Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Incepcja

Lubię, jak wchodzę w film i zanurzam się w nim po czubek nosa. Nie ziewam, nie robię w myślach listy zakupów (no dobrze, marzę o tym, żeby zajrzeć do imdb i sprawdzić, gdzie grała ta mała brunetka), tylko trzymam się fotela i patrzę, gdzie mnie reżyser zabierze. Nolan zabrał mnie do świata snów i czułam rozczarowanie po ostatniej scenie. Że to już. Przestraszyłam się ludzi stojących w ciemności na parkingu. Ostatnio takie poczucie odrealnienia miałam po "Blue Velvet", kiedy wracałam tramwajem przez miasto i fizycznie czułam jego ciemną stronę.

Dla tego filmu warto było przeczytać stertę książek (choćby Ubika czy Przez ciemne zwierciadło), obejrzeć trochę filmów (również tych słabszych, jak Existenz), żeby poczuć, że "Incepcja" to wisienka na czubku tortu.

Cobb (i tu czapki z głów, bo jak Di Caprio zagra, to nawet w kiepskim filmie jestem pod ogromnym wrażeniem) jest złodziejem tajemnic. Włamuje się do snów ofiar, tworzy świat udający prawdziwy i wykrada zawartość symbolicznych sejfów. Po nieudanej akcji zostaje przez niedoszłego okradzionego zwerbowany do nietypowej akcji - incepcji (zaszczepienia celowi myśli tak, żeby uznał ją za własną). Akcja ma być ostatnia i pozwolić mu na powrót do domu, z którego musiał zniknąć, opuszczając dzieci. Jak w klasycznym filmie o wielkim skoku, zbiera zespół, planują szczegóły, zaczynają akcję i zaczynają się problemy. Tyle że jedynymi realnymi elementami jest ekipa i cel, reszta dzieje się we śnie. Zaplanowanym przez Arthura, speca od informacji, sprowadzonym przez Yusufa, chemika, wykreowanym architektonicznie przez Ariadne, specjalistkę od labiryntów, zaludnionym bliskimi ofiary przez Eamesa, mistrza kamuflażu i wreszcie śnionym przez Cobba. Jednocześnie jest to historia miłosna Cobba i jego żony. Wielowarstwowa, wielostronna, odsłaniana kartka po kartce.

Urzekła mnie strona wizualna - rozmach tworzonej rzeczywistości, senne lepienie świata ze szczegółów wspomnień, walki w nieważkości czy zabawa z lustrami. Zachwyciła precyzja scenariusza - spójne zagłębianie się w kolejne światy, rozszerzanie czasu i konsekwencja planu przestępstwa. Niczego nie brakowało - było i parę szczypt humoru, sporo fajerwerków, trochę uczuć, twist i tajemnica. Jak nie lubię (i nie umiem) wyceniać filmów, tak ten ma pełne 10/10.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 7, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 10


Kiedyś wymyśliłam google street view

Tylko u mnie się nie nazywało street view. W ogóle się nie nazywało. Ale idea była taka, że jak już będę miała cyfrówkę (a było to w czasach, jak cyfrówka to nie było, że ot tak się idzie i kupuje), to będę chodzić wzdłuż ulic i robić zdjęcia jedno obok drugiego, a potem z tego zmontuję stronę www. I będzie można chodzić tymi ulicami. I jakby mnie google nie ubiegło, to miałabym już ho-ho, tyle grubych milionów na koncie.

I od dawna chodzi za mną drugi pomysł, który chętnie sprzedam i za uzyskane walory kupię sobie domek na Sołaczu. Że można by zrobić mapy z osią czasową i na podstawie zezwoleń na budowę i takich tam śledzić rozwój miast. I wsi. Jeszcze nie wiem, na co to komu, ale jak się sprzedał Facebook (a teraz, sądząc z trailera, sprzedał się ponownie, bo ktoś o Facebooku nakręcił film), to czemu mają się nie sprzedać moje czterowymiarowe mapy.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 7, 2010

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 2



Przezroczystość

Kiedy mnie widzisz, cieszysz się. Uśmiech, powitania, co u Ciebie, świetnie wyglądasz, koniecznie musimy. Po czym odchodzisz w swoją stronę i kiedy znikam za Twoim ramieniem, już o mnie nie pamiętasz, płynnie przechodząc myślą do tramwaju, pogody, dzisiejszego obiadu i że trzeba znowu zapłacić za telefon, rachunek wczoraj przyszedł.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 6, 2010

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Skomentuj


W moim magicznym domu

... wszystko się zdarzyć może.
Same zmyślają się historie,
sam się rozgryza orzech.

Nie jestem wielbicielką domków jednorodzinnych, nawet z ogródkiem, bo mają za wiele "a to". A to trzeba dojechać, bo domek zwykle za miastem. A to trzeba pilnować szamba, bo nie ma kanalizacji. A to internet jest dowożony gołębiami, bo nikt nie pociągnie światłowodu. A to dach przecieka. A to ogród oblazło nieproszone robactwo i się panoszy. I tak dalej. Dlatego w ramach eskapizmu wymyśliłam sobie apartament w centrum miasta (ale nie aż tak w centrum-centrum, tylko ciut na uboczu, żeby było ciszej). Wysoki, w starym a wyremontowanym budownictwie, z tarasem, z którego widać świat z góry, z wielkimi oknami i miejscem na bibliotekę. I tylko kiedy przechodzę przez Sołacz, łamię i się wracam do myśli, że chciałabym domek z ogrodem (i panem Józefem do opieki nad ogrodem). Na Sołaczu.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek sierpnia 3, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 5


Dialogi kąpielowe

Jak to określił Y., niemowlę najpierw się opierdziela zgrubnie na przewijaku, a potem się dokonuje kąpiel właściwa. Opierdzielam więc, ścierając z czoła pozostałości dzisiejszego menu. "O, zobacz, Majucie, tu na brwi masz jeszcze resztki śliwki czy innej moreli". TŻ, nalewający wody do kąpielowego wiaderka, rzuca wyjaśniająco: "Może to była morela czołowa".

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 2, 2010

Link permanentny - Kategoria: Maja - Komentarzy: 1


Wielkopolska w weekend: (4b) Sapowice

Pałacyk w Sapowicach nie ma tak imponującej legendy jak będlewski (żadnych wiarołomnych a pięknych żon, żadnego zirytowanego tym faktem męża, broniącego honoru rodziny i w efekcie brak legendy o czarnej damie). Bo i mniejszy jest, i podobno w środku zupełnie zwyczajny. Ale z ładnym parkiem, dostępem do czystego jeziora, w sam raz na piknik w złotych promieniach popołudniowego, sierpniowego słońca. Piknik w pięknych okolicznościach przyrody to jedno z takich archetypowych marzeń z okresu dziewczęcego - falbaniaste białe suknie, słomkowe kapelusze, koce, koszyki piknikowe, a w koszykach biała porcelana i różne dobrości. O, tak jak na tych miękko oświetlonych zdjęciach na Sunday Suppers [2022 - link nieaktualny]. Niestety, przez tajfun Maja, który z upodobaniem zajmował się destrukcją muffinków, zdjęć stricte piknikowych nie będzie (a szkoda, szkoda). Następnym razem.

GALERIA ZDJĘĆ

Aktualnie w pałacu mieści się filia Biblioteki Raczyńskich i Dom Pracy Twórczej (oraz można organizować tam imprezy). Ciekawa jestem, jaka historia kryje się za ogródkiem Niny...

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 2, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tagi: sapowice, polska - Skomentuj


Wielkopolska w weekend: (4a) Będlewo

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze raczkowała w Fabryce idea wyjazdów rekreacyjnych w ulubionej[1] formule niespodzianki, zostaliśmy zabrani do hotelu w, excuse le mot, Dymaczewie. W ramach atrakcji[2] odbył się rajd zabytkowymi garbusami[3]; uczestnicy dostali skrótowy opis trasy z piktogramami, listę punktów kontrolnych i zostali wypuszczeni w szeroki świat podstęszewskich wsi. Czasy były to zamierzchłe, mało kto mógł mieć ewentualnie takie cudo jak nawigację w telefonie, ba - chyba nawet nie było google-maps. [4] Wpuściliśmy z kolegą B. naszego kierowcę w szczere pole i tak kilka razy, nie ze złej woli, ale z mylenia lewej z prawą (ja) bądź przeskoczenia jakiegoś punktu instrukcji (kolega B.). Long story short, kiedy dziś podjechaliśmy pod bramę pałacu w Będlewie, okazało się, że był to koniec pierwszego etapu tego rajdu sprzed lat. Wtedy stał tam punkt foto z fotografem, robiącym nam zdjęcia w idiotycznej czapeczce automobilowej i goglach z epoki[5], dziś fotografem byłam ja, na szczęście bez idiotycznej skórzanej czapeczki.

Pałac w Będlewie stanowi część ośrodka konferencyjnego PAN-u, czego serdecznie PAN-owi zazdroszczę. Bo w przeciwieństwie do innych pałaców, w środku udało się utrzymać oryginalne drewniane stropy, schody, zdobienia, okna i stolarkę okienną (nie wiem, czy założeniem był kolor turkusowy, ale mnie uwiódł, zwłaszcza kontrast między farbą a drewnem pod spodem).

Oprócz tego park z ławkami, cienistymi zakątkami, wysepką na stawie i miękką trawą, po której aż się chce chodzić boso (tylko trzeba uważać, żeby nie wdepnąć w kretowiska). Trochę turystów, trochę fotografów (z pozdrowieniami dla pana w kapeluszu, który z poświęceniem pracował nad sesją pałacowego lwa), hotel zarówno w przybudówce jak i z apartamentami w samym pałacu. Pewnie też restauracja, ale nastawialiśmy się na kawę w pałacu von Treskow w Strykowie[6] i nie sprawdziliśmy. Za to samorzutnie utworzone jury jednogłośnie wybrało bohaterem dnia pana po 50-tce, w pięknych spodenkach z łatek, który biegł przez park z entuzjazmem młodego konika, wierzgając i potrząsając rękami.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] NOT. Jedyną akceptowalną formą niespodzianki jest dla mnie duże łóżko z czystą pościelą, talerz pełen pyszności w pięknych okolicznościach przyrody i ewentualnie pokaz fajerwerków, po uroczym zachodzie słońca. Tamten wyjazd miał sporo plusów z powyższej listy, szczęśliwie.

[2] Dla wielu atrakcją była możliwość przebrania się w stroje z lat 70. ^eloy skonstatował dziś, że to zabawne, co dla kogo oznaczała ta epoka.

[3] Ślicznymi, kolorowymi, wychuchanymi i wyglansowanymi jedwabnymi chusteczkami. Jakże żal mi było, kiedy... [4]

[5] To też było sprzed epoki facebooka, blipa i naszej-klasy, więc jedyne egzemplarze papierowych odbitek zdjęć bezpiecznie spoczywają w mojej szafce w pracy. Mahr har har.

[6] Ale niestety, niestety. Pałac zamknięty, bo impreza. Smuteczek.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 1, 2010

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Fotografia+ - Tagi: będlewo, polska - Komentarzy: 1


Time flies

Rok temu dowiedziałam się, że mały człowiek w moim brzuchu siedzi nieortodoksyjnie pupą w dół. A wczoraj obniżyliśmy łóżeczko na najniższy poziom, żeby mały człowiek w tymże łóżeczku nie wyleciał głową w dół na zewnątrz.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 1, 2010

Link permanentny - Kategoria: Maja - Skomentuj


Odrobina Berlina na co dzień

Tytuł pierwotnie miał brzmieć "Zemsta za surówkę z wiadra". Bo nic tak mnie nie irytuje w gastronomii, jak psucie niezłego nawet kawałka potrawy dodatkiem łychy standardowej surówy od Ogórkiewicza czy innego Grześkowiaka[1]. Standardowa surówa nie jest sama w sobie niczym złym, ale wolę kupić ją w sklepie w momencie zapaści kulinarnej, a nie oglądać ją przyniesioną przez kelnera. Szczególnie tą przypadłością były dotknięte poznańskie kebabiarnie, dlatego zwykle nie bywałam. Tym większym zdziwieniem były dla mnie niemieckie kebaby, gdzie wśród dodatków bywały i dolmadakia, i nadziewane papryczki, i świeże warzywa. I pac, taki sympatyczny kebab wyrósł sobie na środku ulicy Półwiejskiej. Świetny ziołowy twarożek, niezła sałatka ze świeżych warzyw[2], ostra pasta paprykowa, bardzo przyzwoite sosy. Oprócz tradycyjnych farfocli mięsnych nadziewane fetą paluszki z ciasta francuskiego, zapiekanki i tureckie słodkości. I ayran. Stoliki folklorystycznie stoją sobie na chodniku na Półwiejskiej, jak to w klasycznych berlińskich lokalach otwartych na świat. Lokal współdzieli też kuchnia azjatycka. Czy dobra - nie wiem. Na kebab w każdym razie, jak to mówi mój idol, Andrzej Wajda, "nie bój, nie bój, szkoły przyjdą".

[1] Spodziewalibyście się, że producenci surówek procesują się [2019 - link nieaktualny] o szpiegostwo przemysłowe?

[2] Pomidorki sobie pieczołowicie wyskubałam, oczywiście.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 31, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1