Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Fotografia+

Wszystko na K (1)

K jak kaszel^WCashel. Jak skleić ze sobą filmy "Imię róży" i "Twierdzę", to w Cashel (albo Carraig Phádraig) są idealne warunki na to, żeby Sean Connery, przyodziany elegancko w szaty zakonne, zaopatrzony w linę, zapałki, trochę niezbędnych chemikaliów i kilka układów scalonych dokonał spektakularnego abordażu albo ucieczki, w zależności od tego, po której stronie murów by był. W zamku wieje i trochę zimno, a do tego mokro, bo akurat padało, a dach jest dość pretekstowy (i na tyle dawno go nie ma, że zamek wygląda jak przeinwestowana budowa, z której zwiał deweloper z pozostałościami niewydanej na budulec kasy). Czy aktualne rusztowania to próba renowacji czy tylko wystawa pod plakaty - nie wiem. Nie czuć tragedii sprzed wieków (long story short - jak się obłoży twierdzę torfem i podpali, to można swobodnie w środku przygotować rzeź dla kilku tysięcy ludzi, nie polecam, ale tak się bawili na terenach w 1647 roku). Zaraz obok ruiny opactwa o dźwięcznej nazwie Hore i stada pasących się w mżawce, ale za to na zielonej łączce, krów[1].

[1] K jak krowy. Same owce są czadowe, zwłaszcza te negatywowe - biała wełna, czarne getry i czarne, aksamitne pyszczycho, ale krowy - których pełno na zielonych wzgórzach, bo z czegoś to pyszne irlandzkie masło się robi - zwłaszcza te jasnobeżowe, to mistrzostwo. Mieliśmy w aucie swoiste zawody, kto zdąży zobaczyć na tyle szybko stado z beżowymi, żeby można było w miarę sprawnie się zatrzymać i jeszcze żeby były w okolicy pozwalającej na użycie aparatu. Prawie się udało, ale jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa. Czy są chętni na zwierzątka?

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 20, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, cashel - Komentarzy: 5


Killruddery House & Gardens

Zasugerowałam się oczywiście dzisiejszym spektaklem w pałacowym ogrodzie na podstawie książki Carrolla, ale labirynt, różany ogród, oranżeria, lasek, gładko skoszone trawniki i mała kawiarenka z witrażami aż się prosi o zaaranżowanie tam przygód Alicji. Okoliczności przyrody nie pozwoliły mi na wejście w spektakl, ubolewam, ale takie są uroki wprowadzania w świat niepełnoletnich (i, oraz mam pewne kompromitujące materiały audio i video na przyszłość).



Poczułam nagłą chęć zaprzyjaźnienia się z kimś z rodu hrabiów Meath, bo mogłabym w takim domu mieszkać i co rano chodzić na herbatę i scone'a z marmoladą do malutkiej herbaciarni, a potem na obiad dostawać wyhodowane w przyzamkowym ogrodzie warzywa. Sad i ogród mnie ujął, bo bardzo lubię rzeczy pod linijkę - warzywa rosnące prostopadle do szerokiej ścieżki w skrzętnych rzędach i opisane tabliczkami. Lubię przyrodę, pod warunkiem, że ma wprowadzony ład i porządek, przycięte gałązki i gdzieniegdzie jakąś rzeźbę czy stawik.

W starym przewodniku pojawiła się informacja, że nie można zwiedzać rezydencji, nie jest to prawdą - jest zorganizowana rundka z przewodnikiem 2 czy 3 razy dziennie. Wejście płatne (również do ogrodu), od 6 do 10 euro od dorosłego, seniorzy taniej, a dzieci do lat 12 darmo. Nas wpuścili gratis, bo dotarliśmy pół godziny przed zamknięciem (wolę taką wersję niż wygląd turystów z trzeciego świata).

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ już. niebawem.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek sierpnia 18, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, killrudery - Komentarzy: 4


Double decker, double fun

Dość szybko nauczyłam się zwracać uwagę na samochody jadące z niespodziewanej strony (no dobrze, zwyczajnie kręcę głową w obie i to szybko), ale i tak podróż dwupoziomowym autobusem jest fascynująca. Jak już przestałam wpadać w paniczkę, że kierowca autobusu umieści nas na słupie czy na samochodzie jadącym z przeciwka albo malowniczo przewróci się na bok i będzie przebierał kołami jak żuczek, to byłabym skłonna uznać, że to jedna z lepszych form transportu. Na górnym pokładzie z przodu akwarium, można robić zdjęcia i siedzieć z zachwyconym Majem, który nareszcie wszystko widzi. Z góry widać też więcej, nawet to, co znajduje się na podwórkach domków, domów i rezydencji, również tych, które od ulicy dzieli 2-metrowy mur. Między dachem autobusu a sznurami chorągiewek, zawieszonymi w niektórych miasteczkach między latarniami jest kilka centymetrów i jakby nie szyba, można by ich dotknąć. Po drodze chińska restauracyjka (sieć?) o złowieszczej nazwie "Fatt Soon", a chwilę później frywolna hinduska "Yuhu masala", starszy pan na skwerku w Blackrock, malujący akwarelę (i trzymający pędzle w gustownym porcelanowym kubeczku), kamienne kościoły z obowiązkowymi rozetkami i wieżami i liczne posesje, otoczone murami i starodrzewem, koniecznie z wypielęgnowanymi trawnikami. Mogłabym w takiej rezydencji mieszkać latem. Bo czemu nie.

A wszystko za jakieś 2 euro od łebka, dwulatki nie płacą. Trzeba tylko pamiętać, żeby czekać po właściwej (niewłaściwej) stronie drogi i zamachać na nadjeżdżający autobus. A, i mieć odliczone w monetach, bo się wrzuca w dziurkę. Nie wiem, czy wpuszczą, jak się zamacha banknotem.

PS Nie ułatwiacie, drodzy państwo. Już po długim weekendzie przecież. Jakbym była attencyjną wiadomo-co, to bym napisała, że jak nie ma komentarzy, to nie będzie pożywki. Ale nie jestem, więc.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 17, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, dublin - Komentarzy: 8


Some things never change

W zasadzie to obiecałam sobie, że więcej w żadne wysokie i przysparzające o herzklekoty miejsca wchodzić nie będę. I żeby nie było, że słowa nie dotrzymuję, to owszem - nie weszłam. Tylko wjechałam. Tak, wiem, skądś mam te geny leminga i jeśli zobaczę diabelski młyn, to muszę na niego wejść. I ściera się we mnie wiara w to, że ktoś o inżynieryjnym zapleczu dobrze taką konstrukcję zaprojektował oraz obawa, że jednak niekoniecznie i najpierw rozlegnie się złowieszczy zgrzyt, potem poleci na ziemię mój aparat, a potem ja. O Bray pisałam rok temu, dziś rzut oka z góry. Więcej zdjęć będzie później, bo jednak nie chce mi się udawać, że coś widzę na ekranie laptopa.

PS Na pytanie, czy się bałam, nie bez kozery odpowiem, że jak jasna cholera. Zwłaszcza jak się karuzela zatrzymała z moim wagonikiem na samej górze. A jak nie zjedzie?

PPS Nie, Maj nie jechał. Ja jednak mam trochę rozsądku. Maj jest Majem przygruntowym i na razie nawet karuzelka z wagonikami, jeżdżąca w nieśpiesznym tempie w kółko, budzi niechęć do podporządkowania się i przypięcia pasami. Więc.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa sierpnia 17, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, bray - Skomentuj


Dun Laoghaire

Bo chociaż wiem skąd biorą się te wszystkie szmery w niebie
Wieje
Wieje i rozwiewa mnie

W Dun Laoghaire wieje, jak to w porcie. Wielki prom Stena Line porusza całą wodę, wypływając, a ekskluzywny jacht klub ma betonowy taras, na którym dumnie stoi maszt z chorągiewkami. Przyjacielskie psy ochoczo usiłują polizać każdego po nosie, zapaleńcy z wędkami w wieku różnym, którzy liczą na to, że coś w basenie złapią, a na molo filigranowe altanki z metalową koronką. Dlatego że wieje, jest jak w Bollywood - ostre słońce grzeje w plecy, a chwilę później spada drobniutki i dokuczliwy szybki deszczyk.

Zapałałam wielką namiętnością do charity stores. Trudno mi się było oderwać od dwóch grubych tomów Marian Keyes, których nie czytałam, ale ostatecznie wyszłam z pięknie pastelowo ilustrowaną książeczką Durella "Puppy's Field Day", krótką historyjką o piesku, który chodził po kałużach i The Wolves in the Walls Gaimana. Celowo nie wspominam o ślicznych nowych zielonych sztruksikach rozmiar 120 cm, steampunkowych pantoflach z Aldo i koronkowych sukniach. Może dobrze, że w Ryanairze[1] są limity na bagaż.

[1] Były fanfary, bo przylecieliśmy przed czasem. I jak fanfary urocze, tak reklamy i zachęta do kupowania e-papierosów, zdrapek, perfum i innych pierdół okropnie głośna[2]. Przez chwilę poczułam się jak w autobusie do miejsca kultu, za 19 zł z obiadem i gratis prezentacją sprzętu AGD "spróbuj-nie-kupić".

[2] Nic tak nie irytuje jak głośna i nagła zapowiedź przez głośniki, jak dziecko Maj WRESZCIE przysnęło po dwóch godzinach skakania na kolanach obojga rodziców (znaczy moich i TŻ-a), wyskakiwania nad fotel i robienia (z wzajemnością!) kuku do młodocianego Tomasza, siedzącego za nami. Czuję się niesamowicie dojrzalsza po tym locie i chyba z następnym poczekam kilka lat, bo moja wątroba, pęcherz i żołądek nie wytrzymają.

EDIT: Więcej zdjęć z Dun Laoghaire.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 16, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: 2011, irlandia, dun-laoghaire - Skomentuj


Da Luigi

Restauracyjka ma jedną wadę. Jest ciemna i robienie zdjęć (zwłaszcza jak jednocześnie się chodzi po schodach w tę i z powrotem z bardzo aktywną dwulatką) nie daje założonego efektu "wow". W zasadzie to ma dwie wady - ciemno i są schody. A w zasadzie to trzy - ciemno, schody i jest malutka - cztery stoliki na ulicy, trzy w środku na parterze i chyba cztery na dole. I wąziutkie przejścia, co - w przypadku aktywnej dwulatki - oznacza, że trzeba przepraszać wszystkich, którzy akurat chcą przejść do kasy albo z kuchni, bo się właśnie podskakuje. A poza tym - bardzo tanio, szeroki wybór dobrego i świeżego, sporo sezonowych potraw, penne z czterema serami obłędne, dla dzieci kredki, dużo kredek i miła pani za ladą, angażująca się w aktywności wspomnianej dwulatki. Jak tam wyglądają Włochy, to chcę tam zaraz[1] (oczywiście nie jak ciemno, bo ciemno nie lubię).

Jak jeszcze się łudziłam, że ta czerwona jarzębina to w tym roku nieco przedwcześnie się pojawiła, to jednak nagła obecność dyń (i tych spożywczych, pokrojonych na poręczne ćwiartki, i tych wyrafinowanie kostropatych ozdobnych) nie daje już żadnej nadziei na to, że jeszcze nie ma jesieni. Jest.

Mam też trochę przemyśleń o anonimowości i takichż komentarzach w Internecie, ale to może innym razem.

Wracam się pakować[2], co - dzisiaj mam wrażenie, że przypominam katarynkę - jest nietrywialne z aktywną dwulatką, która ochoczo się angażuje w proces walizkowy, zasilając zawartość klockami, kompletem mojej bielizny nocnej, swoimi spodniami, w tym zimowymi i kotem. Konkretnie Burszykiem.

[1] No, zaraz po [2] Irlandii, do której dzisiaj. Podobno pada.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 15, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 4