Więcej o
Moje miasto
I tak miałam pisać o obiedzie, ale pozwolę sobie oprzeć się na dzisiejszej notce Joanny o tym, gdzie jest miejsce dzieci. Jestem z frakcji, że po coś są te wysokie krzesełka z pasami bezpieczeństwa i że nawet ruchliwa i wokalna młodzież ma prawo zjeść niedzielny obiad jak sołtys w restauracji. Ma prawo karmić frytkami rodzica, mieszać zawzięcie łyżeczką w szklance i wydawać radosne okrzyki zza nogi od stołu. Takie jest moje zdanie i się z nim zgadzam (oraz ogromnie się cieszę, że po krótkim okresie, kiedy wychodzenie z młodzieżą do restauracji było maksymalnie upierdliwe i zdecydowanie na raty, tak od jakiegoś czasu się znacznie poprawia, nawet jeśli kosztuje to szklankę, za co uprzejmie jeszcze raz przepraszam).
I jak narzekałam kiedyś, że poza ścisłym centrum nie ma gdzie dobrze zjeść, tak się myliłam, bo całkiem blisko mojej wsi można iść/jechać do Frygi [2024 - zamknięta]. Ponad 10 lat temu byłam świadkiem na ślubie P. i D. (wytrzymali do dzisiaj, żeby nie było) i kiedy ostatnio po raz kolejny z musu przejeżdżałam Naramowicką w celu wiadomym, nagle do mnie dotarło, że to właśnie tam odbywały się poślubne bachanalia. I wprawdzie restauracja skupia się na cateringu (dzięki czemu można się poczuć przezroczystym dla obsługi, pieczołowicie przechodzącej przez cateringowe zamówienia, a przy tym jednocześnie wcale nie czekać na kelnerkę), ale na miejscu jest nie dość, że uroczo, to i jedzenie warte wiele. Zmienne menu dnia, więc można co jakiś czas wracać; w karcie niedużo, co obiecuje jakość. Trochę europejsko, trochę azjatycko, składniki dobrej jakości (parmezan, a nie zastępnik!), do tego na tyle dużo, że nie ma miejsca na deser. A szkoda.
PS Chcę taki wazon jak na pierwszym zdjęciu.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 24, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 8
Zbieram sobie w małym notesiku ciekawe zakątki Poznania. Takie hobby. Czasem widzę coś kątem oka, przejeżdżając opodal w zupełnie innym celu. Czasem przeczytam coś gdzieś i zostanie mi w głowie, że warto. Przeglądam hasłowo blogi, zdjęcia i wikipedię. I czekam tylko na słoneczny dzień. Jak dziś (wczoraj, bo się nie wyrobiłam z pisaniem).
Ulica o dźwięcznej nazwie Grobla jest fascynująca. Między innymi dlatego, że numeracja od 1 idzie lewą stroną, potem przy skwerku Łukasiewicza (tym z Latarnikiem) zawraca i idzie rosnąco prawą stroną. Ale też i przez eklektyczność. Bo z jednej strony to okolica industrialna, z ceglanymi budynkami Gazowni, doskonałymi na lofty, starymi magazynami i firmami o proweniencji ewidentnie wod-kan, co widać na starych muralach (a na świeższych apeluje się o rozwój czytelnictwa), z drugiej - siedziba Muzeum Etnograficznego w post-masońskim budynku, pałacyk Paetzów, piękne kamienice z ogrodami od frontu, kościół Wszystkich Świętych i niepozorny konsulat Ukrainy.
Z kolei Mostowa jest spójnie a gęsto zabudowana kamienicami (i przewrotnie nie pasującym, a jednak na miejscu Instytutem Zachodnim). Niektóre bardziej zniszczone, niektóre mniej, z głębokimi bramami i malowniczymi balkonami. Zdecydowanie #chcetam mieszkać, jakby kiedyś była okazja.
Słonko i mroźny wiatr, rozgrzewałam się w muzeach. Nie jestem jakąś specjalną wielbicielką polskiego folkloru, więc nie zachwycały mnie eksponaty w Muzeum Etnograficznym (poza Od Zęba Zbolałym Chrystusem), bardziej spodobały mi się wnętrza domu bamberskiego w Muzeum Bambrów Poznańskich (oba muzea sprytnie współdzielą podwórko), z kredensami, pojemniczkami na przyprawy, wagą kuchenną i kołyską (genialny patent, żeby niemowlę się nie przekolebało na brzuch, przywiązywało się do niego poduszkę, naród miał fantazję).
Żeby nie było, że tylko ja miałam udane przedpołudnie. Wprawdzie było dość obrzydliwie wietrznie i na huśtawce na zrewitalizowanym (wzruszyła mnie ankieta dotycząca użytkowników) skwerku wytrzymaliśmy tylko trochę wbrew niejakim protestom Majuta, który mógłby pół dnia, ale potem obserwacja wróbli (uciekają szybko i trzeba ich szukać pod samochodami), psa robiącego kupę (też ucieka, ale oglądając się za siebie) i zbieranie gałązek z rozmontowywanej w Muzeum Bambrów choinki zmniejszyła rozczar związany z ewakuacją z placu zabaw.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 23, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
murale
- Komentarzy: 2
Wprawdzie prognoza pogody obiecała 9 stopni na plusie i przejaśnienia, ale dotrzymała tylko pierwszej części, co i tak jest całkiem dobrym wynikiem jak na połowę stycznia. Wyprowadziliśmy się więc wzajemnie z dobrym panem na spacer, zabierając i latorośl, która wprawdzie ostatnio woli bezpieczeństwo ramion mamy niż samodzielne chodzenie, ale i to kręgosłup mamy wytrzyma. W "Chimerze" ze zdziwieniem odnotowałam sympatycznego pana (który wygospodarował czasopismo do czytania dla młodzieży po sugestii, że byśmy sobie z młodzieżą poczytali, ale może to być lektura jednorazowa) zamiast dotychczas spotykanych sympatycznych pań, reszta na szczęście była bez zmian - i menu z moim ulubionym śniadaniem, i wnętrze w zgaszonym turkusie i starym złocie. Lubię niesamowicie ladę przy kasie, z kilkudziesięcioma słojami z herbatą. Pracownia alchemika-herbatoholika, dla nas szczególnie cenna ze względu na czarną kenijską.
Jak ktoś przychodzi 5 minut po 12 w południe pod ratusz, to zamiast trykania się koziołków ma rozchodzący się wielojęzyczny tłum turystów, co też ma swoje zalety. Można za to zobaczyć (i dotknąć!) koziołka zapasowego z bliska w Muzeum Historii Miasta Poznania. Chciałam bardzo do Muzeum, nie tylko dlatego, że tam ciepło (a nawet za ciepło) i że w sobotę darmo (tu wstaw ulubiony żart o skąpstwie mieszkańców Poznania), ale głównie dlatego, że do końca stycznia można obejrzeć tam wystawę zdjęć archiwalnych placu Wolności[1]. No i dlatego, że nie byłam. A warto. Bo i koziołki, i sporo obrazów znanych poznańskich notabli, trochę mebli, rzeźb i przedmiotów codziennych. I prześliczne wnętrza budynku.
Zafascynowałam się ramami obrazów. Bogate, złocone, ciężkie, czasem bardziej ciekawe niż płótna.
Dla najmłodszych jest podeścik w instalacji gabinetu. Można wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, a panie pilnujące eksponatów wcale na ruchliwego zwiedzającego ze zgniecionym w małej rączce biletem nie krzyczą.
[1] Plac Wolności to takie moje niespełnione marzenie o ładnym poznańskim zagłębiu knajpiano-towarzyskim, w które mógłby się plac zamienić, jakby wywalić z jego okolic banki, zasiedlić restauracjami i kawiarniami, które mogłyby wysiać ogródki na zamknięte dla ruchu ulice. Jest piękny budynek Arkadii (z Empikiem i nie tylko), biblioteka Raczyńskich, stoją ławeczki, będzie fontanna, tylko ciągle nie będzie ludzi, bo po co siedzieć na pustym placu...
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 16, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
sztuka
- Komentarzy: 3
Coraz częściej wraca do mnie pomysł, żeby poukładać świat po mojemu. Żeby zniknęło od dziewiątej do piątej i rejestracja czasu, a przyszło nowe, pozwalające na leniwszą poranną kawę i rogalika w miłym miejscu. Niestety, za mało mam twardych umiejętności, za dużo miękkich, a poza tym nie oszukujmy się - deadline jest dla mnie jak horyzont: im bardziej się do niego zbliżam, tym bardziej się ode mnie oddala. A mogłabym przecież przestawić się ze świeżo nabytego trybu życia sowy na niegdysiejszego skowronka, zobaczyć słonko, wstać, ogarnąć i pozbierać, naszkicować plan i mieć czas na wszystko. Na razie rano jest szaro, a ja utykam na samym szkicowaniu planu, nie wspominając o reszcie.
Dlatego lubię dni, kiedy jest namiastka planu, nawet jeśli to zwykła wizyta u lekarza. Bo można potem wejść do malutkiej sali Sztukafeterii, dostać gorącą kawę, żytni chleb i garść komplementów pod adresem niebieskookiej młodzieży (naprawdę, nic mnie tak pozytywnie do świata nie nastawia, jak kontakt z ludźmi, którzy mi mówią, że mam śliczne i mądre dziecko z pięknym uśmiechem).
I mimo że słońce wyszło dopiero kiedy wracałam do domu, to i tak jest lepiej.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 12, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto
- Komentarzy: 3
Słońce wyszło zza chmur przez chwilę o poranku, tworząc na niebie malownicze paski. Niestety, zanim zdążyłam wyjść z łóżka (a wierzcie mi, tłumaczenie aktywnemu o poranku dziecku, że mama i tata jeszcze trochę poleżą, zanim wstaną, trochę zajmuje), wszystko się wyszarzyło, wygładziło i zniechęciło. I już myślałam, że to by było na tyle, kiedy okazało się, że cała impreza odbywa się na Malcie.
Kadr dość niedbały, ale to sklejka panoramkowa; ale czy to nie wygląda jak kadr z "Pojutrze"? Jak widać, w tym roku z Malty nie spuszczono wody, sięgająca do drugiego brzegu płaszczyzna lodu wygląda lepiej niż pusty betonowy basen.
Bardzo lubię Taj India, mimo że z zewnątrz jest mało zachęcająca. W środku z roku na rok jest coraz lepiej. Zniknęły pozostałości jak po ośrodku WWP, zimne białe kafle i puste ściany. Są miękkie kolorowe kotary, haftowane złotem poduszki, metalowe słonie i wielbłądy ("Zobacz, ten ma na imię Lewy, a tamten Prawy") i huśtawka. Nie ryzykowałam, czy udźwignie mnie, ale doskonale dźwigała małą eksploratorkę, która jednak mimo wielkiej fascynacji ruchem wahadłowym wolała zrzucać poduszki, biegać po czerwonym dywanie i odkrywać, że na świecie są inne dzieci[1]. Wracając do huśtawki, nie mam specjalnej fascynacji orientem (ba, szczerze nie cierpię indyjskiej muzyki i mało poważam realizm w malarstwie, chociaż nie ukrywam, że lubię kolorowe indyjskie materiały), ale ta huśtawka, z podłużnymi poduszkami w kolorach turkusowo-pomarańczowo-brązowych to kwintesencyjka popołudniowego relaksu w cieple. Z uprzejmym młodym człowiek z wachlarzem, podającym w przerwie w wachlowaniu kolejną szklankę mango lassi.
[1] WTEM okazało się, że mała Pola spotkana przypadkiem w miejscu, do którego się wybraliśmy dość spontanicznie, urodziła się w tym samym szpitalu tego samego dnia i co najmniej dwa dni panny wrzeszcząc na sali pełnej drobiazgu, może nawet w sąsiadujących kontenerkach.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 9, 2011
Link permanentny -
Kategorie:
Maja, Fotografia+, Moje miasto -
Tag:
malta
- Skomentuj
Za każdym razem, kiedy jestem na placu Kolegiackim, zachwycam się detalem. Okiem w piramidzie na szczycie jednej z kamienic. Na błyszcząco wygładzoną setkami dziecięcych rączek rzeźbą poznańskich koziołków. Łagodnym pięknem biało-różowego budynku Urzędu Miasta z kuszącą, choć zastawioną szlabanem bramą. Zdobieniami na kamienicach. Konsekwentnie różanym wystrojem Republiki Róż. Kwiatami na klombach (to wiosną, latem i jesienią). Tym dziwnym spokojem miejsca, gdzie - owszem - ludzie przechodzą, mają jakieś sprawy, ale wyglądają, jakby równie dobrze mogliby teraz zatrzymać się i przestać spieszyć.
Po czym nagle obejmuję wzrokiem całość. I widzę miejsce, które mogłoby żyć, ale nie ma po co. Wiem, są dwie kawiarnie (i chyba jedna arabska restauracja, ale możliwe, że już zamknięta), ale nie ma nic więcej. Nie ma sklepów poza jakimś przypadkowym. Kawałek dalej, na rogu Garbar, jest mikro-ryneczek z kwiatami i warzywami (i kiosk). Nie ma ławek, jest za to bałaganiarski parking z samochodami parkującymi skośnie.
I smutno mi, bo chciałabym, żeby takie miejsca przyciągały ludzi, zwłaszcza że można by to zrobić łatwo - zaraz obok jest kościół farny, ważny punkt na turystycznej mapie Poznania. Dosłownie dwa kroki dalej. Za każdym razem, kiedy staję pod kierunkowskazem, który pokazuje, jak daleko jest do różnych egzotycznych zakątków na świecie (ot, do Chin ponad 8 tysięcy kilometrów), myślę sobie, że chciałabym, żeby tu pojawiło się miejsce, do którego ktoś gdzieś tam postawi kierunkowskaz.
Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 28, 2010
Link permanentny -
Kategorie:
Fotografia+, Moje miasto
- Skomentuj