Więcej o
2010
Obawiałam się pierwszego lotu z dzieckiem. Niespecjalnie było czego, bo młodzież i owszem, wierciła się, narzekała (zwłaszcza na przypięcie pasami, bo to ograniczenie wolności), ale wystarczył magiczny dźwięk silnika samolotowego, żeby powieki stały się mega ciężkie, a wtulony we mnie[1] Maj spał[2] ponad półtorej godziny w każdą stronę. Owszem, jeszcze nie czas na zoo, na muzea czy koncerty, ale można iść na plażę sortować kamyki, siedzieć na kocyku na trawie, wąchać kwiaty i mydła, spacerować ulicami czy robić rozgardiasz w restauracji.
Wiadomo, jest i łyżka ostrej sproszkowanej przyprawy w miodzie. Urlop z dzieckiem to brak czasu na spanie do umiarkowanego południa. Brak możliwości wyjścia po położeniu dziecka spać, chyba że się zorganizuje babysitting. Brak czasu na przeczytanie chociaż kartki książki, zwłaszcza jak się wieczorami próbuje przejrzeć zdjęcia. Konieczność dostosowania się do planu dnia dziecka. Konieczność zmiany planów, jak dziecko skoczy z kanapy i wyląduje czołem na nodze od stołu (serdecznie pozdrawiam sympatyczne panie pielęgniarki i lekarki z dublińskich izb przyjęć oraz dziękuję ^Boskiej za cierpliwość i w ogóle wszystko). Ale i tak było warto.
[1] Niestety, skąpość miejsca w Ryanair sprawiła, że umieszczenie nawet niedużego dziecka na sporym TŻ-ie nie wchodziło w grę. W zasadzie ciasnota i konieczność upierdliwego ważenia bagażu to jedyne wady tej linii. Z powrotem jedna torba ważyła 20,2 kg przy limicie 20 kg, ale przeszło bez problemu. Podręcznych, pieczołowicie spakowanych do 10 kg, nikt nie ważył. Butelkę wody dla dziecka - bez problemu, w jedną stronę próbowaliśmy przy celniku, w drugą nawet nie. Bardziej ich interesowały laptopy niż puszka mleka w proszku.
[2] Sądząc z odgłosów, inne dzieci nie spały. Głośno nie spały.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 6, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja -
Tagi:
irlandia, 2010
- Komentarzy: 5
Trawa jest po to, żeby na niej usiąść, zjeść kanapkę, przeczytać kilka rozdziałów książki czy poleżeć, patrząc w słonko. W samym centrum Dublina naród pracujący wysypuje się na lunch do parku. Nawet żebracy uprzejmie pytają o wolne środki płatnicze.
A zaraz obok parku, tuż przy Grafton Street, jest St Stephen's Green Shopping Center. Shopping jak shopping, ale architektonicznie koronkowa perełka.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 4, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2010, irlandia, dublin
- Skomentuj
Kiedy na blogu Agnieszki przeczytałam o tym, jakie sery można w SC kupić, nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Dubliński sklepik na 11 Anne Street South jest nieduży, ale w środku miał tyle dobrego, że zazdrościłam klientce przede mną, która kupowała serów chyba dla pułku wojska, bo wyszła z dwiema wielkimi siatami (trzema, bo jedna z wielką ćwiartką sera się podarła pod ciężarem). Po wielu tęsknych spojrzeniach wybraliśmy po kawałku Sparkenhoe Red Leicester, wędzonego Gubbenna z czarną skórką, Maasdamera z Tilbury i klasycznego Cheddara. Do tego pastę z jabłka i pigwy i chutney owocowy. I wprawdzie panie w sklepie nie robiły pokazu serowej wirtuozerii, a sam sklep jest dość pretensjonalny, to warto go mieć na trasie którejś z wycieczek po centrum Dublina (zwłaszcza że mieści się na jednej z przecznic handlowego deptaka na Grafton Street, gdzie nie sposób nie trafić).
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 4, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Przydasie, Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2010, irlandia, dublin
- Komentarzy: 2
Chciałam ruinki i klimatyczny cmentarzyk, to dostałam. Na cmentarzu jeżynki, wycieczka młodzieży szkolnej przeważnie płci żeńskiej w czerwono-zielonych mundurkach (i obowiązkowo ciemnych antygwałtkach) i japońscy turyści (których jednakowoż raczej przebijam liczbą zdjęć, że się tak nieskromnie pochwalę). Zaraz obok malownicze jeziorka i inne cuda dla tych, co lubią sobie po przyrodzie połazić, a nie - tak jak ja - wolą usiąść nad poranną latte. Oczywiście z widokiem na górkę, na którą nie muszę wchodzić.
Mnisia wieża była zabawna. Bo mnisi nie dość, że byli dość nikczemni w gabarytach, sądząc z okien, to jeszcze chyba byli wytrenowani i elastyczni jak ninja, bo wejście znajduje się ładnych kilka metrów nad ziemią (wiem, wiem, mieli drewniane schodki, ale i tak). Byli jednakowoż, jak zeznała ^boska, niesprytni, albowiem dla zabezpieczenia się przed złymi Wikingami, co to gwałcą, rabują, palą i gwałcą, chowali się do wieży i czekali, aż Wikingi sobie pójdą, zaniedbując fakt, że wnętrze wieży było drewniane.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek września 3, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
irlandia, 2010, cmentarz, glendalough
- Komentarzy: 2
Bardzo postmodernistyczny kryminał, albowiem narrator jest autorem poczytnych kryminałów o złodzieju-włamywaczu, a jednocześnie dorabia sobie włamaniami (oczywiście etycznie i bez użycia broni). Trafia do niego Amerykanin z propozycją pracy, polegającej na kradzieży dwóch figurek małpek, stanowiących komplet z trzecią (zasłaniających odpowiednio oczy, uszy i usta). Złodziej-literat wdraża śledztwo i wykrywa tajemnicę kradzieży sprzed 12 lat. Treść jak treść, niespecjalnie wciągająca, ale bardzo dobrze oddany deszczowo-refleksyjny klimat Amsterdamu. Przemieszczanie się rowerami, wędrówka wąskimi schodami w zabytkowej kamienicy z wielkimi oknami, śniadania w licznych bistrach nad kanałami, czerwona dzielnica i przemykanie się między tłumem turystów. Przewodnikiem bym tego nie nazwała, ale w oddali czuć zapach Amsterdamu.
Inne tego autora
#2
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 21, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2010, kryminal, panowie
- Skomentuj
Są książki o czymś, są książki zupełnie o niczym. Ta należy do drugiej kategorii; najprościej byłoby dokleić ją do nurtu "strumień świadomości". Przedzierałam się przez nią długo, w dwóch podejściach. Ale przedarłam się, tyle że ostatecznie nie wiem, czy było warto. Chociaż nie, było, ale niekoniecznie teraz. To książka na powolne smakowanie, mimo że czyta się ją czując świst wiatru w uszach. Oprócz książki właściwej dodatkowo jest także wstęp, dodatek i cała seria wyjaśnień i appendiksów, w których autor objaśnia, co przemilczał, posklejał, zmienił, uprościł czy przejaskrawił. Bo książka to pamiętnik nietypowego okresu przejścia z okresu dzieciństwa do roli rodzica. Eggers nie ukrywa, a nawet podkreśla, że opisuje rzeczy prawdziwe (ot - opisuje przyjaciółkę z Nowego Jorku - Skye, która grała małą rólkę w "Młodych gniewnych"). W ciągu kilkudziesięciu dni umierają na raka ojciec i matka czworga rodzeństwa - 21-letniego Dave'a, nieco starszych Billa i Beth i 9-letniego Topha. Każde z nich umiera inaczej - ojciec z dnia na dzień, matka - długo, boleśnie i walcząc o każdą chwilę życia. Prosto ze szpitala Eggers przenosi czytelnika do San Francisco, gdzie opiekując się bratem dorywczo pracuje w różnych agencjach, tworząc z przyjaciółmi offowe czasopismo "Might". Głównie dla tego kawałka nie żałuję wielu wieczorów spędzonych na przedzieraniu się przez kolejne strony - kocham San Francisco, cieszyłam się opisami poszczególnych dzielnic, parków, plaż, wypraw Bay Bridge'em czy biegu przez Golden Gate (rany, jak tam wieje). Reszta książki jest autoterapeutyczna i bardzo osobista, pełna traum i schiz, ciężko mi się przez nią przechodziło. Podobnie było w przypadku poprzedniej tego autora.
Tragiczne tłumaczenie; poza oplutymi już na blipie tamponami Q-tip czy lampami z lawy irytuje mnie, że język jest toporny, że czasem do dość oczywistych imion przypisywana jest zła płeć (Dot to Dorothy, na litość), a czasem całość zdania zgrzyta przeraźliwie, bo niegramatyczne. Cóż, Jerzy Łoziński to klasa sama w sobie.
Inne tego autora tutaj.
#1
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 4, 2010
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2010, beletrystyka, panowie
- Skomentuj