Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o taipei


Polskie akcenty w Taipei

  • Barek z bajglami pod auspicjami Sobieskiego
  • w Eslite na półkach z CD Vader i Desdemona, a na półkach z filmami - Kieślowski; ogólnie Kieślowski jest kojarzony i nikt więcej
  • "Poland has something to do with classical music?", czyli festiwale Chopinowskie
I to by było na tyle.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 18, 2007

Link permanentny - Tagi: taipei, tajwan, 2007 - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Skomentuj


Good to be back home

Odczuwam nawet pewien przypływ patriotyzmu lokalnego, zjadłam kiszonego ogórka, wytarzałam się w kotach, koty wytarzały się we mnie, wyspałam we własnym łóżku i jest mi dobrze.

Droga powrotna okazała się być dość zabawna - po planowym dotarciu do Bangkoku (3h lotu), gdzie samolot miał międzylądowanie, okazało się, że radar pogodowy nie działa, zapasowy radar pogodowy nie działa, a pilot odmawia wystartowania samolotem bez sprawnego radaru, za co mu serdeczne godbless, bo zdecydowanie lepiej gnić w hotelu z basenem na koszt KLM niż lecieć i zastanawiać się, czy wylądujemy. Hotel Novotel Suvarnabhumi Airport jest przeładny i jak będę duża, to pojadę do czegoś takiego na wakacje (pokój fantastyczny, jedzenie doskonałe, basen - jak widać, sauna, masaże, spa, siłownia, wszędzie obsługa hotelowa, która nie wyciąga ręki, a wszystko to za jedyne 8000 bahtów). Lekcja na wczoraj: pakujemy kostium kąpielowy do bagażu podręcznego, a nuż się przyda (zapasowe majtki i koszulkę miałam, ale niewiele poza tym, druga para majtek też nie zaszkodzi). Niestety, hotel był spory kawałek od miasta, dotarliśmy do niego o 3 rano, więc mimo wydania tymczasowej wizy na kartce (zdaje pan paszport i dostaje dowód), zostaliśmy w hotelu. Nb., wizę turystyczną można dostać na lotnisku w kilka minut. Z Bangkoku wylecieliśmy 15 godzin po czasie samolotem o dźwięcznej nazwie "City of Paramaribo", w Amsterdamie zostało nam 12 godzin czekania na samolot do Warszawy. KLM dba o pasażerów, dostaliśmy hotel, tym razem skromniejszy (przylotniskowy Ibis nie zachwyca), jedzenie i zestaw ratunkowy z koszulką, pastą do zębów itp. W sumie zamiast 21 godzin lecieliśmy pełne 48, licząc zmiany czasu. Może warto tak planować podróż, żeby uwzględnić nocleg w mieście i spacer? Inna rzecz, że wzięłam urlop z nadwyżką, żeby nie wracać do pracy w brudnej przyodziewie wprost z samolotu.

U nas ulicach nie śmierdzi zgnilizną i kanalizacją. Niestety, Polacy wyglądają w porównaniu z Chińczykami jak połcie cielęciny (including myself) i to trochę boli w oko. Niestety, dużo porównań wypada na niekorzyść Polski i Polek - Chinki się ładniej, gustowniej i bardziej wygodnie ubierają; rzadko kiedy widziałam źle ubraną panią czy pana (do jasnej cholery - goły wystający brzuch model arbuz należy chować pod czymś, a nie wystawiać na wierzch z dumą przyszłego ojca, pięty szorować, paznokcie obcinać, a nogi myć, szanowni Polacy). Nie widziałam w Tajpei karków i fryt po solarze - a ichnie słońce bynajmniej mocno nie opala (smog i para wodna, a leżeć płasko się nie da z powodu sauny w powietrzu). Stosunek butów ładnych (zgrabne szpilki, klapeczki, tenisówki, baleriny) do obciachowych (zerknijcie u nas na ulicy) to w Chinach jakieś 9:1, a w Polsce - 1:99? Mimo upału rzadko widziałam ludzi z tłustymi włosami czy w brudnej, śmierdzącej odzieży - pierwszy pan po wyjściu z Okęcia wyglądał, jakby cierpliwie czekał na sobotnią kąpiel i nie był to kloszard.

Tak czy inaczej, dobrze wrócić.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 17, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, taipei, tajwan, tajlandia, bangkok, amsterdam, holandia - Skomentuj


Zmęczenie

Chcę do domu. Wyjazdy bywają miłe, ale przychodzi ten dzień, kiedy jest przesyt. Niestety, samolot dopiero za 1,5 dnia. Nie chce mi się już nigdzie chodzić, nogi mnie bolą, a poziom wkurwu zaczyna mi rosnąć wykładniczo.

Nowy hotel boski, ale całą przyjemność zabiera mi fakt, że nas Chińczyki oszukali. Przyszliśmy dwa dni temu zarezerwować, mając jeszcze noclegi w starym hotelu. Recepcjonista przeuprzejmy, jak na tutejsze warunki (tu naprawdę tylko jednostki mówią po angielsku, również w hotelach), tak oczywiście, przyszli państwo dzisiaj, ale chcą państwo spać za dwa dni, jasne, nie ma problemu. Namalowałam mu daty na kartce, że dwie noce, od 12/08 do 14/08, jasne, świetnie, zapłaciliśmy za dwie, pan dał nam klucz i kwitki, pożegnaliśmy się i wróciliśmy do swojego hotelu. Klucz nas zdziwił, ale ok - może tu mają takie zwyczaje. Przemiło, bo taniej niż w cenniku, special price, pokój z narożną wanną i szczelnymi oknami, bosko. Wracamy wczoraj z walizkami, a tu niespodzianka - pokój, owszem, jest, ale powinniśmy w nim od dwóch dni spać, czemu państwo się nie pojawili... Okazuje się, że recepcjonista wykonał jakąś dziką kombinację alpejską i wymyślił, że chcieliśmy spać tego dnia, co przyszliśmy zarezerwować (10/08), potem się 11/08 wymeldować i wrócić na dwa dni od 12/08. Mnóstwo latania, chrząkania po chińsku, telefonów, wreszcie ok, oddali klucz, odetchnęliśmy, pokój jest, pełnia szczęścia. Wracamy późnym wieczorem, zmęczeni jak nie wiem, napada nas recepcjonista, że miał przez nas nieprzyjemności, ale *analizowali nagranie z kamery nad recepcją i wyszło, że to nasza wina, mamy dopłacić za noc, której nie przespaliśmy w hotelu, bo on nam dobrze pokazał, a na kamerce z recepcji mają nagrane, że mówiłam, że trzy noce (mimo że kasę wziął za dwie...). Dostałam wkurwu, zaczęłam po raz fafnasty tłumaczyć, że nie, napisałam mu na kartce, co chcemy, a że źle zrozumiał... Niestety, eloy jest człowiekiem do bólu ugodowym, wyciągnął kartę i stwierdził, że ma w dupie i zapłaci, żeby delikwentowi nie potrącili z pensji, bo to biedny Chińczyk. Biedny, my ass. Szlag mnie trafia, bo to nie kwestia pieniędzy, ale nienawidzę być stawiana pod murem i odpowiadać za czyjeś pomyłki. Nauczka taka, że nigdy nie można być pewnym, że ktoś cię zrozumiał.

Ja chcę do cywilizacji!

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek sierpnia 13, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, taipei, tajwan - Skomentuj - Poziom: 5


Zakazy i zwyczaje

W wielu miejscach pojawia się informacja, że nie wolno się bić. Na przykład w hotelu czy w metrze. W metrze, że nie wolno opierać się o brzeg ruchomych schodów i nie nosić rozwiązanych sznurówek. Również, że nie jeść, nie pić, nie palić i nie żuć gumy. W wagonikach kolejki linowej - że nie huśtać wagonikiem. Ciekawe, ile z tych zakazów powstało po wykryciu zajścia. I tak - ludzie przestrzegają, krnąbrnych turystów grzecznie upominają, że mogą zapłacić karę.

Wszędzie są narysowane linie - do bramki metra, do wejścia do windy, do autobusu. I tak - ludzie przy nich stają w karnym szyku i grzecznie czekają w formie skoordynowanej.

Panienki całują się z panienkami (podobno na pożegnanie, ale bardzo soczyście się żegnają wobec tego). Robią sobie fotki, wykonując przy twarzy gest z palcami. Zapytana lokaleska wyznała, że jest to "kawaii" = "cute". Są dwa typy dziewcząt - grube (z ewidentną nadwagą, nie lekko otyłe) i szczuplutkie, w zasadzie nie ma nic pomiędzy. Często, jeśli panny idą w parach, są identycznie ubrane i uczesane. Fun. Faceci są brzydcy i nijacy (no, pan robiący eloyowi dobrze za pomocą masażu w stopy był stosunkowo ładny). Lokaleska wyznała, że pannom się faceci jednak podobają.

W sklepie z hip-hopowymi koszulkami był kot czarny, który na wejściu uznał, że jestem świetna, będzie mnie lizał po rękach i mru, a ja będę go głaskać. I wyjdź człowieku ze sklepu, jak w drzwiach stoi kotek, myzia się policzkiem o drzwi i tak paaaatrzy.

Masaż stóp boski. Pan właściciel specjalnie dla nas puścił Animal Planet, gdzie pokazywali duże koty. Bosko^2.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 10, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, taipei, tajwan - Skomentuj


Lotniskowo-samolotowo

Warszawa Okęcie - Amsterdam Schiphol: 1,5 h, KLM, samolot miał na imię "Marco Polo". Leniwie, bez przygód, dali dobre kanapeczki z łososiem i twarożkiem i mniej dobre z mozzarellą i pomidorem, a do kawy ciasteczko z karmelem (bardzo dobre). Warto brać na pokład skarpetki (fluffy z antypoślizgami sa dwaplusdobre) i coś na ramiona, bo na krótkich lotach nie dają kocyka. Warto tez pamiętać o restrykcjach przewozu kosmetyków - wywalają wszystko powyżej 100 ml.

Schiphol. Estetycznie takie sobie, ale strefa zakupowa robi wrażenie - z powrotem będziemy siedzieć tam 4h, wiec mam chytry plan zabrać wielka torbę goodies i wyczyścić limit na kredytówce. Sery holenderskie, cebulki tulipanów, słodycze (wspomniane ciasteczka z karmelem), kalendarze z depresyjnym tulipanem (c siwa). Kompletnie nie zajarzyłam ożywienia wśród celników, pan przed bramką puszcza do mnie oczko i pyta, czy mam w podręcznym bagażu "weap". Y? Weap? Weapon? No, of course not. "But you have these (i pokazuje na wysokości swojego biustu), I won't touch you". Hm. Za bramka typowy aryjski SS-manski Holender rzuca "Naughty, naughty. But I won't touch you, it must be spontaneuos, you're too open". Dopiero w tym momencie dotarło, ze czynią niezawoalowane aluzje do mojej koszulki z napisem "I'm naughty girl, spank me!"...

Amsterdam Schiphol - Hong Kong International Airport: 11h, KLM, samolot miał na imię "City of Calgary" (na pasie stoi KLM-owy The Flying Dutchman). OMFG, zatuczyli mnie. Herbatka/kawa z solonymi migdałami. Soczki i drineczki. Obiad (chinese style, kurczak z kluseczkami, sałatka warzywno-owocowa z kokosem, kurczak z makaronem sojowym, ciasteczko). Soczki i drineczki. Herbatka. Soczki. Duty free (nie wiem, skąd wyjęli te ceny - dezajnerskie metalowe solniczko-pieprzniczki za jedyne 90 euro). Soczki. Herbatka. Zupka chińska! (autentyczny tajski kubek zawierający noodles, pobudzający informatyków do działania - oczywiście dali do niego pałeczki, steward na moja (i kolegi) nieśmiałą prośbę o widelec wyśmiał nas rozgłośnie, stwierdzając, że jedziemy do Hongkongu i najwyższy czas nauczyć się pomykać patyczkami, bo umrzemy z głodu. To będą ciężkie dwa tygodnie... Planujemy potajemny zakup widelca i noszenie w kieszeni). Drineczki. Śniadanko z gorącą bułeczką z serkiem, jogurtem, owocami i ciasteczkiem. Herbatka. Licznik kilogramów: +3. Poza jedzeniem lot również nudny (ciut potrzęsło, ale bez rewelacji), niestety nudna oferta filmowa - The Shooter bardzo smętny i przewidywalny (Mark Walhberg i jego szotgan kontra reszta USA). Music and Lyrics - odpadłam na scenie z tańczącym Hugh Grantem. Skusiłam się na Blades of Glory tylko dlatego, ze gra tam Jenna Fisher (Pam Beesley z The Office), ale nie było warto. Wbrew trailerowi targetem nie są geje, za to nudny. Śmieszne momenty raczej żenują.

Hong Kong - lotnisko (czas +6h). Zalogowaliśmy się do Transfer Lounge, za jedyne $40 od łebka można free wifi, prysznic, masaż, śniadanko czy się zdrzemnąć. Useful info - warto brać ze sobą majtki i koszulkę na zmianę do bagażu podręcznego. Prysznic pomaga, ale śmierdzące ciuchy niezbyt fajne. Lotnisko klimatyzowane, na zewnątrz 31 celsjuszów.

PS Fotki będą. Głównie z lotnisk i okna samolotu. Na razie ;-)

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 31, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, holandia, taipei, hong-kong, tajwan, amsterdam - Komentarzy: 1