Narada na korytarzu
Na korytarzu na środku piętra obok naszego open space'a zgromadziła się grupka "nowych", przeważnie pań. Kątem ucha słyszę zachwycone: "To jest najfajniejsze piętro, po obu stronach są sami faceci!".
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Na korytarzu na środku piętra obok naszego open space'a zgromadziła się grupka "nowych", przeważnie pań. Kątem ucha słyszę zachwycone: "To jest najfajniejsze piętro, po obu stronach są sami faceci!".
Galeria Pestka, Poznań. No Stary Browar toto nie jest. Warte uwagi są Sklep Tchibo (cztery ostatnie kolekcje), salon firmowy butów Clarksa (ale po przecenach, jakoś wąż mi syczy, żeby wydać ponad 320 zł na wiosenne pantofelki), jakieś drobne sklepy z pierdółkami, parę sieciówek butowo-odzieżowych, optyk Fielmann i Carrefour. I tyle.
Albo wychodzi płasko, albo patetycznie, albo jakoś zupełnie nie tak. Trochę lepiej mi idzie ze słuchaniem, ale mam parę zastrzeżeń. Nie znam się na dźwiękach, mam słuch drugiego stopnia (słyszę jak grają i rozpoznaję hymn). Nie umiem się na muzyce skupiać, zawsze jest to tło -dlatego mam problem z koncertami, bo dawka nieróżnorodnej muzyki, podczas słuchania której nie mogę robić czegoś innego, mnie męczy. Mam też syndrom inż. Mamonia - lubię tę muzykę, którą znam, co dość mocno ogranicza (nie do zera, ale zawsze). W przeciwieństwie do TŻ, który zna na pamięć składy i historie sporej części zespołów, umie wymienić z pamięci dyskografie i bezbłędnie w radiu rozpoznaje, kto gra, a do tego przesłuchał ten +/- tysiąc płyt, co nam stoi na półkach. Ja mam swój zestaw płyt, których słucham często i które zawsze miło drapią moje ego.
Dzisiaj sobie wyciągnęłam Malkę Spigel - "Rosh Ballata". Nie wiem, co ta płyta ma, ale zapadła we mnie od pierwszego razu. Czuć lato, lenistwo w promieniach słońca, morze, liście szumiące na wietrze i spokój. I obietnicę, że będzie bez zmartwień, ładnie i bez konieczności spieszenia się gdziekolwiek. Nie wiem, o czym Malka śpiewa, bo pochodzi z Izraela i w tym języku są słowa. Ale to nie istotne - głos to kolejny instrument tworzący nastrój. Jak kto lubi kategoryzować, to określa się jej muzykę jako "minimal post-punk/punk-funk sound".
Tytuł dokładnie odzwierciedla zawartość. Film składa się ze scenek, luźno spiętych motywem przewodnim korporacji prowadzonej przez charyzmatycznego milionera, piszącego poradniki. Pracownik korporacji jest proszony o napisanie dla szefa przemówienia na nadchodzącą galę, jednocześnie po firmie rozchodzi się plotka, że wśród pracowników jest szpieg. Żona pracownika ma romans z dentystą pochodzenia słowiańskiego (po nazwisku sądząc), a jej koleżanka - z seksownym, ale dość dziwnym deratyzatorem, który tak naprawdę jest aktorem i jeżdżąca za nim ekipa filmowa to wszystko kręci. Dentysta poznaje piękną kobietę nr 2, zakochuje się, a kiedy żona pracownika ma odejść do dentysty, wszystko się sypie (a do tego piękna kobieta nr 2 oskarża go o molestowanie s.ek.sualne). Dodam, że jakąkolwiek próbę złapania sensu w tym filmie utrudnia fakt, że ten sam aktor (zupełnie przypadkiem i reżyser) gra większość ról męskich - żonatego pracownika, dentysty czy deratyzatora, a aktorka (prywatnie żona reżysera) - co najmniej dwie role żeńskie.
Poza nieudanymi próbami łapania literalnego sensu, film jest zabawnym zestawem czasem powtarzajacych się sytuacji, z których wynika, że bardzo ciężko się ludziom porozumieć na poziomie werbalnym, chociaż na poziomie języka ciała idzie im całkiem nieźle. Pikanterii dodaje golas, uciekający z pobliskiego psychiatryka, którego co jakiś czas na planie ścigają pielęgniarze. Całość jest bardzo absurdalna, miałam silne skojarzenia z Monty Pythonem. Najzabawniejszym elementem jest to, że film wymyślił, napisał i nakręcił człowiek, który reżyserował Syrianę, Przez ciemne zwierciadło, trzy częsci cyklu o Danielu Oceanie czy Solaris - Steven Soderbergh.
Jednak lubię najbardziej te Mankelle, gdzie dużo Szwecji, a podczas śledztwa wychodzi dużo spraw ogólnospołeczno-bytowo-rodzinnych. Tutaj, jak w poprzedniej części, Wallander znowu jest samotnym wilkiem i bez wsparcia aparatu policji prowadzi undercover śledztwo. No nie nadaje się człowiek do tego, chociaż - jak zawsze u Mankella - nadludzkim wysiłkiem udaje mu się uratować najbliższych, a i przyczynić się do ujęcia przestępcy.
Najpierw znika właścicielka agencji nieruchomości, przykładna żona i matka. Potem w miejscu jej znalezienia policja odkrywa odcięty czarny palec. Po palcu do kłębka, okazuje się, że w RPA burowskie bojówki szykują zamach na Nelsona Mandellę, a dla niepoznaki szkolenie ma się odbywać w dalekiej i nietypowej Szwecji, wybranej głównie dlatego, że łatwo tam o pomocnych pracowników KGB.
Inne tego autora tutaj.
#9
Bo było mocno ciut gorzej. Kot przestał jeść jeszcze bardziej niż zwykle, głównie posiorbywał część płynną z karmy, którą dostawał, osowiał (mówiłam, że koty mają sporo wspólnego z sowami) i zaczął bardziej niż zwykle wachlować żebrami przy oddychaniu. Podczas wizyty u weterynarza zrobiło się bardzo minorowo, bo wyszło, że z planowanej operacji i kontynuacji chemioterapii nici, albowiem kot ma w płucach płyn i w zasadzie oddycha siłą przyzwyczajenia, a nie płucami. Dodatkowo na rentgenie nie widać nic, więc nie wiadomo, czy kot ma przerzuty, czy "tylko" stan zapalny. Zasadniczo serca nawet nie widać, chociaż w przypadku kota to dość oczywiste, bo kot ma głównie żołądek w środku. Do tego kot ważył wszystkiego 3,55 kg, co na kota, co sięgał i do 7-miu w szczytowej formie, jest bardzo smutne. Long story short, kotu lepiej. Wprawdzie nienawidzi mnie, bo wpycham tabletki i daję ohydne (próbowałam) lekarstwo w kroplach (jak to wet stwierdził - kot opanował robienie pienistego ślinotoku on-demand i jest z tego dumny), ja nienawidzę siebie, bo dla ulżenia kocim oskrzelom trzymam temperaturę jakichś nędznych 19 stopni plus wietrzę, co oznacza, że chodzę i nieledwie śpię w polarze.
Hanka wysnuła teorię, że kot to robi, żeby przykuć uwagę TŻ-ta, który szlaja się po obcych landach i zaniedbuje codzienną porcję drapania za uszkiem. Jeśli taki był cel, to metodę sobie kot obrał dość skuteczną i timing ma co najmniej perfekcyjny.
... bo gram w Big Cahuna Reef. I jakoś mi tak nie do pisania.
A do tego śmierdzi zgniłą ścierą. Idea jest piękna - mogę skasować bilet za pomocą komórki i bez biegania do kiosku, co ma dla mnie niebagatelne znaczenie, jako że ani w Suchym Lesie, ani na Podolanach biletu nie uświadczysz, nie wspominając o tym, że kierowca biletów nie ma i jedyną opcją jest żebranina po pasażerach, czy nie mają odsprzedać. Dla słabszych dodam, że nie da się czasem przewidzieć, że akurat będzie trzeba jechać autobusem, nie wspominając o chamskim numerze, jaki wycięło poznańskie MPK, anulując bilety 10-minutowe, których miałam garść i wprowadzając 15-minutowe (z okresem 4 dni na zużycie) bez opcji zastępowania. Wracając do naszego barana - mobiletu, wezbrał we mnie entuzjazm, skoro można przez Internet. Na wejściu dostałam po oczach "Powtóż numer telefonu komórkowego" (nie poprawili mimo zgłoszenia wczoraj). Potem już było coraz zabawniej. Zeznałam, że jestem kobietą, więc konsekwentnie w pliku konfiguracyjnym na komórkę, czytałam: "Cześć, Małgorzata Krzyżaniak. Pan/Pani chce ściągnąć moBILET urządzeniem Nokia" (geniusze, jakbym nie chciała, to bym nie ściągała) i konsekwentnie "trzeba podać przez was wybrane hasło", a na samym końcu "Download zacząć".
Download zaczęłam i zakończyłam, przez pół dnia walczyłam z ustawieniami komórki (nawet na erowym hotlinie nie wiedzieli, czego chcę), wreszcie z pomocą siwej zalogowałam się do aplikacji, żeby się dowiedzieć, że pieniądze wysłane z Citi do Citi nie są bynajmniej księgowane on-line. Ba, nie były zaksięgowane po upływie doby, więc w międzyczasie zdołałam pojechać do miasta taksówką, kupić bilety papierowe w kiosku i wrócić. Wot, technika.
Teraz czekam na jakieś zabawne zdarzenie przy próbie skasowania elektrycznego biletu w autobusie.
Dodano: skasowałam, wyszło całkiem nieźle. Oczywiście nacięłam się na idiotyczne zabezpieczenie, które blokuje aplikację, jeśli bezpośrednio po otwarciu w ciągu chyba 30 sekund nie wejdzie się w zakup biletu, nie uwzględniając, że można to robić po raz pierwszy i musieć się zastanowić, czy starczy 30 minut (do przesiadki), a potem 15, czy jednak stuknąć w godzinowy na całość (jednak tak). Druga próba zakupu po blokadzie i włączeniu ponownym jest opóźniona o jakąś minutę, co zapewne jest niczym w stosunku do wieczności, pod warunkiem, że nie stoi nade mną kontroler z miną Wilhelma Zdobywcy.
Mimo że marzec jest mocno przedwiosenny, a pogoda co najmniej kapryśna, da się zrobić, żeby chociaż przez kilka chwil było jak latem. Co trzeba zrobić?
(*) Trzy, bo w piątek też mam urlop. Zapewne podczas piątkowego urlopu też wysnuję jakąś teorię na ten temat. Albo nie.
(**) Long story short, wprawdzie zakładowy okulista nie dobiera szkieł kontaktowych, ale oznajmił, że to co najmniej dziwne, że mam plusowe cylindry i w nich widzę i dobrał mi zupełnie nowy zestaw dioptrii, rezygnując z cylindra na jednym oku, w których również widzę jak sokół z nieco słabszym wzrokiem. Optyka is craaaazy.
(***) O tem potem.
(****) Niepotrzebne skreślić.
Jestem w stanie zrozumieć, że jak żona (czy inna politycznie poprawna partnerka, konkubina czy inna TŻ) rodzi, to mąż (czy inni polityczne poprawny partner, konkubent czy inny TŻ) ma bóle i się czuje, jakby sam własną macicą wam oszczędzę reszty zabawnych szczegółów. Ale nie bardzo rozumiem, czemu mam TŻ-ową raisefieber - łącznie z przedpodróżnym rozstrojem żołądka, myśleniem, czy wszystko spakowane i bezsennością. Przy okazji pobłogosław Bogini Wszystkich Małych zwierzątek stronom www lotnisk za pokazywanie przylotów i odlotów on-line oraz za telefony komórkowe, za pomocą których można wysłać sms-a z dowolnego odrobinę cywilizowanego miejsca na Ziemi. Jak sobie przypomnę hocki z książek Chmielewskiej, kiedy to dwa dni po wylocie się dzwoniło na lotnisko, czy powrotny jest o czasie, bo to znaczyło, ze wylądował u celu i wraca, to naprawdę niezmiernie mi lekko na duszy przed monitorem.
Nie rozumiem też, czemu pogoda mnie tak nie lubi. Siedzę w zakładzie pracy ("zakładamy, że ludzie tu pracują") - śliczne słońce, ciepła wiosenka i ogólnie jakby był bunkry. Mam najbliższe trzy dni wolne - piździ jak w Kielcach, polewa zimny deszczyk i ogóle nie jest zachęcająco. Miałam się dziś przespać (checked), ogarnąć kuchnię (checked), wstawić pranie (checked), posiedzieć przy podsumowaniach miesiąca, które czasem kapryśne bywają i trzeba je pchnąć (checked), a potem odziać się w miarę ciepło i komfortowo i iść popstrykać kawałek Jeżyc. A tak zamiast relaksującego spaceru po Jeżycach z pożyczonym aparacitkiem mam początku bólu zęba (tak, tego samego, co latem, taka jego chędożona mać) i chęć zakopania się w kołdrę z kotem, co nie je bez wspomagania chemicznego.