Bujne lata 80 w strojach i fryzurze. Chłopak piosenkarki Yolandy, narkoman, bierze przy niej zatrutą heroinę i w pamiętniku oskarża ją o swoją śmierć, bo to on jest drama queen w tym związku. Yolanda ukrywa się w klasztorze, którego wizytówkę zostawiła jej kiedyś siostra przełożona, jej fanka. Klasztor jest dość nietypowy, ponieważ siostry zbliżają się do swojego Stwórcy za pomocą samoupokorzenia - siostra Nawóz (w pierwszym tłumaczeniu, jakie słyszałam dawno temu na przeglądzie w Kinie Pałacowym - siostra Mierzwa) chodzi po szkle i co jakiś czas się tnie, siostra Szczur wprawdzie pisze poczytne powieści, ale wydaje je jej siostra (i zabiera pieniądze), siostra Przeklęta opiekuje się tygrysem (tego nie traktuję jak kary!). Siostra przełożona zakochuje się w Yolandzie, ta jednak nie odwzajemnia jej uczuć, aczkolwiek chętnie korzysta z narkotyków, które w klasztorze są dostępne (siostra Nawóz chętnie co jakiś czas łyka jakieś kwasy, a potem ma wizje, dlatego może uwierzyć, że siostra Szczur je szpinak, a nie wyłudzone od tygrysa ochłapki mięsa). Klasztor boryka się do tego z problemami finansowymi po śmierci głównego fundatora, a jego żona, wymalowana ekscentrycznie Markiza, zabiera dotychczasowe wsparcie.
Jest i nowoczesny całun turyński, zdjęty z makijażu Yolandy, kolekcja sukien dla Matki Boskiej w stylu haute couture, misjonarka zjedzona przez kanibali i dziecko wychowane przez małpy. Siostra Nawóz i jej sugestie, że może się dać ukrzyżować ku radości gawiedzi przypominają mi barda z Asteriksa. Almodovar niespecjalnie ceni nabożność i kościół, ale tu jeszcze traktuje to dość kabaretowo.
Inne filmy Almodovara.
Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek września 8, 2014
Link permanentny -
Kategoria:
Oglądam
- Komentarzy: 2
Malcolm Fox, zwany Liskiem, pracuje w Wydziale Wewnętrznym, przez co nie jest lubiany przez kolegów z policji, co nie jest dziwne. Właśnie skończył dużą sprawę, do prokuratury poszły akta jednego z edynburskich policjantów, kiedy nagle dostaje zlecenie z działu zajmującego się ochroną dzieci - jeden z policjantów, Jamie Breck, podobno bywa na serwerze z dziecięcą pornografią. Jednocześnie Breck pojawia się w życiu Foxa, ponieważ prowadzi śledztwo w sprawie zamordowania chłopaka siostry Foxa. Lisek nie jest głupi, szybko dociera do niego, że obie sprawy się wiążą i żadna z akcji nie jest przypadkowa.
Sam Fox jest człowiekiem dziwnym - od pięciu lat nie pije alkoholu, niedawno schudł, a teraz głównie twierdzi, że nie ma ochoty na jedzenie niczego. Ma ojca w domu opieki, jego siostra jest alkoholiczką, z którą się niespecjalnie dogaduje. W zasadzie jedyną opoką w jego życiu są koledzy z działu, którzy - mimo dziwnych zawirowań wokół Foxa - starają się mu pomóc.
Nie zachwyciła mnie klimatem, chociaż śledztwo było prowadzone dość sprawnie. Edynburg jest rozkopany i w korkach, szary i byle jaki (a Fox głównie chodzi po pubach).
Inne tego autora tu.
Dodałam kilka zdjęć do notki o Palekastritsy. Enjoy.
#90
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek września 5, 2014
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
panowie, 2014, kryminal
- Skomentuj
Wyobraźcie sobie akcję jak we "Wszyscy jesteśmy podejrzani" Chmielewskiej, tylko dziejącą się w kancelarii adwokackiej i absolutnie pozbawioną zabawnych momentów. Jeden z partnerów kancelarii Magier i Wspólnicy zostaje aresztowany jako podejrzany o zabicie kochanka żony, a ponieważ się upił i nie pamięta, to się nie wypiera. Katarzyna, młoda pani adwokat, która wprawdzie podejrzanego nie zna i ma do niego stosunek obojętny, zaczyna - niezależnie od policji - odtwarzać, co każdy z pracowników robił w momencie zabójstwa, bo na podstawie bliżej nieznanych przesłanek uważa, że sprawcą jest ktoś z kancelarii (oraz nudzi się jej w pracy). Czasem opowiada o swoich odkryciach policji, czasem nie, policja z kolei nie traktuje jej jako powierniczki, więc wszystko, co się dzieje w "śledztwie" pani Kasi, jest na podstawie jej pomysłów. W tle kilka spraw sądowych niezwiązanych z akcją (np. ubezwłasnowolnienie chorego na schizofrenię), ewidentnie autorka miała odrobioną lekcję na temat sądowych procedur.
#89
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 4, 2014
Link permanentny -
Kategoria:
Czytam -
Tagi:
2014, kryminal, panie
- Skomentuj
Jakbym drugi raz wybierała lokalizację na Korfu, to bym się jednak zastanowiła. Wszystkie drogi na wyspie są zrealizowane w strategicznym modelu gwiazdy i prowadzą tu do Kerkyry (stolicy), stąd odpływają promy, większość statków wycieczkowych, a jak się chce jechać do większości miejsc na wyspie, to raczej się niezłą drogą jedzie do centrum, a potem odbija na inne miejscowości. Czasem da się przejechać wzdłuż któregoś wybrzeża, ale drogi niegłówne są, ekhm, raczej wąskie (na dwa osły) i zdecydowanie kręte. Nawet jak zerkniecie na mapę i stwierdzicie, że odległości są żadne, to takie 5 km pokonywane za pomocą 40 zakrętów drogą tuż nad przepaścią, na której wymijają się powoli i uprzejmie (bo tylko tak się da) autokary, z ruchem wahadłowym w jeszcze węższych miejscowościach, nie oszałamia tempem. Wybrałam leżący na zachodnim brzegu wyspy Agios Stefanos (Świętego Stefana) ze względu na ładną, piaszczystą plażę i zachody słońca. Pod tym względem jest to miejsce idealne, natomiast przy planowaniu zwiedzania wyspy zdecydowanie czasowo opłacałoby się centrum (okolice Kerkyry - Gouvia czy Kassiopi). Pensjonacik Andy's Apartaments był czysty, przestronny (trzy pomieszczenia plus łazieneczka[1] i taras), miał własny basen i stado lokalnych kotów (co wystarczyło do zrobienia wakacji Majutowi), ale mieścił się na górze miejscowości. Widoki przepiękne, tuż pod hotelem gaik oliwny, natomiast podchodzenie pod górę z wodą mineralną już mniej czarowne.
Fajną sprawą są baseny w większości restauracji - wstęp wolny, wypada kupić chociaż wodę i można się kąpać. Śniadania dość nudne - do wyboru English breakfast (kiełbaska, jajko, fasolka, pieczarki, pomidor z tostami) albo kontynentalne (jogurt + miód, płatki na mleku, tosty, dżem), czasem omlety i sandwicze, za to lancze/obiady/kolacje - świetne. Świeże ryby, mięso z grilla, lokalne przekąski, ceny dość przyzwoite[2]. Moje typy:
GALERIA ZDJĘĆ.
[1] Niestety, poddaszowa i z nieogrodzonym prysznicem na środku, więc każda kąpiel oznaczała zalewanie łazienki.
[2] Jedynym miejscem, gdzie ceny były wzięte z sufitu, był podły barek na lotnisku. Jestem w stanie zaakceptować wiele, ale nie 12-14 euro za porcję jedzenia z podgrzewacza lub mrożonki odgrzanej w mikrofali.
Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 4, 2014
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2016, grecja, korfu, agios-stefanos
- Skomentuj
Zanim detalicznie dojdę do tego, jak powrót do domu potrafi człowiekowi zmienić podejście, opowiem Wam o papierze toaletowym. Dawno temu, dziewczęciem chłonnym podróżowania będąc, czytałam z wielką przyjemnością ten tom Autobiografii Chmielewskiej, w której opisywała wyjazd do Taorminy i jego dobroczynne dla człowieka skutki. Oraz weszła w temat wrzucania papieru toaletowego do kosza na śmieci, ponieważ utylizacja klasyczna, jak to się w reszcie cywilizowanego świata odbywa, podobno zatyka kanalizację. Minęło lat kilkadziesiąt (w stosunku do wakacji Chmielewskiej, nie postarzam się aż tak) i co ja paczę w każdej greckiej toalecie? Ja paczę ogłoszenie, często zalaminowane, żeby papier toaletowy *po zużyciu* wrzucać do kosza na śmieci. Nie do sedesu. Ludzie, XXI wiek. Kanalizacja to łyka, a jak nie łyka, to się kupuje spiralę w markecie i się odtyka, nie ma filozofii.
Zmyliło mnie to, że poza przedziwnym i nikt mi nie powie, że bardziej higienicznym, sposobem ogarnięcia logiki fizjologii, wszystko było idealne - pogoda, jedzenie, plaże, sklepy. Wszystko. Ale po wizycie na korfijskim(?) lotnisku zmieniłam zdanie. To nie kanalizacja jest problemem Greków, ale jakakolwiek logistyka. W pierwszej chwili TŻ lansował teorię, że ten burdel, który właśnie oglądamy (prawie nie przesuwające się kolejki do odprawy, odprawa za pomocą papierowej listy, przekazywanej leniwie między trzema stanowiskami, losowe wychodzenie odprawiających bez słowa i nie wiadomo jak długo oraz zajmujący cały środek sali tłum do kontroli bezpieczeństwa[1]) to efekt spiętrzenia lotów, ale potem, kiedy siedzieliśmy w coraz bardziej dusznej i ciasnej sali w oczekiwaniu na jakąkolwiek informację, czy lecimy, o której i czy nasz samolot w ogóle ląduje, dotarło do nas, że to norma. O 16 pojawiła się pierwsza informacja o tym, że samolot do Gdańska o 13 robi kolejne podejście do lądowania, ale raczej wróci do Aten. Naszego samolotu nie było nawet na wyświetlaczach, post factum już kolega mi wyjaśnił, że Poznań pojawiał się jako Cologne/Bonn; o tym, że idziemy do bramki 4, TŻ dowiedział się tylko dlatego, że stał pod głośnikiem. W samolocie, który wystartował 2 godziny po czasie, wymyśliłam, jaki jest tego powód - przez całe greckie wakacje był upał, prawie bezchmurne niebo i ciepła woda. A Polsce tymczasem padało, 13 stopni i jesień. Dzięki wczorajszej burzy i zmarnowaniu pół dnia na lotnisku przyjazd do szarawego Poznania jawił się jako największa nagroda tego wyjazdu.
Żartuję. Nawet największy bałagan na lotnisku nie zepsuł mi Korfu. Korfu jest mega.
[1] Srsly, pan celnik zaangażował się w dokładne sprawdzenie mojego aparatu fotograficznego. Dwa razy przejechał nim przez komorę, włączył, zajrzał w menu. Przecież mogłabym nim kogoś zabić, jakby nie wykonywał dobrze swojej pracy.
Napisane przez Zuzanka w dniu środa września 3, 2014
Link permanentny -
Kategoria:
Listy spod róży -
Tagi:
2016, grecja, korfu
- Skomentuj
... czyli o tym, że jednak było jechać do Butrintu. Albowiem w Butrincie są podobno piękne wykopaliska na miarę Pompejów, tylko może mozaiki pochowane. Ale mając w perspektywie 4 godziny mendzenia, że jest gorąco, nogi bolą, pić, kiedy się kąpiemy, ja chcę już do hotelu itp., wybraliśmy opcję plaża w Sarandzie. Więc - jeśli ktoś Wam powiedział, że w Grecji jest brudno i byle jak, to nie był w Albanii. Plaża publiczna, jakkolwiek piękna wzrokowo, z błękitną, przezroczystą wodą, składa się z kamieni (wytrzymam, chociaż bose stopy oznaczają na zmianę syczenie z gorąca albo ze stanięcia na ostrych krawędziach) oraz z niedopałków, śmieci i pestek słonecznika. Bo połowa pali, druga połowa (nieletnia) łuska i rzuca, a śmiecą równo wszyscy. Miasto-kurort Saranda składa się głównie z hoteli-wieżowców, stosunkowo nowych, prawie zupełnie bez innych budynków, tuż przy plaży. Z rzadka zdarza się restauracja, a większość boleśnie przypomina Mielno '82. Więc jeśli marzycie o nostalgicznej podróży do PRL-u i FWP - Albania to zapewni. Wiem, jestem uprzedzona tylko dlatego, bo nie spotkałam żadnego kota (TŻ mówi, że je zjedli, ale jednak mam nadzieję, że nie). Pozytywy - lokalna waluta - leki - są naprawdę ładne (zwłaszcza monety), a Majut pozyskał pocztówkę w sklepiku ("it's a gift for kid").
PS Za oknem opcja niemiecka ma wieczór grecki. Lokalesi grają i śpiewają, turyści klaszczą i wznoszą okrzyki. Irytujące czasem cykady i okazjonalny wrzask sierpniowanej kotki (tutaj sezon chyba dalej w pełni) zdają się muzyką dla uszu.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 31, 2014
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
2014, albania, saranda
- Komentarzy: 1
[31.08.2014]
Żeby popłynąć do Albanii, wystarczy okazać dowód osobisty (co dość zirytowało jednego z uczestników wycieczki, który machał paszportem, że jakto, że dowód osobowy wystarczy?!) i już można wejść do strefy wolnocłowej w porcie w Kerkyrze. Szału nie ma, perfumy, papierosy, wypiteczności i silna nadreprezentacja Monster High. Do Sarandy płynie się niecałą godzinę, tym razem również - jak na Paxos - Ioanian Cruises. Cena zależy od organizatora, w Rainbow Tours to było ok. 25 euro od łebka (dziecko mniej) plus obowiązkowe 10 euro opłaty portowej.
GALERIA ZDJĘĆ.
To już ostatni odcinek powakacyjny, mogę ewentualnie jeszcze pomarudzić, że chciałabym spędzić dwa dni więcej w samej Kerkyrze, a na wyspie objechać kilka miejsc, których nie widziałam. Może kiedyś.
PS W Albanii zrozumiałam, o co *mogło* (bo o co chodziło, to jednak się nie podejmuję oceniać) chodzić Kydryńskiemu Juniorowi, kiedy zachwycał się niestosownie erotyczną głębią sarnich oczu egzotycznych dziewczynek. Przy huśtawce zobaczyliśmy może 8-latkę, szczupłą, długonogą, czarnowłosą, w samych spodenkach. Tak piękną, że chciałabym przez najbliższe 10 lat patrzeć, jak dorasta.
PSS Oraz starsze dziewczę, handlujące bransoletkami na deptaku, usłyszawszy, że mówimy po polsku, wyskandowało dla nas pean pochwalny na cześć Lewandowskiego i wzniosło jakiś piłkarski okrzyk. Potęga Europy w piłce nożnej, te sprawy.
Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela sierpnia 31, 2014
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Fotografia+ -
Tagi:
2014, saranda, albania
- Skomentuj
[30.08.2014]
Na Paxos, a w zasadzie na Paxi, bo to określenie całego archipelagu wysp i wysepek, z których największa to Paxos, płynie się z Kerkyry. Płynęłam statkiem Ionian Cruises z obsługą wielojęzyczną, jakościowo fajny rejs, gładki i bez problemów. W trakcie po kolei w wielu językach (greckim, włoskim, francuskim, angielskim, niemieckim, czeskim, polskim i rosyjskim) przewodnicy emitowali informację, gdzie właśnie się przepływa, co było o tyle zabawne, że w większości języków coś rozumiem i skala szczegółowości opisów różniła się dość znacząco (nie ukrywam, że największą radość budził czeski i rosyjski). Stąd wiem, że Posejdon, zakochany aktualnie w Amfitrycie, łupnął trójzębem w dół Korfu i odłupał kawałek, żeby ukochana miała świętych spokój i chęć na igraszki. I tak się rozdokazywał, że na Paxosu potieriał trizubiec, który od tego czasu jest w herbie Paxos. Ale jeszcze zanim się dopłynie na wyspy, można z pokładu podziwiać widok z wody na stare miasto w Kerkyrze - od Nowej Twierdzy przez Campielo aż do Starej Twierdzy.
Przystanek pierwszy - Benitses. Port, do którego statek przybija na chwilę, żeby zgarnąć resztę pasażerów; piękne łodzie, nad nimi na skałkach miasto, obok plaża. Zastanawiam się, ile jest na świecie łodzi nazwanych odkrywczo Panta Rei.
Przystanek drugi - Paxos i błękitne groty. Groty jako takie nie są błękitne, tylko zwyczajnie skaliste, ale woda pod nimi mieni się turkusem, lazurem i szmaragdem. Oczywiście w niektórych z tych grot mieszkała Amfitryta, mimo ewidentnych niewygód. Za każdym razem, kiedy statek wpływał do groty, zastanawiałam się, czy nie zostawi na ścianie masztu. Ale nie. Zaletą niewątpliwą było to, że w grotach było *nieco* chłodniej; aura jednakowoż sprzyjała, ale gorąco było przeraźliwie.
Przystanek trzeci - Antipaxos. Ze względu na pielęgnowaną od dziecka nieumiejętność przemieszczania się w wodzie bez gruntu, do zatoczki wskoczył Maj z TŻ-em. Podobno zimna, ale myślę, że nikomu to nie przeszkadzało. Co mnie zawsze przy takich okazjach zaskakuje, wszyscy wrócili na pokład.
Przystanek czwarty - Gaios. Stolica Paxos, jeden z trzech portów na wyspie, mieszka w nim 200 osób. Tu mi trochę zabrakło czasu, bo po dość szybkim obiedzie, spacerze na plażę i zamoczeniu, nie było już specjalnie kiedy wejść w głąb wąskich, poweneckich uliczek. A szkoda. Plaża kamienista, ale prześliczna (tyle że nie ma muszelek). Obiad jedliśmy w Tavernie Mediterraneo, która na składzie miała dwa półdługowłose koty, z gracją i głębokim spojrzeniem zanęcające jedzących do małego datku. Nie dasz głodnemu kotku?
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 30, 2014
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
2014, grecja, korfu, paxos, antipaxos
- Skomentuj
Miał być relaks. Kiedy tak patrzę na rozkład dnia (wstać o 7:00, 7:30 autobus, 9:30 łódź, zwiedzanie błękitnych grot, kąpiel przy Antipaxos i obiad/kąpiel w Paxos, powrót 21:00), to niespecjalnie odpoczęłam. Ale. Jak się dobrze przyjrzycie, to zobaczycie Majuta i TŻ (Maj ma różowe kółko). Taka lagunka, rozumiecie. Greckie karaiby.
Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 30, 2014
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
2016, grecja, korfu, antipaxos, paxos
- Komentarzy: 1
[29.08.2014]
Ponieważ nie samą kulturą grecką człowiek żyje, do Agios Ioannis pojechaliśmy w celu wymoczenia Majuta w nieco chlorowanej wodzie aquaparku (Aqualand, ceny na mają na stronie www, po 15 nieco taniej). Nie mam zdjęć, bo trochę słaba jeszcze pomigrenowo byłam, więc czytałam w cieniu leżaka. W samym Agios Ioannis nie ma w zasadzie nic, celowaliśmy w polecaną restaurację Spiros & Vasilis [2018 - link nieaktualny], ale była czynna od 18, a wymoczony w wodzie człowiek zdradza jednak chęć jedzenia teraz już, pojechaliśmy więc do Gouvii.
Gouvia ma prześliczną plażę, kamienistą, ale z fantastyczną wodą w zatoczce. Przejrzyście błękitną, bez fal, za to ze zmienną temperaturą wody - ciepła, ciepła, aaaa, nagle zimna, ciepła. Po zatoczce pływały też kaczki i gęsi, co jakiś czas emitując zapotrzebowanie na bułkę. W Gouvii jest też marina, ale taka typowo robocza oraz resztki poweneckie w postaci ruin. Na kolację trafiliśmy do restauracji na głównej ulicy, "9 muses". Może i kuchnia nie tak wykwintna jak w planowanym S&W, ale kelnerki szczerze zachwycały się Majutem i bardzo się angażowały w umilenie jej posiłku.
GALERIA ZDJĘĆ.
Napisane przez Zuzanka w dniu piątek sierpnia 29, 2014
Link permanentny -
Kategorie:
Listy spod róży, Maja, Fotografia+ -
Tagi:
grecja, korfu, gouvia, 2014
- Skomentuj