Dwa starty, dwa lądowania
Rano wschód słońca znad oceanu. Po południu (czemu tak wcześnie?!) zachód słońca w chmurach. Międzylądowanie w Gdańsku w absurdalnej, zacinającej deszczem szarości. Poznań podobnie, tyle że nie zacinało, ale już zmierzch.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Rano wschód słońca znad oceanu. Po południu (czemu tak wcześnie?!) zachód słońca w chmurach. Międzylądowanie w Gdańsku w absurdalnej, zacinającej deszczem szarości. Poznań podobnie, tyle że nie zacinało, ale już zmierzch.
[6/11.01.2014]
Malutka miejscowość, typowo letniskowa. Hotele, deptak ze sklepami, promenada przy plaży, prowadząca do malutkiej mariny. W porcie XVIII-wieczna wieża Martello i zameczek, nie do zwiedzania, ale urokliwy. Mnóstwo miłych, grubych, puszystych kotów, które nie odmawiają przechodniowi na kocim odwyku pomruczenia i tańca dookoła kostek. Blisko lotniska, więc nad głową latają samoloty - nie przeszkadzało mi to zupełnie, nie budziły w nocy, a można było uprawiać plane spotting z przybasenowego leżaka. I blisko wszędzie - godzina na zachodnią część wyspy, 40 minut do Corralejo, godzina z małym ogonem na południe, na Jandię.
[10.01.2013]
Wróciłam, żeby wyznać nieskrywane uczucie do latarni morskich. I po owoce flaszowca. Na samym końcu drogi jest malutki port, a dalej można już po piasku jechać na półwysep Jandia (wydmy, wille, w których mieszkali hitlerowscy oficjele oraz wiatraki). Pożyczony chevrolet aveo ledwo dawał sobie radę pod górę, więc zostaliśmy na plaży obok deptaku. Próbowałam zrobić zamek z fosą, ale fizyka była przeciw Majowi i woda nie chciała płynąć pod górę, a fosa zasilana wiaderkiem nie działała sprawnie. Ale i tak. Tylko muszelek nie było.
GALERIA ZDJĘĆ, a tu notka sprzed 3 lat.
Bo w nocy był ten zapowiadany prognozą deszcz, lunęło jak u nas czasem latem.
Wjeżdżamy, rozumiecie, na Lanzarote (pominę ten epizod, w którym bohaterowie wiją się jak Piekarski na mękach, albowiem dla bezpieczeństwa wszystkie paszporty mają schowane i w końcu jadą na sąsiednią wyspę na niekoniecznie ważny dowód osobisty, który noszą przypadkiem). Prom, z promu widać plaże, domki, cywilizacja. Wjeżdżamy więc, rozumiecie, w głąb i nagle się okazuje, że w parku narodowym trzymają żużel. Mnóstwo żużlu. Czarnego żużlu, co z daleka wygląda jak obiecujący czarnoziem, ale nie jest. Wymieniliśmy z TŻ-em mnóstwo uwag na temat tego, że po co komu tyle żużlu, po czym dojechaliśmy do winnic La Geria, gdzie się okazało, że jest niesezon i w tych fikuśnie poukładanych zatoczkach z, zdziwicie się, żużlu, nic nie rośnie. Może w sezonie bardziej, bo jednak te wszystkie bodegi po drodze nęcą lokalnym winem. Lista uwag na temat żużlu wzrosła, ale już z pewnym podziwem, bo Polak jednak by usiadł na kupie i zapłakał, a dzielny Kanaryjczyk to jednak układa te zakola i sadzi winorośl. Może mają inne powiedzenie, że prawdziwy mężczyzna to nie dom, dziecko i drzewo, tylko 50 zatoczek z żużla i wtedy.
W roli wisienki na żużlu były kaktusy w Jardin de cactus, ale o tym za jakiś czas, bo mam trochę zdjęć. Trochę. Nie było wisienki w posiadłości Manrique'a, albowiem byliśmy zbyt blisko 18, żeby pan strażnik nas wpuścił za pełną opłatą, a niepełnej nie chciał. Ale może i dobrze. Albowiem kiedy wjechaliśmy z powrotem do Playa Blanca, okazało się, że jest mnóstwo kierunkowskazów. Do hoteli. Zamkniętej informacji turystycznej. Centrów handlowych. Tylko, żużel ich mać, *nie do portu*. I wtem się okazało, że mamy 20 minut do odejścia ostatniego promu, nawigacja - jakby umiała po hiszpańsku - odpowiadałaby "¿que?" na nasze pytania o port, a na nabrzeżu, które cudem znaleźliśmy, była tylko malutka, gustowna marina, którą w innych okolicznościach zapewne bym się zachwyciła. Teraz jakoś nie. Long story short, warto zapamiętywać, gdzie wrócić, marina z nabrzeżem portowym w Playa Blanca nazywa się Punta Limones, warto pytać lokalesów, jak się człowiek zgubi. Naprawdę nie wiem, jakim cudem dotarliśmy minutę przed odpłynięciem promu. Mam nadzieję, że dziecko nasze nie zapamięta tej dwugłosowej lalochezji (dzięki, ^Cashew, wzbogacasz moje słownictwo).
Ponieważ Lanzarotczycy (Lanzaroci?) są ludźmi bardzo sprytnymi, potrafią z dostępnych bogactw naturalnych (i mam tu na myśli żużel) zrobić coś niesamowitego. Wzięli więc żużel i Césara Manrique, lokalnego artystę, odpowiedzialnego za sporą porcję lokalnych rzeźb, oraz dużo sadzonek kaktusów z całego świata i pod miejscowością Guatiza stworzyli niesamowity ogród według projektu artysty. Wstęp 5,5 euro od dorosłego, 4-latka gratis (można kupować karnet na większą liczbę lokalnych atrakcji), w środku sklep z pamiątkami, z którego można wysłać pocztówki przez Swiss Post (mają śliczne znaczki!) oraz restauracja. Nie ukrywam zachwytu wszystkim, co stworzył Manrique, również i tym ogrodem; robi niesamowite wrażenie zwłaszcza w kontraście do otaczających go wulkanicznych wzgórz. Dla mnie must have na Lanzarote.