Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Oglądam

Ali G. Indahouse

Tak trochę popłuczyny po Klasie rządzącej, ale - wbrew moim obawom - całkiem zabawne. Biały raper Ali G. z podlondyńskiego zadupia przez przypadek dostaje się do brytyjskiego parlamentu i mimo bycia absolutnym imbecylem i bucem okazuje się też być cennym nabytkiem, bo odkrywa aferę. Ponieważ jest to film Sashy Barona Cohena (tego od Borata, tak; Borat pojawia się w jednej scenie również), to jest mnóstwo mniej lub bardziej niewyrafinowanych dowcipasów, również fekalnych, sporo szargania autorytetów i dużo aluzji erotycznych (oraz, jak się łatwo domyślić, dużo skąpo ubranych pań).

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek stycznia 14, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Tron + Tron. Dziedzictwo

Nie oszukujmy się, ani fabuła pierwszego Tronu (fan gier i programista trafia do wnętrza komputera i stacza pojedynki, żeby się wydostać i żeby dobro zatriumfowało), ani drugiego (syn programisty, znudzony[1] byciem milionerem i właścicielem wielkiej korporacji po ojcu, trafia do wnętrza komputera i stacza pojedynki, żeby się wydostać i żeby dobro zatriumfowało) cokolwiek wnosi. Bo nie. Ale oba filmy są doskonałymi miernikami nerdyzmu w swojej epoce, ale chyba tylko pierwszy pozostanie filmem kultowym.

Bardzo lubiłam pierwszy Tron i miło zaskoczyło mnie to, że po latach nie zestarzał się jakoś specjalnie. Był dowcipny, dość inteligentny, latające portale nieco przerażające, a całość urocza. Ale pojawił się w czasach, kiedy komputery mieli nieliczni, a wszystko, co miało związek z bitami, było osnute delikatną mgiełką niesamowitości. Teraz byle chłystek ma dotykowy telefon z możliwością włamania się przez niego do Pentagonu, więc w "Dziedzictwie" reżyser zrezygnował z lekkiej, nieco ironicznej historii o ciężkim życiu programu, ale wszedł w bardziej zawiłe kwestie na styku ojciec-syn, ideał kontra rzeczywistość, zen kontra działanie oraz jak szczelnie wcisnąć w obcisłe wdzianka młodych ludzi, żeby było ładnie, ale nie erotycznie[2]. Chciałam obejrzeć malowniczy film z ucieczkami, wybuchami, ładną animacją i niezłą muzyką[3] oraz śliczną Olivią Wilde i to wszystko dostałam. Wprawdzie 3D o niebo lepiej się sprawdzało w scenach z realnego świata niż w rzeczywistości wirtualnej, ale i tak warto zobaczyć świat CLU w okularach. Jest kilka rzeczy słabych - brakuje jakiegokolwiek związku między imperium Encom z nadętą radą nadzorczą i uroczym programistą granym przez Cilliana Murphy'ego a stworzonym przez Flynna seniora światem wirtualnym (liczyłam na jakieś twórcze przeniesienie konfliktu, a tu nic), scena z pannami przebierającymi młodego Sama w ciuszek na igrzyska pojawia się tylko po to, żeby pokazać 4 panny w strojach jak z Seksmisji i w #suczych-butach, a klub Castora/Zuse wmontowany jest chyba tylko po to, żeby pokazać muzyków z Daft Punk (C ^ols) oraz jeszcze więcej ludzi w świecących kombinezonikach. Jest dużo zrzynek popkulturowych - bo i czuć "Władcę pierścieni", kiedy CLU przemawia do zebranych oddziałów jak Saruman do orków, Flynn senior zachowuje się jak połączenie Dude'a Lebovskiego, Gandalfa i Galadrieli, a powidoki z "Matriksa" czy "Gwiezdnych Wojen" (mało!) są tak oczywiste, że zdziwiłabym się, jakby ich nie było.

[1] Oganiałam natrętne skojarzenia jak muchy. Ale jak młody skakał z dachu biurowca swojej firmy, to aż mi się pchało na usta, żeby zasugerować kupno małego samolotu, skoro motor już ma.

[2] Wiem, wiem, jak kto lubi lateks, to i owinięty hydrant wzbudzi zainteresowanie.

[3] Bardzo wzruszyło mnie zabytkowe "Sweet dreams" Eurythmics w salonie gier Flynna, bardzo.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 10, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 8


Terriers

Dwóch prywatnych detektywów, którzy zarabiają na codzienny kawałek chleba tostowego z masłem orzechowym to jeden z amerykańskich filmowych banałów. Tyle że tu jest rozegrany genialnie. Hank Dolworth jest byłym policjantem po rozwodzie, Britt Pollack to były drobny złodziejaszek, teraz nawrócony na drogę prawa, acz z szerokim repertuarem sztuczek z czasów, kiedy nie był jeszcze zakonnicą. Obydwaj mają pokomplikowane życie uczuciowe, pracują dla znajomych i z polecenia, czasem porwą psa, czasem bzykną seksowną panią, czasem szukając córki kumpla trafią na mega aferę, gdzie trup się ściele, a kolega (oczywiście ciemnoskóry) z policji nie zawsze jest w stanie ich do końca wyciągnąć z szamba, w które wpadli. Do tego piękne okoliczności przyrody, błyskotliwe i niewymuszone dialogi, świetny drugi plan - była, acz ciągle kochana żona, narzeczona z kłopotami, genialna siostra w psychiatryku czy nerdzi z podsłuchami, namierzaniem adresów IP i różnymi niezbyt legalnymi sztuczkami.

W zasadzie to mogłabym jeszcze trochę powychwalać, ale znacznie lepiej to ode mnie zrobiło niekoniecznie [link nieaktualny] (stanowczo tylko protestuję przeciwko porównaniu San Diego z Kielcami; dude, tam jest muzeum lotniskowców, znaj proporcję!).

A teraz wszyscy dziękują telewizji FOX, która podpierając się magicznym słowem "oglądalność" pokazała serialowi kciuk w dół po pierwszym i jedynym sezonie.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Eternal Sunshine of the Spotless Mind

Film jest dość stary i zakładam, że dawno obejrzany. Ale jak kto nie widział, a chce, to lepiej sobie obejrzeć niż czytać, bo film ładnie odsłania po kolei całą historię.

Można zniszczyć dowody, ale nie można zniszczyć wspomnień. ESotSM to najładniejszy film o miłości, jaki znam (no, jeden z ładniejszych). O tym, czy gdybyśmy się spotkali w innych okolicznościach, to byśmy się pokochali. Czy nowa szansa z czystą kartą pozwala na uniknięcie tych wszystkich błędów, które popełniliśmy wcześniej?

W Lacuna Inc. można sobie wyczyścić pamięć po związku nieudanym albo bez przyszłości. Wystarczy wyrzucić wszystko, co przypomina o drugiej osobie, poprosić znajomych o nie poruszanie tematu i odbyć krótką nieinwazyjną procedurę, usuwającą wszystko, co związane z byłym partnerem i już. Nie ma, nie boli. Joel po dwóch latach życia z Clementine dowiedział się, że po ostatniej kłótni Clementine wytarła jego ślady ze swojej głowy. Wprawdzie chciał ją przeprosić, ale zdecydował, że lepiej będzie o niej zapomnieć. Ale w trakcie znikania kolejnych wspomnień dotarło do niego, że wcale nie chce. Chce zachować w głowie wszystko, co miało z nią związek - pierwsze spotkanie, kolor włosów, kłótnie, ciepłe momenty.

Świetny, melancholijny i tragiczny Jim Carrey, szalona i uczuciowa Kate Winslet, drugoplanowo naiwnie czysta Kirsten Dunst i nieco psychopatyczny manipulant Elijah Wood. Oniryczny i symboliczny Gondry, podobnie w "Jak we śnie" wchodzi w podświadomość, wspomnienia i sny. I mimo tego, że świat w głowie się rozsypuje, to jednak da się na gruzach poskładać całość i zacząć od nowa, trochę mądrzej, cierpliwiej i rozważniej. Optymistycznie, bo mówi, że są drugie szansy.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 3, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2


I love you, Phillip Morris

Steven Russell był doskonałym ojcem, mężem i bogobojnym katolikiem. Miał też jedną malutką wadę - trochę kłamał. Bo oprócz tego był zdeklarowanym gejem oraz oszustem. Z krótkiego epizodu pracy w policji wyciągnął umiejętność pozyskiwania danych i nagle się okazało, że może być kim tylko zechce - prawnikiem, specjalistą od finansów, a przede wszystkim troskliwym partnerem. Kiedy po raz pierwszy trafia do więzienia, poznaje uroczego blondynka, Phillipa Morrisa i się zakochuje. Jim Carrey i Ewan McGregor są duetem uroczym, chociaż bardzo jaskrawym (i jak ktoś dostaje gęsiej skórki na myśl o tym, że dwóch panów się całuje, to jednak nie polecam), ale film głównie opowiada o pomysłowych ucieczkach Stevena z więzienia. Tym bardziej zabawne jest, że powstał w oparciu o fakty i że po ostatniej ucieczce zapadł wyrok w sumie na 144 lata pozbawienia wolności. Sympatyczna, niezobowiązująca słoneczna komedia, którą bym umieściła między "Skazanymi na Shawshank" i "Gangiem Olsena".

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek grudnia 31, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


The Color of Magic

Jak bardzo jestem fanką w zasadzie każdej książki Terry'ego Pratchetta, tak nie dałam rady obejrzeć ekranizacji "Koloru magii". Wszystko było jak trzeba - świetny Vetinari (Jeremi Irons), doskonały Trymon (Tim Curry), fantastyczna scenografia, cameo Pratchetta, tylko... nudne. Odpadłam w okolicy walki na magiczne miecze na Zmokbergu. W zasadzie to nie jest nawet wina ekranizacji, bo sam "Kolor" to zbiór gagów, luźno zahaczający o fabułę. Pewnie nada się dla kogoś, kogo trzeba na czytanie "Świata Dysku" namówić, bo nie ma wartości dodanej w stosunku do książki, tym bardziej, że w filmie pratchettowy język zupełnie nie gra. Nie mam działu "Nie oglądam", ale nie chce mi się obejrzeć do końca.

Inne książki tego autora tu.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek grudnia 30, 2010

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 5