Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Grażyna Plebanek - Dziewczyny z Portofino

Historia przyjaźni kilku dziewcząt z Portofino - jednej z nijakich dzielnic warszawskich blokowisk z lat 70. Hanka, córka handlarki i domowego tyrana-komunisty, z którego nie wyszła wieś, Beata, córka pary intelektualistów-działaczy opozycji, Agnieszka, córka wpływowego lekarza i Mania, córka alkoholiczki z bratem w poprawczaku - każda jest inna, każda wywodzi się z innego domu, ale wszystkie wiszą na trzepaku, chodzą na hałdę, gdzie bywają zboczeńcy, wszystkie uczą się życia na podwórku. Rozwój rodziców, ponowny ślub ojca, babka - bohaterka Powstania Warszawskiego, która nie mówi, ale rysuje, stoi w kolejkach i gotuje, tajemnica matki, której nie ma, wychowawcze bicie, pierwsza komunia, stan wojenny i oranżada w proszku. Dziewczyny dorastają już w okresie przemian, gdzie pójdzie na wybory czy do bierzmowania jest deklaracją. Pierwsza miłość, pierwsza skrobanka, studia i wyjazdy na saksy; mimo dorastania w każdej z nich zostaje ta mała 7-latka, która układała "widoczki" pod piaskiem. Lektura obowiązkowa na wszystkich, którzy widzą tylko sielskość dorastania w końcówce PRL-u.

Zarys książki łudząco przypomina dziejącą się na Piaskowej Górze sagę Joanny Bator, ale bez mistycyzmu, sięgania wstecz i układania świata.

Inne tej autorki tu.

#65

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lipca 7, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, beletrystyka, panie - Komentarzy: 2


O porównywaniu, schodach i rzece

Wielu rzeczy w Poznaniu nie ma, zdaję sobie sprawę. Warta nie przypomina Tamizy, bulwary są ciągle w fazie projektu, a wszystko wymaga sprzątania (i to regularnie). Ale jest potencjał, a od dzisiaj - oficjalnie - kolorowe schody. Może nie takie, jak w San Francisco, ale wnoszą trochę koloru do niezagospodarowania świata. O tym, skąd się wzięły, można przeczytać na stronie Ulepsz Poznań (m. in. o tym, że początkowo miały być na Wildzie i czemu się nie udało). Będzie można nimi zejść nad Wartę, na przykład na śniadanie.



Tuż obok, pod mostem Chrobrego, są murale. I echo.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lipca 5, 2014

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tag: murale - Komentarzy: 2


John Galsworthy - Saga rodu Forsythe'ów

Obszerna historia angielskiego rodu na przestrzeni kilkudziesięciu (od 1886 do 1909) lat, dziejąca się wokół Ireny - eterycznej blondynki o ciemnych oczach. Drugie pokolenie Forsythe'ów, które - w przeciwieństwie do ich przodka z farmy w Dorset - wychowało się w Londynie, starzeje się już i obserwuje zmierzch epoki wiktoriańskiej. W domu Tymoteusza, w którym mieszkają niezamężne i owdowiałe siostry, spotyka się na ploteczkach cała wielopokoleniowa rodzina. Ponieważ większość rodziny jest niepracująca, to te ploteczki - "giełda Forsythe'ów" - stanowią sens ich życia. Autor unika pokazywania myśli Ireny, ale opisuje, jak jej obecność wywołuje wśród członków rodziny Forsythe'ów przeróżne zdarzenia i uczucia. Na początku sagi jest żoną Soamesa, zamożnego adwokata zwanego Posiadaczem, a szybko się okazuje, że dla męża jest przedmiotem, ładnym i ubezwłasnowolnionym. Ale sytuacja jest rozwojowa.

Mam wrażenie, że autor głównie emituje swoje poglądy przez Jolyona-ojca i Jolyona-syna. Pierwszy z nich wybacza swojemu synowi, skazanemu na towarzyską banicję z powodu rozwodu oraz akceptuje prawo Ireny do stanowienia o sobie, co w czasach, kiedy majątkiem kobiet dysponowali swobodnie ich mężowie, było dość odważne. Drugi jest artystą i w przeciwieństwie do reszty rodziny umie patrzeć na piękno nie wyceniając go. Pomijając wątki historyczno-społeczne, znamienne są pewne sytuacje związane z emancypacją kobiet - konieczność wychodzenia z domu z przyzwoitką (nawet mężatki) czy decyzja o uratowaniu życia dziecka/matki podejmowana przez jej męża, a nie przez nią. Krynoliny, klejnoty i powozy, piękne posiadłości z ogrodami i kamienice niekoniecznie to rekompensują.

Kiedy byłam nastolatką, a w telewizji leciał brytyjski serial, miałam w sobie więcej zachwytu dla epoki. Dziś już traktuję to jako romantyczną ramotkę.

Inne tego autora:

#62-64

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lipca 1, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, beletrystyka, panowie - Komentarzy: 2


Arne Dahl - Sen nocy letniej

W poprzednim tomie Kerstin Holm została samotną matką i dowódcą Drużyny A, a dotychczasowy szef - Paul Hjelm się rozwiódł i przeniósł do wydziału wewnętrznego. Pojawia się nowy - Jon Anderson, zwany za plecami "Yes" z przyczyn oczywistych. Jon jest gejem, prześladowanym w policji, a w drużynie A też niespecjalnie lubianym.

Bawiąc-uczyć. Na tej lekcji poznajemy Szekspira, a konkretnie postać Puka z tytułowego "Snu". Noc świętojańska to ważne święto w Szwecji, ale zamiast świętować Drużyna szuka kogoś, kto czyta w myślach i popełnia szereg zbrodni, o których myślą aresztowani po tym ludzie, i znika. Jeden z tropów - morderstwo polskiej pielęgniarki Elżbiety - prowadzi do Poznania[1]. Jakże pysznie[2] - mamy świetną autostradę z Warszawy, miasto pełne nowoczesnych samochodów, policja[3] jest doskonale zorganizowana, aczkolwiek nieco zawstydzona, bo pielęgniarka okazuje się mieć związek z aferą łowców skór. Szpital Raszei, gdzie pracowała, też się tego wstydzi, ale poza tym nie można mu nic zarzucić (poza niskimi pensjami). I gdzie kieruje swoje kroki homoseksualny Szwed, szybko opuszczając gejowski klub Scorpio na Garbarach - oczywiście do parku Marcinkowskiego, gdzie panowie mogą w sposób szybki a anonimowy doznać erotycznej radości. Poznań, Miasto Know How[4].

Tak jak w poprzednim tomie, zbrodniarz wziął na cel jednego z Drużyny - tym razem to barwny emigrant z Chile, grajacy piosenki Police w amatorskim zespole muzyk, świeży ojciec na tacierzyńskim, Jorge Chavez.

Co mi przeszkadza - egzaltacja. Kiedy jeden z członków ekipy zostaje zaatakowany, reszta ma doznanie ponadzmysłowe ("pęka szklana klatka") bez względu na to, gdzie są i co robią (większość z nich akurat uprawia pożycie intymne). Poza egzaltacją - nachalna edukacyjność - jest Szekspir, również bogato cytowany (tłumaczenie Barańczaka) oraz detaliczna historia zespołu Police wraz z obszernie zamieszczanymi tekstami piosenek.

[1] Poznań. Miasto, w którym dziura ozonowa zdaje się otwierać tuż nad samą głową.

[2] Są też wady - stewardesy LOT-u jak surowe nauczycielki z podstawówki, służba zdrowia kuleje (bo pielęgniarki wyjeżdżają na Zachód)

[3] Inspektor Wójcik ma starannie przycięty wąs oraz szyty na miarę garnitur, a w biurze ekstrawagancką barokową kanapę.

[4] Przesłuchiwani Polacy też są barwni - bezrobotny i śmierdzący menel, który był wykładowcą uniwersyteckim socjologii, 60-letnia wdowa po admirale, zamawiająca sobie przez internet żigolaków i wynędzniały weteran wojenny bez ręki, za to z odłamkami granatu pod skórą łysej głowy. Standardowy przekrój przez polskie społeczeństwo.

Inne tego autora tu.

#61

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek czerwca 26, 2014

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2014, kryminal, panowie - Komentarzy: 1


O próbie generalnej

- Jak czytam "Wyrosła rzepka jędrna i krzepka, Schrupać by rzepkę z kawałkiem chlebka", to mam seksualne ciągoty - rzekła nagle narratorka.

- Kostiumy są ważne, starajcie się też robić gesty odpowiednie dla postaci. Babcia miesza łyżką, wnuczek rzuca piłkę Kruczkowi, kotek bawi się wełną. Ale to nie jest film dokumentalny, nie trzeba pokazywać każdego słowa.

- A ciągnij go [Rzepkę] za co chcesz!
- Możesz mnie ciągnąć srogo, nie mam oporów, a będzie zgodnie z literą - dodał Rzepka.

- Pamiętajcie, najpierw się nie pocimy, potem się pocimy i stękamy, a na końcu znowu się nie pocimy.

- Ale moment, idziemy z fabułą jak burza, taki blitzkrieg, spowolnijmy, żeby było widać gesty.

- Uwaga, koniec przerwy, robimy formację! [obsada wraca do wzajemnego ciągnięcia się w rządku]

- Ja nic nie słyszę w tej chustce na głowie - rzekła Babcia. - Może te babcie tak niedosłyszą, bo mają chustki na głowach?

W piątek mamy premierę przedszkolnej inscenizacji "Rzepki" Tuwima. Rodzice dzieciom.

PS Będę żabką. Pożyczyłam od TŻ bluzę paintballową w gustownej zieleni kamo, podziękowałam za giwerę, bo będę żabką-pacyfistką. Rozważam zrobienie żabich łap z kartonu i nabycie rozwijanej trąbki-gwizdawki symulującej język.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa czerwca 25, 2014

Link permanentny - - Komentarzy: 5


Merry Green England

Dziewczyna na lotnisku użaliła się przyjaciółce, że następnym razem nie bierze aparatu, bo już drugi raz wraca, a karta pusta. Otóż ja tak nie mam, a nawet wręcz przeciwnie. Więc dziś bez zdjęć. Ale będą.

Hotel wybierałam po powierzchni. Maj jest stworzeniem ekspansywnym i każdy, kto przebywał z nim w jednym pomieszczeniu dłużej niż kwadrans, może potwierdzić, że wybór pokoju o powierzchni 9 metrów kwadratowych to droga do pewnej frustracji, nawet na trzy dni. Znalazłam etniczny B&B w Ealing (etniczny, bo prowadzony przez Hindusów, a sprzątany m. in. przez Polkę), tuż obok kościoła baptystów. Miłe miejsce, śniadań nie próbowaliśmy, bo poszliśmy w lokalną turystykę kulinarną[1], łóżka wygodne, ale. Wielokrotnie budziłam się w nocy, ale nie dlatego, że co chwila nad głową leciał lądujący na pobliskim Heathrow samolot, o nie. Dlatego, że jakiś przeklęty opierzony bydlak zaczynał nad ranem śpiewać. Wtedy ktoś z nas zwlekał się zamykać okno, bo ptaszę urocze darło się tak, jakby ktoś do ucha przystawiał głośnik. Owszem, pięknie. Ale na litość - nie o wschodzie słońca. Złożyłam skargę do menedżmentu.

Wprawdzie celowo ominęliśmy cały Londyn (nie widziałam ani jednego zabytku, true story), ale zależało mi na przejażdżką metrem. Maj zakochał się za to w piętrowych autobusach. W efekcie w ramach przygód kupiliśmy najtańsze oyster cardy i pokręciliśmy się po dzielni. A dzielnia - zarówna ta, w której mieszkaliśmy (Ealing) i śniadaniowo-zakupowa (Chiswick) - prześliczne. Małe domki, wąskie, pełne sklepów i barów ulice, rowery, dzieci, psy i samochody jadące nie po tej stronie[2]. Wprawdzie prawie nic nie kupiłam poza kubkiem ze Starbucksa i ukochaną książką z dzieciństwa, Panem Paddingtonem (ale na litość, jeśli ulubiona herbata Elżbiety jest produkowana w Swarzędzu?!), ale następnym razem, obiecuję, idę w rajd po charity stores.

Maj nieco narzekał, bo nie było placów zabaw, ale kiedy pozyskał w Windsorze pluszowego pieska rasy corgi, rozpoczął nową piękną przyjaźń na całe życie. Oczywiście kluczowym punktem wyjazdu okazała się wizyta u mieszkającej opodal M., która utrzymuje na stanie trzy koty. Wprawdzie koty na widok Maja podały tyły i raczej ustawiły się strategicznie pod kanapą, to jednak zachwyt pozostał.

Nastawiłam się na angielską pogodę. Przeciwdeszczowe kurtki, odzież na zmianę, zapasowe buty. Tymczasem trafiliśmy cudem właśnie na te trzy dni lata - 25 stopni, gorące słońce, pełna zapachów zieleń w ogrodach. Po czym wróciliśmy do Polski, gdzie lało. Tyle o przesądach pogodowych.

Polubiłam się z Albionem. Wrócę. Mam kilka pomysłów na następne wyjazdy.

[1] Maj czasem coś jadł, nawet. Ale i tak głównie pozyskiwał zainteresowanie obsługi - był przytulany i noszony przez kelnerki, dostawał lizaki, a w jednej restauracji wykrochmaloną serwetkę w kształcie stożka, z której korzystał do zapewniania psom nakryć głowy. Oczywiście dyskusyjna jest demoralizująca obecność frytek przy prawie wszystkim, zostaliśmy zaskoczeni porcją frytek przy niby niewinnym omlecie o poranku.

[2] Jestem miętusem, nie odważyłam się jeździć po lewej. Ale ani nawigacja, ani oznaczenia ruchu nie pomagają. Ronda bywają wielkości talerza (true story, wystające na 5 cm kółko na asfalcie), a na znakach są pieczołowicie opisane jako wieloboczne łamańce, przypominające np. rozwiązany krawat. Ronda.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela czerwca 22, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja - Tagi: anglia, londyn, wielka-brytania - Komentarzy: 2


Hampton Court

[21.06.2014]

Trzej panowie w łódce (nie licząc psa) odwiedzili pałac i ogrody w Hampton Court podczas wycieczki w dół Tamizy. Labirynt, na który mieli poświęcić kwadrans, zajął im nieco więcej (patrz tu, tu i tu). Z Majem konsekwentnie szłyśmy w prawo i labirynt zajął nam raptem minut kilka, ale niektórzy z naszej trzyosobowej wycieczki się WTEM zgubili, widać nie znali sposobu Jerome K. Jerome'a z przypisu (dwa razy w prawo, a potem zawsze w lewo). I jak przed wejściem tak sobie z lekceważeniem o konstrukcji pomyślałam, tak w środku miałam kilka dość przerażających myśli (zwłaszcza spotęgowanych przez ludzi mijających mnie w panice kilkukrotnie), że będę wołać dozorcę w celu uwolnienia. Don't underestimate the power of kupa krzaków.

Świetne miejsce na letni piknik - w kawiarni można kupić prowiant, można też zabrać ze sobą - są stoliki, ławki i cudownie miękka trawa, po której (poza ogrodami formalnymi) można chodzić. W zamku nieco skromniej niż w Windsorze, chociaż może dlatego, że trasa wiedzie raczej przez kuchnię i dziedzińce niż przez salony. Na dziedzińcu z ogrodem król Henryk VIII z którąś z kolei żoną (raczej żywą, więc odpadają te zdekapitowane), w ogrodzie figurki zwierząt z proporczykami. I jak rozumiem byka, lwa czy nawet smoka, tak jaguar w kolorowe kropki wydaje mi się pewnym nadużyciem ziołowych dekoktów.

Ulotka dla turystów jest również po polsku, nieco chropawa ("zobaczyć najstarszy i największy winorośl ma on ponad 230 lat"). Ale jest. Hampton należy do stowarzyszenia HRP i jeśli się chce więcej razy w ciągu roku ogladać Tower of London, Hampton Court, Banqueting House w Whitehall, Kensington Palace, Kew Palace czy Hillsborough Castle, to zdecydowanie warto kupić kartę członkowską. W przypałacowym parku odbywa się sporo wydarzeń - 8-13 lipca w Hampton Court można odwiedzić Flower Show, zaś 23-25 sierpnia będzie się odbywać GoodFood Festival. Książkę "Trzech panów w łódce" można dostać w e-booku darmo w virtualo.pl (niestety bez przypisów). Jedyna trudność ze znalezieniem parkingu jest taka, że jest za parkową bramą, a nie - jak w Windsorze - poza terenem pałacu. Trochę nam zajęło, zanim to odkryliśmy.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 21, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: hampton, anglia, wielka-brytania - Komentarzy: 5


East Ealing i Chiswick

[19-20.06.2014]

Celowo odpuściłam Londyn klasyczny turystycznie, tym razem. Niskie domki, szerokie ulice, piętrowe autobusy. Etnicznie zróżnicowani przechodnie, pachnie jedzeniem. W East Ealing dużo zieleni, małe restauracje, kościoły i piętrowe autobusy. Metro wszędzie, chociaż Maj zdecydowanie wolał piętrowe autobusy; dobrze opisane przystanki na rozkładach jazdy, więc jeździliśmy. Rano śniadanie, obiad w plenerze, kolacja w którejś z przytulnych restauracji, gdzie wszyscy się uśmiechają, przytulają dzieci i obdarowują (z rzeczy dziwnych - poza zwyczajowymi lizakami - Maj dostał wykrochmaloną serwetkę ustawioną w stożek, bo "tak się ładnie nią bawił, robiąc pieskowi czapeczkę"). Wszędzie Polacy, często rozpoznaję już po wyglądzie i odzieży, głównie zdradzają fryzury, często okulary (serio, aż tak widać! ciekawe, czy po mnie też), na ulicach Delikatesy Mleczko i Kujawiak, Sami Swoi i Gosia Travel.

Restauracje - nie wypada nie polecić: Gourmet Burger Kitchen (35 Haven Green, Ealing, W52NX - nieaktualne, są inne lokale), The Clay Oven (13 The Mall, London W5 2PJ), 2nx (34 Haven Green, London W5 2NX).

[21.06.2014]

Chiswick to dzielnica parkowo-handlowa, z metra wychodzę na ulicę małych sklepików, pubów, moich ulubionych charity stores. W sobotnie przedpołudnie przyjechaliśmy na śniadanie, a żeby mieć cel, idziemy do Gap Kids (ale bez rewelacji, dwie koszulki dla Majuta). We francuskiej cukierni-bistro przeglądam prześliczny album o dzielnicy - łabędzie, pies fotografa, bistro, w którym właśnie siedzę. Na ulicach kolor i światło, gwar żyjącego miasta. Samochody nie trąbią, mimo że jeździ ich sporo, zachwycony Maj odlicza każdy piętrowy autobus. Pomnik Williama Hogarta z ulubionym mopsem. Zdecydowanie polubiłam Chiswick.



Restauracje: Maison Blanc (26-28 Turnham Green Terrace, London, W4 1QP).

GALERIA ZDJĘĆ - Ealing i GALERIA ZDJĘĆ - Chiswick.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 20, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: anglia, londyn, wielka-brytania - Komentarzy: 3


Savill Garden

[20.06.2014]

Niby w Unii jest system metryczny, ale odległości w Anglii dalej są podawane w jardach i milach[1], a powierzchnia w akrach. Musiałam sobie przeliczyć, jak duży jest Savill Garden i wyszło, że całkiem duży (35 akrów = 140 tys. m2[2]). I nie dość, że duży, to obłędnie piękny. Pachnący różami, pełen brzęczących owadów, kwiatów (ciągle jeszcze kwitły azalie!), łopiany wyższe od człowieka i ptactwo. Oswojone, miejscami nachalne. Kaczka prowadzi kaczęta, gęś - nieco ostrożniejsza - syczy na ludzi, bo może chcą uprowadzić jej przerośnięte potomstwo, ale tak się odwraca, żeby tę chrupkę kukurydzianą chwycić. Tylko wiewiórek nie ma. Obiecywali wiewiórki, że w Anglii jak splunąć, a tu żadnej. Owce na poboczu - jasne. Nawet króliki widziałam koło lotniska. Ale wiewiórki - null, niente, nada.

Warto słuchać personelu, który mówi, że o 18 zamykają, bo o 18:10 się stoi i puka grzecznie w szybkę, czekając, aż przyjdzie zdziwiony (acz grzeczny! żadnych pretensji, za to z pytaniem, czy nam się podobało) ochroniarz, żeby wypuścić. Ciekawa, ile osób się już przespało na ogrodowej ławce (albo wyszło przez płot, nie był bardzo wysoki).

Bilety przez internet [2018 - link nieaktualny] kosztują tyle samo, co na miejscu, kolejek nie ma. Dzieci do lat 6 bezpłatnie. Parking do 1,5 godziny - darmo, potem jakoś niewiele za kolejne godziny.

TL;DR: warto, zwłaszcza na piknik. Trawa z jedwabiu, koniecznie bose stopy. Na miejscu sklep i kawiarnia.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Oraz co jakiś czas pojawia się informacja No hard shoulder for 5 miles, która mnie całkowicie wybiła z kontenansu. Po czym się okazuje, że trywialnie chodzi o pobocze.

[2] Oczywiście, można - jak Amerykanie - przeliczać na wielkość boiska futbolowego - 26 boisk, google uczynnie przeliczyło.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 20, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: anglia, savill-garden, wielka-brytania, ogrod-botaniczny - Komentarzy: 2


Windsor

[20.06.2014]

Małe, turystyczne miasteczko, pub Pod Głową Króla, strome uliczki, kamienice i sklepy z pamiątkami. I nad tym wszystkim Zamek. Chyba największy, jaki widziałam (a wikipedia mówi, że się nie mylę: 800 m długości, 19 baszt, powierzchnia podłóg wynosi ok. 45 000 m² - czujecie czas potrzebny na froterowanie parkietów?), a wszystko to dla kilku osób. I kilkuset osób obsługi (jak nie więcej). Niedelikatnością jednak wydaje mi się stawianie lotniska 16 km od siedziby, przecież królowa się tam nie wysypia, co chwila coś lata.

Dzieci na szkolnej wycieczce, odziane w schludne mundurki skandują We're going to see the Queen! We're going to see the Queen! Niestety. Przy bramie Świętego George'a przez chwilę szumi plotka, że w kawalkadzie niewielkich ciemnych samochodów, które właśnie zajechały na dziedziniec, jest Elżbieta, ale plotka nie zostaje zdementowana przez rzecznika, a z samochodu nikt nie wychodzi. W sklepiku rozpoczyna się wielkie uczucie - kosz z pluszowymi corgi generuje kolejnego pasażera na pokładzie (oraz długie rozmowy o tym, że piesek - aktualnie nazywany Mała Lejdi - czekał, żeby wybrała ją taka miła dziewczynka o imieniu Maja; szczęśliwie nie poruszyliśmy tematu kilkuset innych piesków).

Upał. Wszystko kwitnie jednocześnie - maki, magnolie, kasztanowce, lipa i jaśmin. Za murami niedostępny ogród, piękny, lekko dziki, nieregularny, brakuje tylko przechadzającej się szlachty. Objaśniam Majowi, że z naparstnicy robi się lek na serce i że można się rozchorować, jeśli się zje za dużo i od tej pory naparstnica jest mijana z szacunkiem.

Bilety kupowałam internetem, ciut taniej, ale głównie dlatego, żeby ominąć kolejki. Kolejek w zasadzie nie było, jedyna pojawiła się przed wejściem do Domku dla Lalek królowej Marii. Na pewno warto poszukać zniżek i kart członkowskich różnych organizacji, da się wejść taniej, jeśli się np. odwiedza więcej zabytków lub ma w planie częstsze wizyty. Dzieci do lat 5 wchodzą bezpłatnie. W komnatach zakaz fotografowania, trochę szkoda, bo nie jestem w stanie opisać, ile złota zużyto do pomalowania wszystkiego, co można - ścian, sufitów, nóg krzeseł. Porcelana w wersji na bogato, odzież dla małych księżniczek od znanych projektantów, tyle że w wersji mini. Dywany, kryształowe żyrandole i rycerze w zbrojach. Szczęśliwy to kraj, którego wojny nie oskubały ze wszystkiego, co wartościowe.

TL;DR: Warto, a w sklepie z pamiątkami są pluszowe corgi.
Dobra grecka restauracja: The Real Greek (2 River Street Windsor, Berkshire SL4 1QT).

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek czerwca 20, 2014

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: anglia, windsor, wielka-brytania - Komentarzy: 1