Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu


Pajara – Betencuria – Antigua

W dzisiejszym odcinku nasza bohaterka, oprócz wcześniejszych problemów zdrowotnych, doznała również paskudnego bólu gardła, który z wczorajszej chrypki wyewoluował w zanik głosu oraz, żeby nie było nudno, obsypała ją w paru miejscach wysypka uczuleniowa. Fuertevertura naszej bohaterki nie lubi, widać (robimy zakłady, co zdarzy się jutro?).

A szkoda, bo ja Fuerte polubiłam. Wieczna wiosna, morze pod oknem („morze? Jakie morze? A, to ten czajnik tak szumi... A teraz? Przestało”), ludzie sympatyczni i uśmiechnięci, a poza hotelami nie ma poczucia, że na każdym kroku chcą wydrzeć ciężko zarobione euro. Polubiłam nie na tyle, żeby tutaj wracać co pół roku, ale na tyle, żeby miło wspominać po powrocie do domu.

Wiodącym kolorem w budownictwie jest taki łagodny odcień pomarańczu, ceglano-żółty. Nie biały, białych budynków jest mniej. A moim ulubionym odkryciem kulinarnym są chirimoyas – mocno pestkowe owoce wielkości jabłka, smakujące jak połączenie ananasa i banana, w szarozielonej, nieco łuskowatej skórce.

I, albowiem jestem na wakacjach oraz jestem też leniwa, dziś będą głównie obrazki (a o zwiedzaniu[1] Pajary, Betencurii i Antiguy oraz o tym, jak powstały miękko wyoblone górki można poczytać sobie w wikipedii).


Betancuria


Pajara

Antigua

Catspotting: 1, kremowy z prążkowanym ogonem, dumnie pomykał brzegiem drogi.

[1] Plan zwiedzania był taki bardziej bez planu, bo nigdy nie wiadomo, czy młodzież sobie będzie winszować. Szczęśliwie mieszkają tutaj życiowi ludzie i przy punktach turystycznych budują place zabaw.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek marca 11, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 1


La Jajita Oasis Park (9 marca)

Zoo z twistem. Bo idzie się, idzie, są zwierzęta, kierunkowskazy, a na samym końcu się okazuje, że autobus do przylepionego do zoo ogrodu botanicznego jeździ do 17, a potem można iść ponad 1,5 km piechotą. A że dzisiaj byłam słaba i już mocno zmęczona po tym, jak weszłam na górę do oglądania słoni, a one miały to w trąbie i zwyczajnie spały w domkach, więc sobie popatrzyłam na podwórko i zeszłam, to nie proponowałam nawet wleczenia TŻ-a z chustowym bagażem tylko po to, żebym sobie porobiła zdjęcia 2300 rodzajów kaktusów. I skończyło się na zwierzętach. Takie, jak w innych zoach, ale ładnie poumieszczane w przyrodzie, dużo przeżuwających miękkopyskich wielbłądów, struś siedzący na pani strusicy, budzący spory entuzjazm młodzieży, bo malowniczo giął szyję, machał skrzydłami i ogólnie wyglądał na zadowolonego, śliczne puszyste szopy, surykatki i inne mangusty. Oczywiście młodzieży do gustu najbardziej przypadły huśtawki i poczyniła straszny raban na próbę poszerzenia[1] asortymentu zabawowego o taki na przykład pusty trzymetrowy batut.

Trochę smuteczek, że nie przyjechałam w niedzielę, bo w niedzielę jest podobno prawdziwy jarmark z lokalnymi wyrobami, a nie cyrk dla turystów (skądinąd zabawne, że to Senegalczycy przyjeżdżają handlować paciorkami, perkalem i podróbkami znanych marek z niemieckimi i hiszpańskimi turystami, kolonializm à rebours).

Ale przede wszystkim jestem zmęczona (i zła na ten schowany ogród botaniczny), bo nie miałam w planach wycieczki zapadnięcia na mniej łagodną postać lokalnego rota wirusa, który wyjął mi wczorajszą noc i pół dzisiejszego dnia. To przerażające, że pojawia się w moim życiu taka chwila, że nie mam ochoty jeść. Ubodło mnie to niesamowicie, bo na kolację zjadłam dwa plastry arbuza, a też mi niespecjalnie smakował.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

Catspotting: 5 w zoo (trzy czarne, pręgaty, szylkret) + rysie ("Ryszardy!") w klatce.

[1] Naiwnie liczyłam, że zabierając dziecko w egzotyczne strony rozwinę przed dzieckiem cały wachlarz nowych smaków, a wymęczone plażowaniem (kradnięciem cudzego asortymentu plażowego, uciekaniem, zbieraniem kamieni itp.) będzie jadło lepiej niż w domu. Yeah, right. Poznajcie dziecko, które przeżyje tydzień na jabłkach, frytkach, suchych bułkach i paczce precelków znanej polskiej firmy. A, i na soku jabłkowym.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 10, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: hiszpania, ogrod-botaniczny, ogrod-zoologiczny, fuerteventura, wyspy-kanaryjskie - Skomentuj


Ahuy (8 marca)

Dnia Kobiet tutaj się nie obchodzi, nie ma goździków, rajstop ani całowania w rączkę. Nie żebym tęskniła.

Fascynujące jest to, że dziecko moje, chorawe nieco za sprawą okolicznego wirusa[1], ma więcej energii i śmieje się co kilka minut przeraźliwie głośno i taką dziecięcą pełnią szczęścia, że jej zazdroszczę, bo ja już tak nie umiem. Daje się adorować we wszystkich językach, bezbłędnie wyczuwając, że „bonita” czy „schatzen” to coś miłego i wyszczerzając w odpowiedzi swoje 80-procentowe uzębienie. Mam tylko nadzieję, że jednak okażemy się bardziej czujni niż ona sprytna, bo dziś mało co nie wynieśliśmy z restauracji dwóch widelców i łyżeczki, które ukradkiem zostały wrzucone do TŻ-owego plecaka.

Każde miejsce na Ziemi ma swój zabity deskami koniec, zadupie czy pętlę dla bocianów. Tutaj to miejscowość o dźwięcznej nazwie Ahuy, do której jedzie się krętymi serpentynami przez marsjańsko wyglądające górki, po drogach czasem tak nachylonych, że przeklinam swoją nadczynną wyobraźnię[2], bo widzę, jak malowniczym łukiem przelatujemy nad barierkami. Jedzie się, jedzie, mija pagórki, palmy, opuszczone domostwa, palmy, pagórki, górki, kozy, kozy, dużo kóz, góry i nagle pac, wjeżdża się na rondo, za którym jest koniec świata. Na końcu świata jest maleńka mieścinka, składająca się z kilku restauracji i domostw oraz mieniącej się w świetle popołudniowego słońca czarnej plaży. Wchodzę w piasek i mam uczucie, że zanurzam się w brudnym pyle i zdziwiona jestem, że wyciągam z niego czyste stopy. To zachodnia strona wyspy i zapewne zachody słońca są niesamowite. Wyjeżdżaliśmy jednak, kiedy jeszcze nie było kolorów na niebie.

Papas arugadas. Danie, które bardzo lubię, obecne w każdej restauracji i przy każdym hotelowym obiedzie, wzruszające przez swoją prostotę. Bierze się małe ziemniaczki, myje i gotuje w bardzo osolonej wodzie (oryginalnie w morskiej, słonej, nie słono-gorzkiej), po czym wylewa się wodę, a ziemniaczki stawia na małym ogniu i delikatnie poruszając garnkiem czeka, aż reszta wody wyparuje, a sól osiądzie na skórce.

Do tego są zwykle podawane dwa sosy – mojo verde i mojo rojo, ale niespecjalnie mi smakują (pół na pół oliwa z octem i dodatki, jak dla mnie za dużo octu).

Catspotting: 2 – leniwiec podknajpiany w Ajuy i piękny kremowy w kociej budce, domagający się uzupełnienia miski[3].

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Oczywiście, że w domu, mimo że zdrowe, jest absolutnie marudne i upierdliwe. Wiem, sprawiedliwie jest dodać, że tutaj ma oboje – mamę i tatę, a do tego ma nas w zasięgu ręki i w pełni zainteresowanych zabawą, a nie tkwiących z nosem w monitorze.

[2] Której od półtora roku mam coraz więcej, niech to szlag. I nie jest to dobry kierunek tej nadczynności.

[3] Nie wyprę się córki mojej, która w sklepie pobrała z półki foremkę jedzenia dla kota i wyemitowała, żeby iść karmić.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 10, 2011

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 2


Morro Jable (7 marca)

Ja nie wiem, może mam manię prześladowczą, ale chodzą za mną ludzie z wiertarkami, młotami i kafelkami. Wyjechałam z domu i trafiłam w sam środek mega remontu w hotelu. Rankiem obudziło mnie postukiwanie młotkiem przy układaniu kafelków pod oknem sypialni. Podczas sjesty najpierw dobiegał odgłos cięcia czegoś piłą mechaniczną, a potem trzech wesołych panów zaczęło pod drzwiami skuwać beton (freudowska potyłka: napisałam „skurwać”) i skuwało go przez dobre trzy kwadranse. Królowa nie jest zachwycona.

35 mm z dodatkowym szkiełkiem + 4 dioptrie pozwala robić urocze zdjęcia delikatnym lokalnym kwiatkom.

Morro Jable[1] to miejscowość jeszcze bardziej turystyczna niż Costa Calma, bo główna ulica to w zasadzie deptak handlowy. Raj dla „znawców” marek ekskluzywnych (ja rozpoznałam tylko podróbki Louisa Vuittona, ale ja się nie znam na markach), urocze lokalne koszulki z jaszczurką i mnóstwo lokalnych kosmetyków z aloesu. I latarnia morska (nie, słowo, nawet jakby wpuszczali na samą górę, to bym nie weszła, jednak się uczę na swoich błędach), piękna, wysoka i biała, w sam raz do kolekcji Zacisza Wyśnionego. I piękna biała plaża z kłębowiskiem biało-szarych chmur.

A ulubioną zabawą mojego dziecka jest siedzenie w dołku wykopanym w piasku.

Catspotting: 1, za to przedziwnie rasowy – krótki ogon, długi wąski nos i śliczne ubarwienie colorpoint.

Wiewiórspotting: 4, jedna z wyjątkowo puszystym ogonkiem. Wiewióry mieszkają w kamiennym murze między plażą a hotelem i są doskonale sprzedajne za fistaszka.

(Trzeba mieć pecha, żeby wskoczyć w środek infekcji wirusowej).

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Zawsze miałam problem, które "j" się po hiszpańsku czyta jako "h", a które nie. Tu raczej nie miałam wątpliwości, ale zawahałam się przy miejscowości Ajuy, która się czyta dokładnie tak, jak myślałam, że nie.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 8, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 6


No to plaża (6 marca)

[Wyjaśniając dopiski z datami w nawiasach, to nie dlatego, że pragnę dorównać pewnej mistrzyni drobiazgowej rzeczywistości, ale nie mam Internetu w pokoju i chodzę rzadko za pieniądze :->]

Na targ w Costa Calma szykowałam się bardzo. Ba, nawet przeliczyłam walory w gotówce, żebym wiedziała, ile dobrego mogę kupić. A tu rozczar – zamiast lokalnych serów, suszonych żambonów czy innych owoców i win – jak na deptaku w Ciechocinku – sznury kamieni półszlachetnych, biżuterii niskobudżetowej, indyjskich sukien, podróbek znanych marek i brzydkich t-shirtów. Smutno mi się zrobiło, przyznałam rację młodzieży, która za najciekawsze uznała kamyki na ziemi oraz dyszącego z gorąca pięknego psa marki owczarek niemiecki.

Plan minimum – wiaderko, łopatka i plażowa piłka – okazał się najlepszym wyjściem. Ze wstydem muszę się przyznać, że obnażyłam moje dziecko na plaży, albowiem zupełnie niechcący wbiegło za mną do wody po kostki i oberwało zdradziecką falą, która – ze względu na mikre gabaryty (dziecka, nie fali) dokonała szeroko zakrojonych zniszczeń na pieluszce i odzieży. Dziecko dostało zastępczą koszulkę z długim rękawem, bo wyrodnym rodzicom nie chciało się iść po wodoodporne pieluszki do hotelu, mimo że bynajmniej nie mieli daleko.

Plan minimum plus – spacer brzegiem morza – niespodziewanie też się młodzieży spodobał i tylko częściowo na rękach omdlewającej matki[1] i sprawniejszego ojca przeszła ponad dwa kilometry w jedną stronę, dopiero na końcu mocząc stopki i dół pasiastych legginsów[3] w wodzie.

A woda – nie zimniejsza niż Bałtyk latem, spokojniejsza, a do tego krystalicznie czysta. Wchodzi się w opalizujący seledyn, w którym czasem przepłynie malutka rybka i nic więcej. I chce się wchodzić głębiej, głębiej i głębiej, aż wejdzie się całkiem w tę delikatną czystą zieloność.

Cat-spotting: 3 (dwa nowe w czyimś ogrodzie i jeden prawdopodobnie z wczoraj, ewentualnie bardzo podobny).

O jedzeniu nie piszę, bo jemy w hotelu ze szwedzkim stołem zastawionym tak, że szkoda, że Państwo tego nie widzą (wczoraj - świetna mizeria z czosnkiem, dziś - wędzona szynka i doskonały, kruchy kozi ser w wielkich plastrach, jutro (antycypuję) – fantastyczna ryba pieczona w soli).

W zdjęcia mi słabo, więc będzie tylko taka wprawka ze zdjęciami nocnymi bez statywu.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Mnie, znaczy. Kręgosłup mnie lży po ekscesach z samolotu, a do tego siedziałam na skrzydle i mam wrażenie, że wiało. I mam wrażenie, że mam gorączkę. I dreszcze. I kluski w gardle. Może też powinnam się poskarżyć rezydentowi? (spotkanie jutro o 9, może by iść posłuchać w celach szkoleniowych, jak przekwalifikowani z hotelu w centrum wyspy robią awanturę[2]?).

[2] Pewnie też bym robiła, zwłaszcza jakbym miała zaplanowane wyjazdy w różne zakątki z tego konkretnego miejsca.

[3] „O, so schoene Strumphose!”.

Dla tych, co wytrzymali aż do tego momentu, zapowiedź następnego odcinka: wiewiórki z pręgatymi ogonkami, latarnia morska i dużo palm.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 7, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 4


Czasem słońce, czasem hardcore (5 marca)

[Przyznam, że miałam w głowie inną wersję rzeczywistości, taką jak lubię – mglistą, oniryczną i nieco bezosobową, ale jestem zbyt zmęczona, więc będzie literalnie, dosłownie i z osobami.]

Poznań – Gran Canaria

Najdzielniejszym podróżnikiem jest moja córka. Mogliśmy sobie porozumiewawczo hmkać, kiedy gdzieś obok rozlegał się płacz i krzyk, że „we have a screamer”, bo nasza córka była i owszem, tajfunem energii, jak już się uczciwie przespała w tatowych ramionach na lotnisku, a potem w mamowych w samolocie, ale tajfunem pokrzykującym, śmiejącym się i gadającym, a nie wrzeszczącym. I lot z tych całkowicie spokojnych, a podczas międzylądowania stewardesa pozwoliła nam zajrzeć do kabiny pilotów (ciasno, ale mnóstwo guziczków). Tyle z zalet. Za nami siedział Major Sucharski w stopniu majora, który czytał na głos przewodnik, objaśniał hiszpański dla początkujących, rzucał czerstwe komplementy stewardesie („pociągająco pani wyglądała, jak pani tak machała rączkami”), a zaraz obok Naczelny Kaowiec, tłumaczący siedzącej pomiędzy nimi pani, o co chodzi ze strefami czasowymi czy wyjaśniający międzylądowanie na Gran Canarii. Bo jednak z samolotu wyszłam zmęczona jak po robotach przymusowych i z połamanym w wielu (zbyt wielu) miejscach kręgosłupem.

I tylko żal, że byłam zbyt zmęczona startem o 5:30 z pobudką o 2:30 (nawet udało mi się iść spać, zanim) i wschód słońca oglądałam poklatkowo, kiedy co kilka minut otwierałam oczy. Głęboki granat, na którym pojawiają się jaśniejsze pasma, które z kolei przekształcają się w pastelową tęczę, z najdelikatniejszym fioletem, jaki w naturze widziałam.

Gran Canaria – Fuerteventura

Najkrótszy lot jak dotychczas, polegał na tym, żeby wystartować, a potem po przeleceniu 100 km, wylądować. Bardzo urocze i zabawne.

I tylko żal, że brakuje trzeciej ręki na aparat, bo zejście w pełnym słońcu od strony oceanu – jedno z najładniejszych w życiu. Obie wyspy – Gran Canaria i Fuerte – wulkaniczne, czarno-szare na środku, a szaro-zielone na obrzeżach, ze stożkami gór/pozostałości po wulkanach malowniczo spowitymi pasemkami chmur.

Fuerteventura

Najgorszą możliwą rzeczą jest jechanie 80 km z nadaktywnie marudzącą grupą turystów z Polski, którym WTEM zmieniono hotel i całą drogę umawiali się, za co będą żądać od biura podróży odszkodowania (zaczęli od pogody, bo padało, przeszli przez latynoski repertuar brawurowo jadącego kierowcy i w ogóle skandal), po czym równie wesołe jest stanie za nimi w hotelowej recepcji i słuchanie, czego oni nie chcą. Ja skromnie nie chciałam tylko pokoju za godzinę, tylko TERAZ, bo TERAZ mi dziecko chce jeść i spać. Oczywiście zamontowane w pokoju wzmiankowane dziecko, zwijające się w kłębek na autobusowym siedzeniu, dostało nagle mega przyspieszenia i spacyfikowanie do spania trochę zajęło. Przyspieszenie między innymi zawdzięczam błyskotliwemu pomysłowi architekta, który zbudował apartamenty z dwoma schodkami pomiędzy kuchenką a pokojem dziennym, żeby go osrały lokalne gołębie. W każdym razie donoszę, że umiejętności schodzenia ze schodów znacznie się poprawiły i nawet zarejestrowano pierwsze nieśmiałe próby trzymania się ściany (uprzedzając pytanie, nie ma podobno apartamentów bez schodów, a nawet jeśli by były, to i tak by były zajęte).

Mimo że padało, a po moich kolanach skakało stworzenie roboczo ochrzczone w samolocie „szczypiorkiem” (zapewne ze względu na walory fryzury), i mimo że niespecjalnie lubię góry, to wybrzeże Fuerteventury jest niesamowite. Piekielne i ponure osypiska, porośnięte szarymi, zielonkawymi i rdzawymi porostami, obłupane kamienie, kaktusy i pękate palmy, a na tym wszystkim pasie się mnóstwo kóz w kolorach dowolnych.

I tylko żal, że zza szyby autobusu wszystko jest rozmyte i mdłe.

A lotnisko na Fuerte wielkie i piękne; spodziewałam się takiej budy jak Ławica, a zastałam nieco mniejszy Franfurt czy inne Monachium.

Cat-spotting: 1, ale za to szylkret z kremowo-rudą tylną łapą. Bardzo przyjazny.

Kelner w restauracji, próbujący po niemiecku-hiszpańsku wyjaśnić mi, gdzie są foteliki dla dzieci, wreszcie rzuca: „Następnym razem proszę powiedzieć, że pani mówi po polsku, będzie łatwiej”. Nie żebym nie dawała hintów koszulką treści „Jestem super mamą”.

I widok z okna:



PS Tylko nie lubię tego poczucia, co mi narasta wieczorem. Że czemu nie ma mnie w domu, z kotami opodal, przy małym pasiastym komputerze. Lubię być poza domem w dzień, nie lubię wieczorem i w nocy.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 10



Ekologia w Poznaniu

Głęboko wierzę w ekologię. W to, że mogę nie niszczyć środowiska naturalnego, że mogę używać przedmiotów z surowców wtórnych, że moje śmieci są czyimś skarbem, że nie powinnam marnować żywności, kupować za dużo i używać surowców, które się nie rozkładają.

I taka cała pozytywnie naładowana dobrą energią zaczynam od tego, co łatwe. Kupuję rower i planuję jeździć do pracy w obcisłych trykotach, martwiąc się jedynie, żeby nie połykać much podczas jazdy. I pierwsze dwa razy są całkiem fajne, wchodzę do biura wprawdzie spocona i ze zlepionymi włosami, ale czuję się jak młody bóg. Trochę słabnie mi ten entuzjazm, kiedy dociera do mnie, że w biurze nie ma prysznica, a mycie w umywalce ma pewne ograniczenia. Trzeciego dnia w drodze powrotnej łapie mnie burza i do domu docieram całkowicie przemoczona, a do tego już prawie przy domu wjeżdżam w kałużę, która okazuje się być głęboka na prawie pół metra. Rzut oka w lustro uświadamia mi, że nie będę nigdy Miss Mokrego Podkoszulka i rower pozostawiam na weekendowe wyjazdy nad jezioro. Bo tam chociaż jest ścieżka rowerowa.

Kupuję eleganckie różnokolorowe torby do zbierania odpadów plastikowych, papierowych i szklanych. Duże torby. Do każdej mieści się mnóstwo kartonu, butelek po wodzie mineralnej, słoików po dżemach i butelek po sokach. I nagle orientuję się, że mam na przedpokoju trzy wielkie torby pełne śmieci, z którymi zawsze nie po drodze mi do śmietnika. I o te torby na zmianę się potykam, gdy są pełne, albo - gdy są puste - składam je w kątku, żeby nie przeszkadzały, a papier i plastik wstydliwie dorzucam do śmieci zasadniczych.

Kupuję i pozyskuję gustowne płócienne torby wielorazowe. Pierwsze zakupy w nowych, czystych torbach - sama przyjemność. Za drugim razem zapominam zabrać toreb, ale proekologicznie pakuję kiełbasę, ser i setkę drobniejszych pakunków do kartonowych toreb. Torby przydadzą się przecież do wyrzucania kociego żwirku, pakowania do wysyłki rzeczy sprzedawanych na aukcji (wszak lepiej przekazać prawie nowe nieużywane rzeczy komuś, komu się przydadzą, a jeszcze na tym nieco zarobić). Po jakimś czasie odkrywam, że nonszalancko wrzucona do płóciennej torby pomarańcza rozpłaszczyła się i zrobiła na torbie mało elegancką plamę. Zbieram więc powoli torby do prania. I znowu wracam z kolejnym naręczem kartonowych toreb, których zasoby rosną. Szybko się uczę, że jak się je złoży w kosteczkę, to zajmują mniej miejsca niż rozłożone (a i można uniknąć niespodziewanego ataku któregoś z kotów, które uwielbiają skakać na szeleszczący karton).

Zużyte baterie można odnieść do wiodącego sklepu meblowego albo - znacznie bliżej - do urzędu gminy. Dzielnie zbieram baterie, mam ich całe szuflady, ale nie udało mi się jeszcze zsynchronizować wizyty w urzędzie i zabrania ze sobą woreczka z bateriami. Czasem budzę się w środku nocy i słyszę, jak ze sobą rozmawiają; czasem tylko zastanawiam się, skąd mają do tego energię.

Czasem czuję się wmanewrowana przez handel nieuspołeczniony w zachowanie nieekologiczne. Kupuję powietrze w kartonie - ryż zajmuje połowę paczki, proszek do prania mniej niż 70%. Udaję, że specjalnie kupuję większe opakowania, żeby używać dłużej i rzadziej wyrzucać pudełka. Wystarczy jednak przejść się przez stoisko warzywne, żeby z dbałości o wygodę i czystość kasjerki wrócić do domu z kilkunastoma szeleszczącymi woreczkami, z których wyjmuję jabłka, banany, cebulę, truskawki czy inne cukinie. Czasem pakuję wszystko do jednej torebki, ale pani na kasie patrzy na mnie z ukosa, wyławiając kolejną śliwkę spomiędzy cytryn i fenkułów.

Jeszcze trudniej jest z małym dzieckiem . albo inwestuję w mało ekologiczną wygodę pieluch jednorazowych, albo w wieczny cykl namaczania, prania wstępnego, prania i suszenia pieluch wielorazowych (a i tu ekologia stoi pod sporym znakiem zapytania, bo każde pranie to prąd, woda i solidny proszek do prania, a czasem i odplamiacz niekoniecznie obojętny dla środowiska). Niewyspana i zmęczona młoda matka nie ma na nic czasu, nie jest więc dziwne, że bez namysłu niemal wybrałam wygodę jednorazowości. Podobnie ze sprzątaniem . co z tego, że stare koszulki mogą zyskać nowe życie jako ściereczki, skoro szybciej i wygodniej używać papierowego ręcznika.

I tak przeglądam sobie w myślach każdy zakątek mojego domu i przestaję być taka zadowolona z tej mojej chyba jednak wyimaginowanej ekologii. Bo wprawdzie kąpię się pod prysznicem i rzadko zostawiam odkręconą bieżącą wodę, gaszę nadmiarowe światło i używam energooszczędnych żarówek, ale nie umiem ograniczać się tam, gdzie stawką jest moja wygoda. Brakuje mi motywacji, żeby zmieniać to, co ułatwia mi życie. Zawsze odkładam to na jutro.

[Tekst "Projekt na jutro" do Magazynu Business&Beauty, kwiecień 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 3, 2011

Link permanentny - Kategoria: Przeczytali mnie - Skomentuj - Poziom: 3


Nad kanałem

Wspaniałe miasto Amsterdam ma wiele różnych twarzy.

Dla setek tysięcy turystów najważniejszym miejscem jest Czerwona Dzielnica, gdzie nader skromnie odziane damy negocjowalnego afekty malowniczo wyginają się w oknach; czasem oświetlone są tylko ultrafioletowym światłem, dzięki czemu lepiej widać, jak skąpą noszą bieliznę. Dla chyba liczniejszej grupy, już bardziej zróżnicowanej w kwestii płci, mekką są niespecjalnie ładnie pachnące miejsca, myląco nazwane coffeeshopami, choć bynajmniej nie kawę się tam pija. Dla znawców sztuki są liczne, wspaniale wyposażone muzea, a dla mnie najważniejsze okazały się amsterdamskie kamieniczki.

Amsterdam to Wenecja Północy - miasto wąskich kanałów i kamiennych mostów (a także koślawych chodaków i rowerów). Któryś ze sprytnych monarchów wymyślił podatek związany z szerokością frontu kamienicy, stąd domy zamiast wszerz rozbudowywały się wgłąb i wzwyż. Długie i wąskie korytarze, częściowo zajęte przez wąskie schodki, ciągnęły się na kilkanaście metrów aż do ogrodów za posesją. Żeby wnieść do domu szerokie mieszczańskie meble, które nie mieściły się na wąskich schodach, na szczytach domów mocowano haki, za pomocą których do dziś wciąga się fortepiany czy inne trzydrzwiowe szafy i instaluje w mieszkaniu przez okno. O tym, jak wąskie bywają amsterdamskie kamieniczki, najlepiej można się przekonać, odwiedzając lokal przy kanale Singel pod numerem 7, gdzie front - zajęty całkowicie przez drzwi - ma około metra szerokości. Nie jest więc bardzo dziwną rzeczą, że po pierwszym spacerze wzdłuż kanałów zamarzyłam o tym, żeby zamieszkać w takiej kamienicy, a przynajmniej - jako że posiadane środki pozwalają mi na spędzenie miłego weekendu w kraju depresyjnego tulipana, ale nie na zakup nieruchomości tamże - spędzić w niej chociaż jedną noc. Okazało się, że jest to jak najbardziej możliwe.

Oprócz poprawnych i nie różniących się od siebie hoteli znanych sieci, w Amsterdamie istnieją hotele, hostele i pensjonaty mieszczące się w klimatycznych XVI czy XVIII-wiecznych wnętrzach. Czasem na hotel przeznaczona jest cała budowla, przez co bywa ekskluzywniej i drożej, a w ofercie jest śniadanie, winda i stojaczek z ulotkami, czasem do wynajęcia jest kilka pokoi "przy rodzinie". Mój pierwszy weekend w Amsterdamie spędziłam w czystym i nijakim hotelu, z oknem wychodzącym na dachy i kominy. Na następny wypad jednak zarezerwowałam noclegi w wąskiej kamienicy nad Brouwersgracht. Przy rodzinie. Na początku odczuwałam pewne skrępowanie, bo władowałam się z walizą do czyjegoś domu, gdzie na ścianach przypięte były dziecięce rysunki, z kuchni dobiegał dźwięk sztućców, a w otwartych drzwiach do salonu leniwie rozkładał się puchaty kot. Holendrzy to jednak ludzie dość bezpośredni i asertywni, więc gospodyni wręczyła mi klucz, pobrała opłatę w gotówce, pokazała strome schody, po czym zgodziła się ze mną, że ciężka waliza poczeka na dole na męża, który poszedł był zaparkować i życzyła nam miłego pobytu.

Weekend na poddaszu z widokiem na ogród i tylną ścianę budynku przy sąsiednim kanale doprecyzował mi dość szybko potencjalne plany na przyszłość na tyle, że już wiem, że nie chcę mieć na własność kamienicy. Na samą górę nie dochodzi czasem gorąca woda, ba - czasem nie dochodzi woda w ogóle. Można oczywiście mieszkać niżej, ale do takiej sutereny niespecjalnie często zagląda słońce. I schody. Pierwszego wieczora i następnego poranka wbiegałam i zbiegałam po nich jak gazela. Wieczorem wracałam, odliczając każdy wąski, skrzypiący stopień i podpierając się o ścianę. Przyznaję jednak sama przed sobą, że to takie kwaśne winogrona, bo dalej fascynują mnie wielkie, rzadko zasłonięte okna, w które można zaglądać podczas spacerów wąskimi uliczkami. Wysokie pomieszczenia, często ze zdobieniami, stiukami i pięknymi żyrandolami. Mnóstwo zakarmarków - komórek pod schodami, drzwi tajemniczo odchodzących na półpiętrze w bok, pozwalających się zastanawiać, czy za ścianą jest już sąsiedni dom czy może jeszcze jeden pokój. I chyba najważniejsze - na kilka dni dostałam klucze od zabytkowych, choć nieco zacinających się, drzwi i z dumą chwilowej właścicielki mogłam do kamienicy wchodzić i z niej wychodzić.

Wybór hoteli w kamienicach nad kanałem jest spory, rozrzut cenowy również. Za pokój w małym hostelu czy pensjonacie bez śniadania można zapłacić już 60 euro za noc. Za apartament w bardziej luksusowo wyposażonym miejscu - około 200-300 euro. Warto jednak rezerwować noclegi wcześniej, bo popyt na łyk prawdziwego holenderskiego klimatu jest spory. O tym, że na urodziny Królowej, czyli 30 kwietnia, wszystkie miejsca są wyprzedane z półrocznym wyprzedzeniem, nie muszę chyba wspominać?

Następnym razem, żądna nowych wrażeń, planuję zamieszkać na barce, leniwie kołyszącej się na jednym z kanałów. Słuchać rozmów turystów, wracających nad ranem ze świata amsterdamskich uciech. Wypić poranną kawę na tarasiku z widokiem na któryś z mostów, tupiąc nogą, żeby odpędzić żebrzące o kawałek bułki kaczki.

Kilka adresów:

http://www.canalhouse.nl/
http://www.hotelamstelzicht.com/
http://www.hotelagora.nl/
http://www.booking.com/hotel/nl/canal-house-amsterdam.en.html

[Tekst "Noc w amsterdamskiej kamienicy" do Magazynu Business&Beauty, kwiecień 2011].

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek marca 3, 2011

Link permanentny - Kategorie: Przeczytali mnie, Listy spod róży - Tagi: amsterdam, holandia - Skomentuj - Poziom: 3