Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Good to be back home

Odczuwam nawet pewien przypływ patriotyzmu lokalnego, zjadłam kiszonego ogórka, wytarzałam się w kotach, koty wytarzały się we mnie, wyspałam we własnym łóżku i jest mi dobrze.

Droga powrotna okazała się być dość zabawna - po planowym dotarciu do Bangkoku (3h lotu), gdzie samolot miał międzylądowanie, okazało się, że radar pogodowy nie działa, zapasowy radar pogodowy nie działa, a pilot odmawia wystartowania samolotem bez sprawnego radaru, za co mu serdeczne godbless, bo zdecydowanie lepiej gnić w hotelu z basenem na koszt KLM niż lecieć i zastanawiać się, czy wylądujemy. Hotel Novotel Suvarnabhumi Airport jest przeładny i jak będę duża, to pojadę do czegoś takiego na wakacje (pokój fantastyczny, jedzenie doskonałe, basen - jak widać, sauna, masaże, spa, siłownia, wszędzie obsługa hotelowa, która nie wyciąga ręki, a wszystko to za jedyne 8000 bahtów). Lekcja na wczoraj: pakujemy kostium kąpielowy do bagażu podręcznego, a nuż się przyda (zapasowe majtki i koszulkę miałam, ale niewiele poza tym, druga para majtek też nie zaszkodzi). Niestety, hotel był spory kawałek od miasta, dotarliśmy do niego o 3 rano, więc mimo wydania tymczasowej wizy na kartce (zdaje pan paszport i dostaje dowód), zostaliśmy w hotelu. Nb., wizę turystyczną można dostać na lotnisku w kilka minut. Z Bangkoku wylecieliśmy 15 godzin po czasie samolotem o dźwięcznej nazwie "City of Paramaribo", w Amsterdamie zostało nam 12 godzin czekania na samolot do Warszawy. KLM dba o pasażerów, dostaliśmy hotel, tym razem skromniejszy (przylotniskowy Ibis nie zachwyca), jedzenie i zestaw ratunkowy z koszulką, pastą do zębów itp. W sumie zamiast 21 godzin lecieliśmy pełne 48, licząc zmiany czasu. Może warto tak planować podróż, żeby uwzględnić nocleg w mieście i spacer? Inna rzecz, że wzięłam urlop z nadwyżką, żeby nie wracać do pracy w brudnej przyodziewie wprost z samolotu.

U nas ulicach nie śmierdzi zgnilizną i kanalizacją. Niestety, Polacy wyglądają w porównaniu z Chińczykami jak połcie cielęciny (including myself) i to trochę boli w oko. Niestety, dużo porównań wypada na niekorzyść Polski i Polek - Chinki się ładniej, gustowniej i bardziej wygodnie ubierają; rzadko kiedy widziałam źle ubraną panią czy pana (do jasnej cholery - goły wystający brzuch model arbuz należy chować pod czymś, a nie wystawiać na wierzch z dumą przyszłego ojca, pięty szorować, paznokcie obcinać, a nogi myć, szanowni Polacy). Nie widziałam w Tajpei karków i fryt po solarze - a ichnie słońce bynajmniej mocno nie opala (smog i para wodna, a leżeć płasko się nie da z powodu sauny w powietrzu). Stosunek butów ładnych (zgrabne szpilki, klapeczki, tenisówki, baleriny) do obciachowych (zerknijcie u nas na ulicy) to w Chinach jakieś 9:1, a w Polsce - 1:99? Mimo upału rzadko widziałam ludzi z tłustymi włosami czy w brudnej, śmierdzącej odzieży - pierwszy pan po wyjściu z Okęcia wyglądał, jakby cierpliwie czekał na sobotnią kąpiel i nie był to kloszard.

Tak czy inaczej, dobrze wrócić.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 17, 2007

Link permanentny - Kategoria: Listy spod róży - Tagi: 2007, taipei, tajwan, tajlandia, bangkok, amsterdam, holandia - Skomentuj

« Zmęczenie - Polskie akcenty w Taipei »

Skomentuj