Więcej o
prl
Nawet jak na Kłodzińską intryga jest niesamowita. Obcy wywiad gospodarczy, nie mogąc pozyskać polskiego obiecującego naukowca, Adama Zielińskiego, zleca zamordowanie go. Płatny morderca zajmuje się tym sprawnie, po kilku dniach rzeczny patrol wyławia zwłoki.
WTEM do akcji wkracza kapitan Szczęsny, który odkrywa, że jest podobny do denata. Z małą pomocą charakteryzatora, specjalisty od efektów specjalnych, fryzjera i innych specjalistów zaczyna udawać zabitego; ba, nawet przebierać się nie musi, bo polski 007 również nosi czarny beret, zamszową kurtkę i obuwie z Cedetu na górze za 270 zł. Od ręki wprowadza się do mieszkania docenta, zaczyna chodzić do laboratorium, które o tyle wspomaga całą maskaradę, bo jest Ściśle Tajne i docent mało z kim rozmawia i tak. Jak się łatwo domyślić, obcy wywiad w postaci demonicznej firmy "Camilla" (z siedzibą w Hamburgu) jest absolutnie zdezorientowany (jak w komedii slapstickowej - "to kogo w końcu stuknęliśmy?!") i zaczyna działać na dwa fronty - morderca zasadza się ponownie, a naganiacz - dr Kraus - ponownie werbuje naukowca do prac na rzecz firmy "rynkowej".
Są i godne polskiego Bonda gadżety: Elektronowy Pies - narzędzie pozwalające na wykrycie, czy ktoś obserwuje za pomocą podczerwieni czy Neutralizator K-654, pozwalający na zwalczenie efektów każdego narkotyku lub środka usypiającego, dla niepoznaki wmontowany w rameczkę wisiorka ze zdjęciem damy. Imperialistyczne siły zła również nie próżnują - jeżdżą najnowszym modelem Citroena DS-21 w kolorze błękitu ("wyciąga 180, jak dobra droga"). Ale warto być ostrożnym, bo w oparciu pasażera znajduje się igła z narkotykiem, aktywowana przyciskiem przy kierownicy.
Jak w poprzednich tomach, gładki Szczęsny najpierw przybywa prosto z urlopu, na którym wypoczywał z aktualną flamą ("Oszczędź człowieka, niech się wykocha"), potem - już w roli docenta - otwiera drzwi pięknej blondynce, która zaczyna od przygaszenia światła, a potem przybliża usta do jego ust. "Pomyślał, że los po prostu zmusza go do bliskiego zetknięcia się z tą kobietą i choćby nawet tego nie chciał, nie może się już cofnąć. Rzecz w tym, że nagle zaczął chcieć. (...) Całował ją, przestał myśleć o zadaniu, jakiego się podjął, o docencie, o "Camilli" i o tym wszystkim. Delikatnie, gorącymi rękami zaczął rozpinać różowy sweter, kiedy nagle ostro zadźwięczał telefon". Taka sytuacja. Chwile zapomnienia zdarzały się, jak widać, nawet największym bojownikom spod sztandaru generała Moczara, którzy ronią łzy na spektaklu o partyzantach.
Najsmutniejsze jest to, że teraz biedny docent Zieliński pojechałby na kontrakt, machnął jeden antybiotyk czy dwa i wrócił z pieniędzmi na mieszkanie. A tak to wylądował w Wiśle, a cudownego antybiotyku pewnie do dziś nie ma. Ale ideały, partyzantka, laboratorium.
I jeszcze dwa majstersztyki słowne:
Po kwadransie Szczęsny wrócił do pokoju z bułką i kawałkiem kiełbasy. Boczań zreferował mu krótko:
- Babka dzwoniła. Zaczekaj.
- Nagrałeś?
- Tak. Co jest w bufecie?
- Rzeszowska.
- Szynki nie ma?
- Powiedziała swoje nazwisko?
- Kto? - Boczań myślał o szynce, nazwisko tu nie pasowało.
- Ta kobieta.
- Nie. Jest szynka?
- Jest.
Po stawie pływał samotny łabędź, właściwie było to tylko pół łabędzia, to gorsze, widać szukał czegoś na dnie.
Inne tej autora, inne z tej serii.
#80
Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 13, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panie, prl, z-jamnikiem
- Komentarzy: 2
Porucznik Derkacz kończył właśnie terminowe sprawozdanie, kiedy zadzwonił do niego major Jakubowski i wezwał go do zadymionej sali. Włamano się do sklepu komisowego Desy przy Alei Piastów w Szczecinie, tyle że nic nie skradziono. Milicja się zaniepokoiła i uznała, że ktoś ptaszka spłoszył i wróci, więc trzeba zorganizować zasadzkę. Wyznam, że tutaj pojawiła się u mnie odrobina niedowierzania, że do rzeczy tak błahej rzucono kilkanaście osób, ale widać nieudane włamanie boli bardziej niż morderstwa. Oczywiście szybko się okazuje za pomocą anonimu od uczynnego obywatela, że usiłowanie włamania to czubek góry lodowej, a pod spodem kryje się przemyt złotych monet. Ślad prowadzi w morze, więc porucznik Derkacz incognito mustruje się na statek, bo ma 5 lat doświadczenia jako marynarz w marynarce handlowej. To taki ekwiwalent urlopu, ponieważ z powodu nawału spraw od 5 lat nie udało mu się wyjechać (i serio - z powodu nieudanego włamania?). Ponieważ nie wiadomo, kto z załogi jest przestępcą, sekretarka Jadzia będzie udawać dziewczynę porucznika i przesyłać do niego listy, zdjęcia oraz życzenia w koncercie życzeń. Derkacz wyrusza na pokład Bogusława X, żeby w miesiąc (do Marsylii przez Hamburg, Amsterdam, Antwerpię i Rotterdam i z powrotem) wytropić przemytnika, o którym wie tylko, że miał brodę. Na lądzie sprawa się komplikuje, bo pojawia się trup i mimo że potencjalny morderca się przyznaje, Derkacz i tak przywozi ze sobą zbrodniarza.
W Hamburgu idzie z kucharzem na ucztę (którą potem nieco odchorowuje) oraz do Muzeum Figur Woskowych. W Rotterdamie wprawdzie miał zwiedzać z resztą załogi starówkę, ale wszyscy wylądowali w barze na popijawie. W Marsylii wreszcie udał się, wykazując niespotykaną jak na milicjanta ciekawością świata, na spacer; w katedrze doznał olśnienia, kto może być jego przemytnikiem i mordercą.
Książka należycie obfituje w śliczne scenki rodzajowe - a to ucztę z postaci herbaty z cukrem, zapewnienie o świetnym zaopatrzeniu handlu uspołecznionego, czy - moją ulubioną - synchronizowania zegarków.
Porucznik czynił honory gospodarza. Mimo że kapitana Jarosza - jak wiemy - nie zaliczał do swoich najlepszych przyjaciół, teraz wsypał mu dwie pełne łyżeczki kawy do szklanki i przysunął bliżej cukiernicę, przemyślnie wykonaną z łuski artyleryjskiego pocisku.
- Proszę cię, stary. Nie żałuj sobie tej słodyczy. Jeszcze, nie krępuj się...
Przez otwarte okno pokoju wleciały srebrzyste dźwięki hejnału wygrywanego z wieży Zamku Książąt Pomorskich. Południe. Mechanicznie sprawdzili zegarki.
- Za kilka dni - podjął przerwaną rozmowę major - będziesz w Rotterdamie. Co wiesz o tym porcie?
- Byłem tam niejednokrotnie - odpadł nie bez lekkiej dumy w głosie porucznik (...) - Rotterdam przypomina Szczecin - jeśli chodzi o stare budownictwo. Zresztą wszystkie porty na świecie są podobne. A wiecie, że tam kursują wodne tramwaje? Są także sklepy na wodzie...
- Kraj tulipanów - rozmarzył się Jarosz. - Ty, Derkacz, to masz szczęście. Taka wyprawa. Mam nadzieję, że przywieziesz stamtąd jakiś upominek. Na przykład tytoń do fajki...
- Do rzeczy, koledzy - przerwał Jakubowski. - Tytoń możesz sobie kupić w kiosku "Ruchu". A jeśli zależy ci na zagranicznym, to poszukaj go u handlarzy w Turzynie.
Okładka oczywiście została przygotowana przez znany duet - państwa Fleischmannów - tym razem chyba typowo na podstawie tytułu (dwie czerwone rękawice z papieru oraz zakrwawiona, podarte karty).
#46
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 29, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panowie, prl
- Komentarzy: 4
Kapitan milicji Doliński (powstrzymaj pchającą się z podświadomości sugestię, że mógłby mieć na imię Pierre) płynie w rejs życia - ze Szczecina do Lagos, żeby przytransportować do domu syna-marynarza, który w egzotycznych okolicznościach uległ wypadkowi.
Kapitan jest zdyscyplinowany, sam siebie potrafi w myślach ochrzanić i ustawić do pionu ("Jesteście przecież na urlopie! I nic was nie obchodzi, co kto i po co. Jasne? Więc wykonujcie!"), ale i tak zaczyna podczas rejsu prowadzić śledztwo. Po części z nudów,
bo nie interesuje go specjalnie, którędy jedzie, rzadko wychodzi do portu (mimo że mijają Rotterdam, Dunkierkę, Las Palmas czy wreszcie kolejne porty afrykańskie[1]), nie fascynują go odwiedzane miasta, a zakupów nie robi, mimo że zaopatrzenie jest jakby lepsze niż w Polsce (ale w końcu milicjant nie może mieć konsumpcyjnego stosunku do życia). Po części na prośbę oficera radiowego, który zdradza mu tajemnicę przypadkowego zabójstwa i każe szukać podejrzanego wśród pasażerów. Nie dość, że niespecjalnie ufa oficerowi radiowemu, który może mu robić wszak - jak to na statku - dowcip, nie ma też do dyspozycji sierżanta Antosiaka ani plutonowego Adamka. Po prostu bardzo nie lubił całej tej krzątaniny związanej ze zbieraniem informacji. "Od tego mam ludzi" - twierdził zawsze w gronie kolegów. "A ja jestem od kierowania nimi. A przede wszystkim od myślenia i wyciągania wniosków".
Kapitan czyta Simenona, popija piwo (dostępne w mesie) oraz wódkę, przemyconą przez pana Gamratka. Pan Gamratek z Radomia, albo idiota, albo bardzo sprytnie udający takiego ("- Przecież dolarami nie wolno handlować! - Ale wolno je mieć, prawda? -lekkim, żartobliwym tonem odpowiedział ochmistrz. - A tutaj można je także wymienić. - Eee, nabiera mnie pan.") znacznie ożywia akcję, podobnie jak wścibska i niegrzeczna 80-letnia podróżniczka, pani Maria. Oczywiście wszyscy są podejrzani, łącznie z kapitanem.
[1] Gdzie napada go wyszczerzony radośnie tubylec, pytając "Jasiu! Mas kosula?" i porywa wspomnianą używaną koszulę, zostawiając całego dolara amerykańskiego.
#44
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek czerwca 24, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panowie, prl
- Komentarzy: 3
Mimo że zawód historyka sztuki został do bólu wyeksploatowany najpierw przez Nienackiego, a potem przez jego pogrobowców, autor ukrywający się pod dźwięcznym pseudonimem Leliwa nie zawahał się wysłać muzealnika Marcina Skolimowskiego w półprywatną misję do Londynu. Rok 1977. Pan Marcin szuka a) ikony skradzionej przez 20 laty w Polsce, b) morderców swojego brata, który przy okazji kradzieży ikony stracił życie. Pobyt w Londynie rozpoczyna się z wysokiego C, albowiem angielski przyjaciel Marcina - Nick - zostaje znaleziony martwy w jego hotelowej łazience. Na szczęście historyk jest sprytny, ucieka śledzącym go angielskim policjantom, rozpracowuje gang z piękną, choć zdemoralizowaną kobietą i mimo wielokrotnych pobić rozwiązuje tajemnicę śmierci brata. Rozwiązania fabuły są oczywiście "nadludzkim wysiłkiem", polska milicja dzielnie wspomaga prywatnego mściciela i reaguje na przesyłane przez posłańców wiadomości. Leje się Johnny Walker, pan Marcin przemyka się po angielskich posiadłościach przestępców bez zwracania niczyjej uwagi, rzucając co jakiś czas błyskotliwym zdaniem typu: "Diabelsko ładna dziewczyna, potem widok tego cholernego obrazu i wystarczy, żebym się rozklejał jak buty z Radoskóru".
#42
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 16, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panowie, prl
- Komentarzy: 2
Zaczęło się grubo, bo od włoskiej wycieczki pana Roberta[1], który u swojej - bogato zamężnej siostry - usiłował znaleźć tzw. zaczepienie. W Polsce niespecjalnie mu szło, bo był tzw. duszą artystyczną, to znaczy niewiele umiał, ale miał gadane i trochę się kręcił wokół telewizji. Więc pozował na reżysera filmowego, tylko że niespecjalnie mu mówiły cokolwiek takie terminy jak "retrospekcja", więc łatwo nie było. Ale, jak wspomniałam, był obrotny, więc do Warszawy wrócił z obietnicą, że będzie te filmy po włosku kręcił, jak odnajdzie korespondencyjną flamę bogatego włoskiego dżentelmena. Flama była urody wielkiej, a do tego pisała fantastyczne, mądre, pełne erudycji kulturowej listy. Szybko się okazało, że uroda na zdjęciu to sprytnie sfotografowana modelka z gazety, która o sprawie nic nie wie, a listy idą na poste restante.
Jednocześnie pół Warszawy jest złe na Błażeja Reitinga, garbatego kolekcjonera starodruków i lingwistę. Siostrzeniec chce pożyczyć od niego pieniądze, a wuj odmawia. Mąż pięknej i zafascynowanej swoim nauczycielem blondynki chce mu wybić z głowy kontakty. Dawny posiadacz jednego z zabytkowych dokumentów wpada w furię, bo Reiting nie chce mu jego przedwojennej własności sprzedać. I w tym momencie wkracza milicja w osobach majora Downara, sierżanta Pakuły i melomana Walczaka, albowiem ktoś kolekcjonera zabił i to kilkukrotnie (środkami usypiającymi, arszenikiem i sztyletem, dla pewności). Milicja popija kawę i częstuje się obficie "Carmenami", a sprawę rozwiązuje głównie dzięki szukaniu pięknych blondynek. W nagrodę żona Walczaka, Helenka, częstuje kadry służb pyszną, tłuściutką pieczoną gąską, którą nabyła w Hali Mirowskiej.
Nietypowo, książka ma kompozycję - narracja najpierw prowadzona jest z punktu widzenia różnych osób kręcących się dookoła najpierw niedoszłego, potem zupełnego denata. Jest dramat zakochanej kobiety, której mąż zabrania się spotykać z obiektem uczuć. Jest tajemnicza korespondencja międzynarodowa, w której kochankowie mogą się nigdy nie spotkać. Jest cwaniaczek Boner i jego poszukiwania pięknej Julii i wreszcie wątek doliniarsko-gówniarski w postaci szajki drobnych złodziejaszków, do której należy siostrzeniec Reitinga.
[1] Który nosił dumne nazwisko Boner. Ja i moje skojarzenia rodem z Beavisa i Buttheada.
Inne tego autora tu.
#19
Napisane przez Zuzanka w dniu środa marca 27, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2013, kryminal, panowie, prl, klub-srebrnego-klucza
- Komentarzy: 2
Inżynier Wojciechowski zgłasza na milicję zaginięcie swojej żony, która nie czekała na niego z obiadem, kiedy głodny wrócił z pracy. Ba, musiał sam ugotować ziemniaki i podgrzać mięso. Nikt go nie traktuje poważnie, każą czekać co najmniej dobę, ale inżynier ma kontakty, więc dzwoni do swojego przyjaciela, pułkownika milicji, który - dla odmiany - sprawą się przejmuje. Nie tylko ze względu na starą przyjaźń i dotychczasowe ciężkie przeżycia inżyniera (poprzednia żona go zdradzała i była ogólnie nieprzyjemna), ale ze względu na to, że inżynier jest socjalistycznej sławy specjalistą od laserów[1]. Od razu wchodzi w to kontrwywiad, który szybko wykrywa, że piękna Elżbieta wcale nie miała na imię Elżbieta i była wytrawnym szpiegiem. Oczywiście Elżbieta zostaje znaleziona i okazuje się, że jednak nie szpiegowała, bo obudziła się w niej miłość do kraju ojczystego mimo prania mózgu w erefenowskim "instytucie kultury".
Akcję posuwa do przodu głównie ciężka praca wywiadowców. Jeden z nich rujnuje się na kawę i melbę w Europejskim, żeby od fertycznej ekspedientki wyciągnąć rysopisy towarzyszy potencjalnych porywaczy zaginionej damy. Drugi udaje najpierw domokrążcę (sznurowadła i inne barachło), potem agenta ubezpieczeniowego, ale tak nieudolnie, że obrywa po głowie[2].
[1] Bawiąc, uczyć: polscy inżynierowie odbili wiązkę lasera od powierzchni księżyca i nie tylko.
[2] Za to dostajemy krótką lekcję, jak uwalniać się z więzów w warsztacie za pomocą pilnika (zwanego raszplą) i imadła (zwanego imadłem).
Inne tego autora tu.
#6
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 29, 2013
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
kryminal, panowie, prl, 2013
- Skomentuj