statek, a drugi niekoniecznie kosztować majątek. Szybko okazało się, że ubiegłoroczne stawki za przelot skoczyły o 1/4, a mało pomocna pani z biura podróży dodaje następne 20% narzutu tylko za to, że kliknie w wybrane przeze mnie loty i wydrukuje mi kilka kartek (podobno to "różnica kursów", bo ceny biletów w dolarach, a oni - niech zgadnę - mają rozliczenia w euro). Ostatecznie przeklikałam się przez stronę Lufthansy, gdzie mimo kolejnych komunikatów o awarii głównej bazy i licznych błędów ortograficznych[3] (i chwilowego mojego zawieszenia się w momencie wyboru daty 9/11 na powrót[1]) udało mi się wypluć dwa numery rezerwacji. To polecę, nie? Muszę zjeść kraba w Crab Shack, zrobić sobie dobre turystyczne zdjęcie pod Golden Gate i zobaczyć, jak wygląda Dolina Napa pod koniec lata.

[1] Może i jestem przesądna, ale kiedy przesuwając daty w jedną i drugą trafiłam w okienku na 9/11[2], to poczułam dreszczyk i szybko przeklikałam się w innym kierunku - ostatecznie proszę do mnie machać 2 września o 12:35 oraz w okolicach 17:50 18, pewnie będę przelatywać przez miasto.

[2] Jako osoba z małą wyobraźnią nie odczułam jakoś specjalnie zagrożenia związanego z atakiem na WTC. Znajomi mocno panikowali, mimo że nikt z ich bliskich nie był akurat w okolicach Nowego Jorku, wieszczyli, że "it's the end of the world as we know it" i że jutro już będzie zupełnie inaczej. Ta ostatnia opcja spodobała mi się o tyle, że przestałam wykonywać obowiązki służbowe, stwierdzając leniwie, że skoro świat się kończy, to nie ma sensu, żebym pisała ten kawałek skryptu, jedynie w ramach troski ogólnoludzkiej wysłałam e-maila do kołorkerów aktualnie przebywających w Nowosybirsku, żeby wracali w miarę szybko, bo potem może już nie być jak.

[3] No jak rany, nie wiem, kto germańskim oprawcom z lufthansy tłumaczył komunikaty na polski, ale zrobił im kawał niedobrej roboty. Zaatakowało mnie najpierw, że "Nie należy stosować polskiej trzcionki", a potem zostałam dobita potwierdzeniem przy checkboksie: "Rozumię, iż w każdej chwili mogę wycofać swoją zgodę przez swój osobisty profil użytkownika na stronie programu Miles & More". Poczułam się jak podczas podpisywania zeznań na komisariacie przy okazji zgłaszania kradzieży telefonu, kiedy to pani w mundurze dała mi do złożenia autografu kartkę, na której niegramatycznie i z błędami stało zapisane, że był telefon i nie ma. Czy to jest poświadczanie nieprawdy?

EDIT: Przeklikałam się przez notkę jeszcze raz, bo koślawa wyszła.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek lipca 10, 2008

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tag: usa - Komentarzy: 1


Puszczykowo

Wiele rzeczy kojarzy mi się z muzyką. Pewnie każdemu. Ale ja mam takie na sztywno przypisane skojarzenia, coś jak "grają naszą piosenkę". Idąc latem przez rozgrzane ulice słyszę w głowie "Summer in the City" Cockera. Na widok żółto pomalowanych kostek bruku włącza mi się piosenka z Czarnoksiężnika w Krainie Oz. Na placu Mickiewicza słyszę, że "Przy placu obok dwóch krzyży pędzą szemrane auta" Piżamy Porno. Dzisiejsza podróż do Puszczykowa[1] (no, duże słowo "podróż", 16 minut z Poznania, ale ze względu na stresujące warunki[2] pozostanę przy tym określeniu) sponsorował mój ulubiony podróżny Grechuta:

lecz kiedy pociąg nadjechał
i stał na peronie zdyszany,
ktoś spytał: „więc dokąd jedziemy”,
usłyszał: „na razie wsiadamy”

[1] Ja to nawet do Puszczykowa nie umiem pojechać. Bo w zasadzie to powinnam była do Lubonia (gdzie czekała na mnie W.), ale ponieważ w rozmowie padło Puszczykowo, to nie dość, że pojechałam dalej, to jeszcze wysiadłam nie na tej stacji, bo są dwie. Po co takiemu Puszczykowu dwie stacje? Na korzyść zwiedzania - stacja naprawdę ładna, tylko nie ma gdzie usiąść.

[2] Pociągi osobowe powinni zostać zakazane przez Unię. Podobnie jak paplająca idiotka, która całe 16 minut trąbiła na zmianę średnio zainteresowanej (uwaga dla panów: ładnej - piegowatej i z fajnymi okularami) koleżance i chyba równie średnio zainteresowanym abonentom telefonii komórkowej, że: nie zdała egzaminu, bo głupi wykładowca powiedział, że chociaż zastanawiał się, czy jej nie dać wpisu, to jednak nie dał, w związku z czym jest wściekła, ale ta największa wściekłość już jej przeszła, ale i tak widać, że jest wściekła, prawda? Dobrze, że podróż trwała 16 minut, bo po półgodzinie bym ją udusiła.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 5, 2008

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: puszczykowo, polska - Komentarzy: 9