Buca trzeba tłuc
Wielki szacun dla Oleksego, który uświadomił mnie, że często używany przeze mnie określnik "buc" oznacza człowieka małomównego.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Wielki szacun dla Oleksego, który uświadomił mnie, że często używany przeze mnie określnik "buc" oznacza człowieka małomównego.
Ten sam reżyser co "Stranger than Fiction", dzięki temu jest bardzo ładny OST i scenografia - Most Brookliński, nowojorska katedra, lofty, półki z książkami, swietliste wnętrza, dużo szkła. Niestety, dobrze zapowiadająca się, schizoidalna fabuła dotarła do spapranego końca. Może to kwestia Naomi Watts, bo identyczna sytuacja była z Mulholland Drive - akcja się rozwija, a potem nagły koniec, który sprawia, że w zasadzie filmu nie warto oglądać (Pnłn nxpwn qmvrwr fvę j hłnzxh frxhaql j tłbjvr tłójartb obungren, xgóel hzvren cb jlcnqxh, n j tłójalpu ebynpu bofnqmn yhqmv, xgóeml tb enghwą). Nie szanuję reżysera za takie rozwiązanie.
Jestem wielką faunką wiewióra i jego krucjaty w celu orzeszka. W zasadzie na tym się powinni skupić twórcy drugiej części. Mimo że znowu są przygody tygrysa, mamuta i leniwca, nie jest wtórnie. Mamut szuka mamucicy, pod lodem są evil dinozauy, a cała żywina wędruje w góry, żeby przy okazji wielkich roztopów jednak się uratować. Parę fajnych scen z oposami.
W blurbie ktoś mądry inaczej napisał, że autor umieszcza jakieś 6 dowcipów na stronę. Bynajmniej nie w tej książce (chyba że jako dowcip traktować przetłumaczenie "pardon my French" na "wybacz, że użyłam francuskiego"). Jest cholernie ponuro, trup się sypie, bomby wybuchają, jak to w Irlandii Północnej. Tytułowy "rower przemocy" (koślawo przetłumaczone "cycle of violence") to ksywka dziennikarza z Belfastu, który z powodu awantury po pijaku w redakcji zostaje przeniesiony do małej, ale bardzo burzliwej miejscowości Crossmaheart. Jego poprzednik zaginął w bliżej niezidentyfikowanych okolicznościach, a dziennikarz szybko dowiaduje się, że zostawił po sobie dziewczynę, Marie, kelnerkę z lokalnego baru. Przewidywalnie szybko się w niej zakochuje i zaczyna prowadzić śledztwo. Dobrze się czyta, acz jest bardzo-bardzo brutalnie. Świat jak z filmu Clinta Eastwooda.
Inne tego autora:
#14
Pierwszy akapit dedykuję firmie Dolphin, której nienawidzę szczerze. Tak, mają u nas w Almie czekoladki, pokwitłam najpierw przed tabliczkami (6,99 za 70 g to w sumie niedużo, ograniczyłam się do pomarańczowej skórki i różowego pieprzu), potem TŻ pokazał mi palcem pudełeczka z czekoladkami. Wyglądają, jakby zaprojektowała je Hanka - piękne pastelowe pudełka z kwiatuszkami, w środku obłożone bibułką, zawierają lawendę i trawę cytrynową. TŻ ma bardzo dużą siłę przekonywania, czwartek to doskonała okazja do kupowania czekoladek. Nienawidzę też JoP, bo mi kazała iść kupić. A ja tak łatwo ulegam wpływom.
Drugi akapit dedykuję sklepom z naczyniami i domowymi przeszkadzajkami z Portugalii i "Kolorowa kuchnia", któryvh nienawidzę szczerze. Mają prześliczną, niesamowicie kolorową porcelanę, przecudnej urody grube szklanki ozdobione szlifami, śliczne gadżety typu patelenka na JEDNO jajko sadzone. I roboty kuchenne Kitchen Aid. Powoli dojrzewam, żeby wydać 2k zł na mieszadełko z miską. Mówcie na mnie Nigella. Potrzebuję jeszcze domu. Niestety, nie mają tego w Starym Browarze.
W pracy się ze mnie nabijają. Chodzi za mną jeden ze świeższych programistów (ten, co to się wsławił, że sika, nie spuszcza wody i nie myje też rąk) i co koło mnie przechodzi, to robi maślane oczka. Normalnie pastwią się nade mną jak we wczesnej podstawówce. Kolega nosi skórzane kapcie (Holy Guacamoly! Nienawidzę w pracy dresów, rozciągniętych i poplamionych koszulek i kapci, trzymanych "na zmianę" pod biurkiem, obciach jak 150), jak idzie, to skrzypi. Jędza M. zasugerowała, że jak się bardziej z nim zaprzyjaźnię, to też mi kupi takie kierpce. Zero szacunku u współpracowników, normalnie.
Pierwszy dzień wiosny. Kto do jasnej cholery zamawiał śnieg? Poproszę trochę tej mocy sprawczej, którą dzisiaj wywołałam alarm przeciwpożarowy (przysypiałam nad skryptem i leniwie myślałam, że przydałaby się jakaś adrenalina, a tu pach - bieg po schodach przy dźwiękach syreny), żeby sprzątnąć obleśne padające z nieba i zasiać ciepło.
Pieczołowicie unikam patrzenia na stół, gdzie leżą pierniczki. Przyszły czerwone aksamitne rybaczki w najładniejszym czerwonym kolorze, udało mi się jej wciągnąć na podwozie, ale rozłożone płasko wyglądają lepiej... 4 kilo stracone w ubiegłym roku powróciło i pewnie przyprowadzi znajomych. Niech ktoś mnie zastrzeli.
Na sucholeskiej poczcie wisi ogłoszenie. Że listonosza zatrudnią. Na 1,00 etat.
Jak już wspomniałam, w kinach będzie można obejrzeć w maju (albo i nie, bo do maja może będą ważniejsze filmy do pokazania). Jak dla mnie StF jest filmem z pierwszej dziesiątki moich filmów. Ciepły, inteligenty, odkrywczy, dowcipny i zwyczajnie ładny. Trochę Kaufmann ("Eternal Sunshine"/"Being John Malkovic"), trochę Neverending Story, trochę "Czekolada". Bohater, Harold, jest urzędnikiem skarbówki, prowadzi uporządkowane życie i nagle zaczyna słyszeć narratora, który opowiada jego życie. Nie przeszkadza mu to aż tak bardzo do momentu, kiedy nie słyszy, że zginie. Niebawem. Wielowątkowa akcja (dzieciak z rowerem, pani kierowca autobusu, pisarka z niemocą twórczą i wspomniany urzędnik), w której wszystkie elementu się na koniec splatają.
Prześliczne wnętrza, ciepłe kolory, ładne miasto (Chicago), fajni aktorzy (boska Queen Latifah, dobry 70-letni Dustin Hoffman). Świetne efekty specjalne (życie jako prezentacja multimedialna).
Mnie się bardzo. Bardzo bardzo. Może to kwestia, że film nie dostał żadnej nominacji do Oskara.
Chyba się nie nadaję do mediacji. Dzisiaj część dnia poświeciłam na rozstrzygnięcie, kto komu zarąbał krzesło. M. się ostentacyjnie odął, jak się okazało, po części słusznie. P. myślał, że zabrał swoje krzesło, zabrane mu uprzednio przez M., tymczasem zabrał krzesło M., a krzesło P. ktoś podprowadził za ścianę. Potem krzesła wróciły na swoje miejsca, ale jak w dowcipie - niesmak pozostał. I mówią, że to baby się kłócą o pierdoły.
W ramach urozmaicania pożycia kulinarnego kupiłam saszetkę Kamis pt. "Curry Madras". Oprócz curry bierze się kurę i cebulę, smaży, a następnie wlewa zawartość saszetki rozpuszczoną w 100 ml wody. Niebacznie wzięłam przezroczystą szklankę, nalałam wody i wycisnęłam z torebki coś o konsystencji, wyglądzie i kolorze luźnej kupy. 10 punktów za wrażenia wizualne (pachnie na szczęście jak uczciwe curry), jak kto ma ochotę potrenować z koprofagią, to doskonałe będzie do wersji light. W smaku nawet całkiem niezłe, jak się doprawi jogurtem i (pewnie nietradycyjnie) bazylią.
Nie wygrałam w Lotto. Dlaczego?!
Wczoraj byliśmy w kinie na von Trierze, czekaliśmy na rozpoczęcie seansu, z sali słychać było muzykę. Błyskotliwie zauważyłam, że jak muzyka, to na pewno nie oglądają von Triera, po czym na potwierdzenie moich słów z sali wypłynął rządek moherów. Wprawdzie nie grali już filmu o człowieku, któy został koni^Wpapieżem, ale Trypryk rzymski dalej się trzyma. Zdumiewa mnie przy okazji, że rozmaite pierdzistołki narzekają, że piraci zabijają polskie kino. Do jasnej i ciężkiej, obejrzałam właśnie za-je-cudowny film, "Stranger than Fiction". Premierę miał jesienią ubiegłego roku. Na DVD wyszedł pod koniec lutego. Kiedy będzie w kinach w Polsce? Tak, w maju 2007. Zapewne w liczbie kopii 5. Ilu ludzi na niego pójdzie? 1000? Dziękuję serdecznie, niech Was przenajświętszy człon w samo serce strzeli.
Przy okazji wyciągania resztek piątkowego śniadania z lanczboksa (banan i kiwi przeżyło, kawałek chlebka też), wpadł mi w oko nadruk na pudełku. I dzięki temu przypomniało mi się, że nie pochwaliłam się moim lanczboksikiem w kolorach optymistycznych.