Magia reklamy
Herbatka w torebkach przeciw zaparciom do zaparzania.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Herbatka w torebkach przeciw zaparciom do zaparzania.
Kostium bikini z rewelacyjnie powiększający biust z wyjmowaną wkładką. (...) Trójkątne miseczki połączone klamerką kostium wiązany na szyje i plecach
Ja rozumiem, że w bywszym systemie w paczkach zza granicy bywały *gasp* dulary. Ale dziś, zwłaszcza na terenie UE obrót towarami mniej lub bardziej pierwszej potrzeby jest dość chyba codzienny. Otóż nie. Kupiony na amazon.co.uk prezent dla TŻ przyszedł rozbabrany, zapakowany w foliówką z dowcipną naklejką "paczka przyszła z zagranicy już uszkodzona". Yeah, right. Tak jak i poprzednia, i dwie paczki wcześniej. Szczęśliwie box z płytami naczelnej psychodelii z lat 70. nie jest towarem, na którym zależy ich mać pocztowcom.
PS Ale jak mi rozbabrzą mój stanik z Victoria's Secret i naplują w paletę cieni, to osobiście pójdę i poukręcam małe wścibskie główki. Dobrze, że nawet najgrubsze panie na poczcie noszą rozmiar B, więc w mój zakup się nie wcisną.
Pasta z płynem do płukania ust w środku. Czekam na pastę z płynem do płukania ust na zewnątrz.
W warstwie graficznej - piękny. Sepiowy, bardzo Gilliamowo-Jeunetowo-Gigerowy świat bajkowy stanowi doskonały kontrast do równie szaro-czarno-smutnego świata realnego frankistowskiej Hiszpanii. Mała Ofelia z ciężarną matką przyjeżdżają do nowego domu, żeby mieszkać z ojczymem - sadystycznym oficerem. W nocy Ofelię wróżki prowadzą do labiryntu, w którym mieszka faun. W dzień widzi, co ojczym robi z okolicznymi mieszkańcami, którzy - jego zdaniem - pomagają partyzantom.
Bardzo smutny, bardzo nie fair i posępny. Chowa się Brazil, jest jeszcze bardziej przerażająco. Serdeczne pozdrowienia dla genialnego dystrybutora, który film promował jako "dla dzieci". Pomijając to, że film stanowi jakąś tam sumę wszelkich koszmarów, nie jest umowny. W filmach typu "Lemony Snicket" (skądinąd bardzo dobrze się ogląda) jest przemoc i zło, ale w jakiś sposób ubrane w kostium i zawoalowane. Tutaj bez żadnych blokad są tortury, krew, przecinanie nożem twarzy i krótki instruktaż, jak można zabić człowieka butelką.
Nie ujmując nic Se7en - chyba najlepszy film Finchera. Dowcipny, zaskakujący, doskonale nakręcony i ze spójną fabułą. Back to 1969, policja z San Francisco i okolic szuka brutalnego seryjnego mordercy, który nie dość, że morduje swoje ofiary, to jeszcze szczegółową informację wysyła do lokalnych gazet. Realia są doskonale zachowane - brak faksów (i komórek, i komputerów), dowody, odciski palców itp. zbierają sami policjanci zaangażowani w śledztwo (w oszałamiającej liczbie dwóch osób), śledztwo to mozolna praca, zwłaszcza że rozsiane po kilku hrabstwach, z których każde jest autonomiczne i niezbyt chętne do współpracy. Oczywiście San Francisco z lat 60. i 70. ma o niebo lepszą technikę i możliwości w porównaniu do takiego porucznika Borewicza, który prawie dekadę później jako największą zdobycz techniki miał radiotelefon.
Doskonali aktorzy - Jake Gyllenhall w roli dociekliwego rysownika (obowiązkowo dla fanów Donniego Darko), Robert Downey Jr. w roli staczającego się, niegdyś dobrego dziennikarza i główny podejrzany - jowialny John Carroll Lynch (dla fanów Drew Carrey Show - mąż Mimi Bobeck, brat Drew). Oprócz dobrych aktorów świetne od strony wizualnej - doskonale oddane realia poszczególnych lat śledztwa, dużo fajnych widoków na San Francisco, ciekawy sposób filmowania (jazda samochodu z góry). Kilka scen, które przynoszą niezłe napięcie i dreszczyk w końcach uszek (w piwnicy u tappera z niemego kina).
Ogólnie - królowa jest zachwycona, agnus - proszę się wyspać i do kina.
Jak pomyślę, to całe moje życie składa się z nałogów. Jak ktoś czytał jedną moją notkę z dziesięciu, nic go tu nie zaskoczy. Za śmiertelne zanudzenie przepraszam, to wina Lii.
Po pierwsze primo - jedzenie.
Nienawidzę oszczędzania na jedzeniu. Człowiek, który byle jak je, jest byle jaki. Oczywiście można jeść szynkę za 9,99 zł za kilogram albo nadgniłą cebulę, ale po to człowiek zarabia, żeby mieć na świeży chlebek z masełkiem. Dobra Bogini stworzyła tyle dobrych rzeczy, a człowiek wykoncypował na podstawie posiadanych materiałów wyjściowych znacznie więcej, że za obowiązek każdego średnio inteligentnego człowieka uważam dobre jedzenie. Lubię kupować rzeczy, których nie jadłam. Lubię nowe restauracje, aczkolwiek w każdej zwykle trzymam się jednego ograniczonego zestawu, bo skoro dobre, to czemu nie jeść za każdym razem, kiedy przychodzę. Lubię wyjeżdżać, bo za granicą niby jest tak samo, ale inaczej, a głównie się objawia to w kuchni. Z Węgier przywiozłam Eros Pistę, przepis na paprika csirke i zamiłowanie do dobrych tokajów. Z Francji - kiełbasę dojrzewającą i kiełbasiane cukierki czy żółte serki. Z San Francisco - jelly belly, beef jerky (tak, koty również lubią) i czekoladę Ghirardelli. Z Niemiec - Irish cheddar, cynamonowe tik-taki, papryczki nadziewane serkiem. Mniej kręcą mnie zakupy ciuchów niż jedzenia (wnioski proszę zachować dla siebie), wolę iść do knajpy niż do muzeum. Lubię też czytać i oglądać, jak ludzie gotują, zwłaszcza jeśli do tego umieją o tym ładnie opowiadać (więc zdecydowanie bardziej Nigella i Makłowicz niż Pascal "ciepaćka" Brodnicki, bardziej Imbach i Herve This niż Kuroń i Martha Stewart).
Jednocześnie doprowadza mnie do totalnego wkurwu Polak za granicą, tęskniący do schabowego. Ja rozumiem, że można niektóre typowo polskie rzeczy lubić i tęsknić za nimi, bo na obczyźnie niedostępne, ale nie jestem w stanie zrozumieć jojczenia po wyjściu z naprawdę fantastycznej knajpy, że "schabowy i chleb ze smalcem toto nie jest". No nie jest i właśnie o to chodzi. Nienawidzę.
Po drugie primo - książki.
Mogę długo, ale się streszczę. Lubię szukać i kupować, lubię mieć, lubię czytać, lubię pożyczać (nienawidzę ludzi, którzy nie oddają książek). Mam pokręcony system układania na półkach, ale ponieważ chwilowo mam pewne braki powierzchni półkowej, mam układ burdelowy i stosowy. Przestałam lubić tradycyjne księgarnie, wolę kupować internetem. W książkach wkurza mnie to, że nie są równe jak CD i DVD i ciężko je układać.
Po trzecie primo - rzeczy ładne.
Nie wszystkie kupuję, niektóre mi wystarczą do oglądania. Do rzeczy ładnych zaliczam koty, na które patrzeć (jak i na pracę) mogę godzinami. Mimo usiłowania wywalenia z domu wszelkich zaśmiecaczy lubię ładnie wykonane i dość niesztampowe drobiazgi (kolorowe skarpetki, pasiasty lanczboksik, zegarek w świnki czy ręcznie robioną biżuterię). Ostatnio przegrzebałam luxlux.pl, wrzucę, może kogoś do czegoś natchną:
Po czwarte primo - proste gry logiczne
Mam syndrom blondynki, której ktoś dał kartkę z napisem "verte" po obu stronach. Proste gry typu chuzzle, bejeweled czy ostatnio bloxorx (za karę do nałogów przyzna się P. :-P) zapewniają mi zajęcie na długie godziny, dni, a czasem przy odpowiednim zacięciu - miesiacami. Był też taki dowcip o pani nauczycielce, co to udawszy się na wycieczkę z dziećmi do zoo, zlokalizowała jakieś zwierzę egzotyczne, które z komplementarnym partnerem wchodziło w stosunki fizjologiczno-rozrodcze. Zbulwersowana pani nauczycielka zasugerowała, żeby nieskromnym zwierzątkom dać ciasteczko, to może przestaną, na co błyskotliwy (więc pewnie obsadzony poniżej swoich umiejętności na tym stanowisku) pracownik zoo odrzekł: "A panio za ciasteczko by przestała?". No więc ja za dobrą i wciągającą grę logiczną bym przestała. Teraz już wiecie, więc będę musiała Was zabić.
Po piąte primo - uporządkowanie
Chciałabym, ale nie umiem. W każdej chyba dziedzinie życia. Muszę mieć pewne rytuały, który pozwalają mi pozbierać się - czwartkowy obiad z Starym Browarze, poukładane zdjęcia, skrzyneczki na różne różności i wolne weekendy. W zasadzie to chciałabym, żeby moje życie miało program, wtedy się czuję bezpieczniej.
PS S.e.k.s nie jest nałogiem. Nie jest też odpowiedzią.
PPS Następne ofiary - wspomniany już P., Wonderwoman, TowaryMieszane (nieustające chapeaux bas), Hanka (mru!) i last, but not least, siwa. Przyjemności.
PSSS Mały appendix. Filiżanki do esspresso z Boduma są paskudne - może i praktyczne, ale nieładne. A zamiast moździerza z Kuchenprofi kupiłam sobie moździerz z Maxwella Williamsa (za całe 19.90 zł) .
(Nudne i o zakupach).
Jest taka pora roku, kiedy tracę rozsądek (poza innymi okazjami, a że nie jestem specjalnie rozsądna...). To wtedy, kiedy w sklepach pojawiają się tabliczki z % i nie chodzi bynajmniej o wyszynk.
Dzisiejszym łupem padły:
Poza tym się jeszcze nie wyspałam.
Znalazłam na Amazonie kilka śmiesznych drobiazgów:
Marazm mam. Wreszcie udało mi się zapełnić ceramiczne pojemniczki po jogurtach (Lia mi dała :->) ziemią i nasionami bratków, ale psie syny nie chcą rosnąć. Od wczoraj powinny już przynajmniej wykiełkować, a tu nic. Mam żal. Trochę mnie marazmu wyciągnęła seria czekolad Gubor, znaleziona za straszliwe pieniądze w Realu. Ale dobre som. I w zasadzie tyle. Trochę mam poczucie, że wegetuję i bynajmniej nie chodzi mi o wsypywanie żółtych farfocli do garnka. Muszę odespać stracony dzień z weekendu.