Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Maja

Botaniczny w deszczu

Interakcje w ogrodzie są zawsze te same. Kiedy kupię bukiecik kwiatów, nieustająco natykam się na ciekawe starsze panie, które pytają "a po ile", po czym bez względu na cenę się krzywią, że drogo. Kiedy zaglądam na karteczki z łacińską nazwą, za każdym razem ktoś za mną prosi o głośne odczytanie, bo też jest ciekawy.

A ogród jak co roku pachnie, faluje i sypie zielenią. Drzewa owocowe, kwiaty, bzy i rododendrony. Konie, wata cukrowa, wiatraczki i balony. Relaksujący pokaz Tai-Chi. Obowiązkowa rundka dookoła fontanny z baletnicą i nieobowiązkowy deszcz, który straszył, groził, po czym rozpadał się, kiedy zdążyliśmy dojść do samochodu.

I tylko Maj się obraził na babcię I., bo zażartowała, że wrzuci niesionego Maja do kosza na śmieci. Nie wojno wziucać dzidzi do kosza! Dzidzi będzie psikro!

Z rzeczy ciekawych - na jednym ze stoisk pojawili się państwo, sprzedający niesamowitą biżuterię rośliną: pokrywane srebrem gałązki głogu, liście miłorzębu, lipy, róży czy klonowe skrzydełka. Zachwyciły mnie. Liczę, że pojawią się do kupienia w internecie; jakby to Państwo czytali - proszę o kontakt.

GALERIA ZDJĘĆ. I wcześniej: 2011, 2010 (i tamże poprzednie lata).

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 8, 2012

Link permanentny - Kategorie: Przydasie, Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: ogrod-botaniczny - Komentarzy: 2


O zazdrości

Rzadko zazdroszczę. Jakoś tak umiem sobie poukładać, żeby mieć wystarczająco dobrze, zazdroszczę więc zwykle rzeczy, na które mnie nie stać (kamienica w Amsterdamie czy willa na Sołaczu, na przykład) albo takich, które wprawdzie są obłędne, ale. Bo oczywiście chciałabym sad. Ale do grzebania w ziemi nabożeństwa nijakiego nie mam, więc w grę by wchodził przynależny do sadu ogrodnik, a ja mogłabym zrywać rozwinięte kwiaty i owoce. Ale nie za dużo. A że na razie nie mam na ogrodnika, to pojechałam do Y., który niebacznie zachwalał, że ma sad. I mu pozazdrościłam. Na miejscu się okazało, że pójście do sadu to wycieczka, na którą trzeba przygotować prowiant, wziąć mocne buty i posmarować się kremem z filtrem. I jak tak sobie szłam przez pełną mniszków trawę, to dotarło do mnie, że z tych wszystkich kwitnących drzewek jesienią zsypią się kosze owoców. I trzeba będzie je zebrać. I zjeść bądź przetworzyć. Taki sad to ciężka praca jest, więc na razie sobie poleżałam w rozgrzanej słońcem trawie, a potem trochę pochodziłam, próbując zrobić dziecku zdjęcie w kwieciu. Dziecko odmówiło, zdradziecko wybierając kąpiel w baseniku i bieganie bez przyodziewy po trawie. Mam nadzieję, że jej to nie wejdzie w zwyczaj w przyszłości.

GALERIA ZDJĘĆ (i kudos dla Y.).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota maja 5, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Wielkopolska w weekend, Maja, Fotografia+ - Tag: polska - Komentarzy: 7


Koty, karuzele i wieża Eiffla

Z pewnym rozczarowaniem nie znalazłam w Paryżu kotów (poza jednym dachowcem, który skrył się w piwnicy oraz kotem przynależnym do libańskiej restauracji), ale to pewnie dlatego, że nie doszłam na Père Lachaise, a cmentarz Montparnasse patrzyłam tylko z góry.

Są za to karuzele. W Tuileriach, za wieżą Eiffla, przy przystanku metra koło Luwru i pewnie w wielu innych. Takie klasyczne, z konikami, pociągami i autkami, dla starszych z beczkami, które dodatkowo można rozkręcić dookoła (tu mój błędnik przeprasza, ale właśnie mu się zrobiło mdło). Niestety, jak większość atrakcji w Paryżu, płatne - od 2 do 3 euro za rundkę, można w pakiecie kupić więcej biletów taniej (jak się ma większą trzódkę albo uparte dziecko). Mam wielką słabość do barokowego przepychu, jarmarcznych dźwięków, żaróweczek i malowanych na obudowie naiwnych obrazków.

W Tuileriach oprócz karuzeli jest placyk z trampolinami, również słono płatny (2e za 5 minut skakania), zaraz obok darmowy plac zabaw z huśtawką hamakową, zjeżdżalniami i huśtawkami. Przy Notre Dame też - można wycieczkę podzielić na pilnujących młodzież na huśtawkach oraz na stojących w kolejce do katedry.

Pod wejściem wschodnim do wieży Eiffla można oddać do podstemplowania pocztówki (i kupić znaczki[1]), sympatyczny pan stuka stemplem i wychodzi coś takiego:

Mam słabość również do figurek, więc wróciłam z dwiema[2] (a nawet trzema, bo ciemnoskóry sprzedawca pod Porte Maillot okazał się wrażliwym na wdzięk Majuta i dał mu gratis breloczek z wieżą).



A dla cierpliwych zdjęcia z Luwru.

[1] Znaczki niestety monotonne, wszystkie takie same, przecież po co wysyłać reszcie Europy coś innego niż błękitną Mariannę za 77 eurocentów.

[2] A oprócz tego z trzecią na mikrokubeczku (bo Starbucks oprócz kubków ma coś dla młodzieży).

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek maja 4, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: francja, paryz - Skomentuj


O tym, jak bohaterce się poprawiło (dzień przedostatni)

... bo pogoda stanęła na wysokości i wykonała nad Paryżem słońce, błękitne niebo i śmietankowe obłoczki (urozmaicając czasem dramatycznymi chmurami burzowymi). Samo obejście Notre Dame zaowocowało kontrastem między głębokim lazurem a najeżoną szarością. Sama Notre Dame jest majestatyczna, pełna detali, otoczona trawnikami i kwietnikami (oraz zawiera malutki, ale wystarczający placyk zabaw, więc). Tłumy ogromne, następnym razem wejdę na środka (i na górę), obiecuję.

Zaraz obok katedry, również na Île de la Cité, ptasi targ; znalazłam go najpierw na blogu Travels with Clara, potem - tak jak autorka - u Saska. W klatkach setki malutkich i trochę większych ptaszków, worki z karmą, wszędzie świergot i zachwycone okrzyki nie tylko dzieci. I tak od kilkudziesięciu lat, co niedziela. W inne dni tygodnia są kwiaty.

Zaraz obok, na Île Saint-Louis, są małe uliczki ze sklepikami, restauracjami, galeriami i tłumem ludzi, ustępujących przejeżdżającym wolno samochodom. Nie można się zgubić, ale można spędzić tam mnóstwo czasu, zwłaszcza jak się trafi do sklepików typu Pylones, skąd wyszłam szybko, żeby nie stracić całego portfela. Taka dzielna byłam (i po co?).

Już po drugiej stronie Sekwany, zaskoczyłam samą siebie, bo nie spodziewałam się, że rozpoznam w księgarence Shakespeare and Company miejsce rozpoczynające akcję "Przed zachodem słońca" (i tak, ten film po raz któryś powinnam była obejrzeć przed wyjazdem, zdecydowanie). Nad "S and C" można zamieszkać, jeśli jest się aspirującym literatem i czyta książki (może rzucić to wszystko i pojechać czytać?). Chyba bardziej do mnie to przemawia niż bukiniści, może dlatego, że na straganach są książki raczej po francusku.

Miasta wzdłuż rzeki są miłe. Uwielbiam mosty, uwielbiam, jak z jednego widać kolejny, a jak przejdzie się na następny, to jeszcze jeden.


Wtem zobaczyliśmy posąg? mima? Buty sugerowały to drugie, ale makijaż i nieruchoma twarz i niewidoczne oznaki oddechu to pierwsze. Maj dzielnie (i z rozmachem) rzucił monetę, a my czekaliśmy, aż odetchnie. Przechodząca pani nie miała takich dylematów, podeszła i szturchnęła delikwenta palcem.

GALERIA ZDJĘĆ: Notre Dame i okolice. Dorzuciłam też zdjęcia z Thoiry.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek maja 1, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: francja, paryz - Komentarzy: 1


O tym, jak Maja usnęła w metrze

To w zasadzie już była pointa. Ale żeby nie było, że bez sera - podczas lanczu w Cafe Renard [2024 - strona nie istnieje] wyjaśnialiśmy właścicielce, jak się mówi po polsku "Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin", a po rosyjsku "Wsiewo charoszewo s dniom rażdienia". Odpadła dopiero na etapie pokazania, jak po rosyjsku wygląda w cyrylicy.

Mam miękkie miejsce w serduszku dla impresjonistów, więc w l'Orangerie się dość odnalazłam. Sala z Monetem na metry[1] - coś pięknego i niedrogo. Bardzo polubiłam nieznanego mi wcześniej Utrilla i Deraina, ale chyba najbardziej mnie ucieszył Chaim Soutine - człowiek, który ewidentnie czegoś nadużywał i to coś mu na tyle uszkodziło postrzeganie, że mógłby być kolejną sprawą dla doktora House'a.

A potem złe mnie podkusiło, żeby błyskotliwie zauważyć, że przecież wystarczy pojechać dwie stacje metrem dalej, żeby zobaczyć z bliska Łuk Triumfalny. No to zobaczyliśmy. 284 stopnie, rzekła wikipedia. Czuję każdy stopień, z czego więcej niż połowę z balastem 12 kilogramów, w łydkach i plecach. Owszem, warto było - widok na gwiaździsty Paryż niesamowity, mimo takiej sobie pogody. Ale jak można było nie zauważyć windy? Jak?! Jak widać normalnie, można. Szczęśliwie w drodze powrotnej zaczęliśmy widzieć. Ale i tak. Bow before master.

A teraz ser, łosoś i cydr. I rzodkiewki.

GALERIA ZDJĘĆ.

[1] © Imka.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 27, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: francja, paryz - Komentarzy: 4


O tym, jak ^dees doznała wielu zaskoczeń

Z zaskoczeń największe chyba dotyczyło tego, że jednak niespecjalnie warto uciekać przed niedźwiedziem na drzewo. Ale o tym pewnie ^dees sama napisze.

W Paryżu nieustająco zadziwiają mnie powody, dla których różne miejsca są zajęte. Muzea w poniedziałki i we wtorki. Piekarenki - w czwartki. Bo tak. Albo z powodu ferii wiosennych (czujecie to? ferie wiosenne).

Tymczasem w Thoiry było całkiem ładnie, podczas gdy w Paryżu dalej lało. Surykatki bobrowały, jak to surykatki. Małe małpeczki z białymi wąsami zachwyciły się albo pluszowym Garfieldem, albo mleczykiem trzymanym przez Majuta w ręku i kleiły się z niesamowicie do szyby, pokazując długopalce łapeczki z pazurkami. Lwy miały sjestę i emitowały lenistwo oraz #pokabrzuszek. Czerwone pandy, kiedy wychodzą z fazy zwisania z drzewa za pomocą ogona, okazują się stworzeniami nader energicznymi i pomykają po drzewach sprawnie, acz z godnością. Standard, jak to w zoo.

Ale oprócz tego zoo w Thoiry urocze, bo jednocześnie jest parkiem z rozległymi trawnikami, kwitnącymi drzewami, obłędnym - chociaż zalanym podeszczowym błotem - labiryntem, zdecydowanie dla twardzieli, nie jakimś szemranym, z placem zabaw dla maluchów i starszych (wstęp tylko dla dzieci od 5 lat, ale dzieci muszą być pod opieką dorosłych).

A zaraz obok jest zamek. Z wyposażeniem z epoki (zdegenerowana francuska szlachta miała nawet bibliotekę oraz kołyskę dla psa), z przewodniczką odzianą w gustowną suknię z tiurniurą, z widoczną przez okienko kapliczką z witrażami oraz z magicznie przenoszącym się wejściem z jednego skrzydła budynku na drugie (w efekcie zarówno wchodziliśmy i wychodziliśmy przez sklep z pamiątkami, co było o tyle cenne, że mogłam podczas oglądania zastanowić się kilkanaście razy, czy chcę dżemik z płatków fiołków[1]). Akurat na czas ogrodu zaczęło lać, a szkoda, bo ogród dekoracyjny i w połowie wiosennego wysypu kwiatów.



Dodatkowo jest jeszcze na wyposażeniu park safari, gdzie z samochodu (w którym Maj podziękował i zapadł w szezlong zaraz po zobaczeniu żyraf) można sobie pojeździć koło żubrów, niedźwiedzi, słoni, saren, ekstremalnie niebezpiecznych hipopotamów i mniej niebezpiecznych, za to radośnie jak małe szczeniaki rozbrykanych antylop.

GALERIA ZDJĘĆ.

Ser był dopiero wieczorem, ale za to na Montmartre.

[1] Chciałam. Nie zaryzykowałam dyni z wanilią.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek kwietnia 27, 2012

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: francja, thoiry - Komentarzy: 1