Biedjonka, ziobać mamusiu!
Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu
Nikt nie mówił, że będzie łatwo.
W tym roku Maj wprawdzie był bardziej zachwycony kąpielą w fontannie na placu Wolności, ale entuzjazm do ryczących maszyn wzrósł.
A ja nieustająco porównuję wizję Sons of Anarchy z sympatycznymi panami z Warsaw Chapter Poland, którzy nie mają z przodu naszywki Man of Mayhem.
Wróciliśmy do Skansenu Miniatur w Pobiedziskach z dwóch powodów, a w zasadzie z trzech, mimo że w samym skansenie chyba nic się nie zmieniło (no, bilety chyba po 7 zł). Wracaliśmy z Gniezna i ominęliśmy skansen na Ostrowie Lednickim, bo wprowadził nas w błąd przewodnik, sugerujący, że w niedziele i święta jest otwarte 10-16 (tymczasem 18). Po drugie, chcieliśmy pokazać Majowi, jak wygląda odwiedzona chwilę wcześniej katedra w rozmiarze nieco bardziej odpowiednim dla 3-latki.
A powód trzeci?
Najpierw był poranek pełen pytania: "A dzisiaj do kogo pojedziemy, mamusiu?". Potem ciężkie przebudzenie po krótkiej drzemce w samochodzie. Po odpoczynku na gnieźnieńskim bruku (i posiłku regeneracyjnym z banana) już było lepiej.
W jeziorze Jelonek pływają czarne kaczki, ale takie odpasione, nie rzucają się na kawałki precelków. Dookoła katedry gołębie też nieźle odżywione na diecie ze ślubnego ryżu, więc nie było efektu wow na widok zawartości Majutowych kieszeni. Przyznam, że spodziewałam się, że katedra będzie większa niż poznańska, sama nie wiem czemu. Miała za to dużo schodów, ale o tym za chwilę. Sama gnieznieńska starówka jest kompaktowa, symetryczna i całkiem miła na świąteczne popołudnie; na kawę i galaretkę z owocami w kolorowej restauracji "Za drzwiami".
Wspominałam, że proszę o powstrzymanie mnie przed włażeniem po niebotycznych schodach, bo potem będę jęczeć, cierpieć i wyrzekać? Znowu weszłam, tym razem na wieżę katedry. Tym razem dziecko me, które niczego się nie lęka, wchodziło częściowo samo i całkiem samo zeszło, szybciej niż rodzice z zakwasami i skurczem w udzie. Ale widoki rekompensują, ludzie również - młode dziewczę lat naście wróciło z dwóch kondygnacji schodów na górę, ponieważ nie policzyło schodów, po których przeszło i chciało zacząć od początku.
Tymczasem w jednym z antykwariatów, zaraz przy katedrze. #samaniewiem.
GALERIA ZDJĘĆ (a w następnym odcinku o zmianie perspektywy na bazie Skansenu Miniatur w Pobiedziskach).
... czyli że wreszcie po chyba 17 latach w Poznaniu udało mi się przejechać Maltanką. I jakkolwiek młoda pasażerka wyrażała zachwyt, zwłaszcza po otrzymaniu wiatraczka za jedyne 4 zł, to jednak mnie przeraża ogrom nieporadności całego przedsięwzięcia. Kolejka należy do MPK, ale ma odrębne bilety, które można kupić tylko na Śródce (kierunek Śródka-Zoo) albo przy Zoo (kierunek Zoo-Śródka), w obu przypadkach tylko za gotówkę. Bilety nawet nie są biletami, tylko kwitkami z kasy fiskalnej (smuteczek), a konduktor nie stempluje, tylko przystawia datownik. Umówmy się, że jak dzieciak wsiada, to chciałby dostać bilet i fajny stempelek. Po drodze są dwie stacje - Ptyś (przy Termach) i Balbinka, można wysiąść, ale nie można wsiąść, bo - haha - nie da się kupić biletu powrotnego. Parowóz z węglarką i lokomotywa spalinowa jeżdżą na zmianę, więc się wsiada to, na co się trafi, bo następny za pół godziny. Szczęśliwie na Śródce można poczekać w restauracji, w Zwierzyńcu - na ławce przy straganie (z obowiązkową nadprodukcją lokomotywy Tomek na kiju i z wiatraczkami). Na szczęście parowóz śliczny, woniejący olejem i robiący mnóstwo hałasu.
Impreza dość kosztowna (dla nas 32 zł w dwie strony, nie licząc wiatraczka), na szczęście pozbawiona aż takiego wow-factoru, żeby powtarzać ją co tydzień. Znacznie fajniej się karmiło maltańskie kaczki, nie wspominając o godzinie na Termach Maltańskich.